Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Zobaczmy co zaszło w chacie nad wodą pod nieobecność Murzyna.
Jan Byk, wprowadziwszy, a raczej powiedzmy, wsunąwszy Loredana de Valgeneuse do izby, położył go tymczasowo, poprzewiązywanego jak mumię, na długim stole orzechowym stojącym w pośrodku, który razem z łóżkiem wsuniętem w rodzaj alkowy, stanowił sprzęt główny.
W takim stanie, sztywny i nieruchomy, pan de Valgeneuse podobny był do trupa przygotowanego do dysekcji w teatrze anatomicznym.
— Nie niecierpliwcie się, panie szlachcicu, mówił Jan Byk: niech tylko zamknę drzwi i znajdę godne was siedzenie* a dam wam półswobodę.
To mówiąc Jan Byk zamykał drzwi na zasuwkę, i szukał, według swego wyrażenia, miejsca, gdzieby mógł godnie złożyć więźnia.
Pan de Valgeneuse nic nie odpowiedział, ale Jan Byk nie zważał na jego milczenie, które zrazu uważał za bardzo naturalne.
— Dalipan mój paniczu, mówił, nogą przyciągając kulawy stołek stojący w zakątku izby, nie jest nam tu tak dobrze, jak w Tuilleries, i musisz pan poprzestać na tym oto przedmiocie.
Przysunął stołek do muru, podłożył korek pod krótszą nogę i wrócił do więźnia wciąż nieruchomego na stole. Nasamprzód wyjął mu chustkę.
— Tak! rzekł, teraz będziesz pan mógł lepiej oddychać!
Ale ku wielkiemu zdziwieniu Jana Byka, hrabia nie odetchnął głośno, jak zwykle człowiek gdy odzyskuje swobodę.
— I cóż, mój szlachcicu! rzekł cieśla swym najłagodniejszym głosem.
Ale Loredan nie odpowiadał.
— Gniewamy się, panie hrabio? zapytał Jan Byk, zaczynając rozwiązywać sznury.
Więzień wciąż zachowywał najgłębsze milczenie.
— Udawaj sobie nieżywego, udawaj, jak ci się podoba, mówił Jan Byk zdejmując zupełnie sznury wiążące ręce.
Ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała.
— No! wstań waszmość jeżeli wola.
Pan de Valgeneuse leżał wciąż jak kłoda.
— Cóż to, rzekł Jan Byk, czy pan myślisz, że cię wezmę na pasek i będę prowadził jak mamka niemowlę? O! bynajmniej, dosyć się napracowałem z panem.
Ale hrabia nie dał znaku życia.
— Do licha! rzekł, niepokojąc się tem zupełnem milczeniem, czyżbyś pan miał wywrócić oczy, ażeby zrobić przykrość swemu słudze Janowi Bykowi?
Wziął lampę i podsunął ją pod oczy hrabiego. Oczy były zamknięte, twarz sina; z czoła spadały krople zimnego potu.
— A to dobre! zawołał Jan Byk, ja się napracowałem, a on potnieje. Szczególny sobie jegomość! Ale uważając tę śmiertelną bladość okrywającą twarz Loredana: Coś zaczynam się obawiać, rzekł, czy on czasem nie udaje nieżywego.
Jan Byk zaczął trząść więźnia i przewracać na wszystkie strony. Ten jednak nie dawał znaku życia.
— Do stu fur beczek djabłów! krzyknął Jan Byk rzucając na hrabiego wystraszonemi oczyma; czyżbyśmy go zadusili nie umyślnie?... O! toż pan Salvator będzie rad!...
Szkaradny człowiek! Że też ci bogaci to nigdy nie zrobią tak, jak drudzy!
Jan Byk patrzał naokoło siebie i spostrzegł w kącie izby ogromny dzban pełen wody.
— Aha! zawołał, tego właśnie szukałem.
Poszedł do kąta, porwał dzbanek, i wlazłszy na stołek znajdujący się przy stole, urządził kaskadę ze czterech lub pięciu stóp, która w miejscu spadku napotkała twarz Loredana.
Pierwsze krople nie zrobiły żadnego wrażenia, ale inaczej stało się z drugiemi. Przy tym strumieniu wody spadającym mu na głowę, przy uderzeniach zimnego natrysku, pan de Valgeneuse westchnął, co uspokoiło Jana Byka, którego czoło zaczynało także uczuwać występuiące krople potu.
— A! do stu par djabłów! zawołał oddychając hałaśliwie, jak gdyby mu kto górę z piersi zwalił, okrutnie nastraszyłeś mnie mój szlachcicu, możesz sobie oddać sprawiedliwość!
Zszedł ze stołka, postawił dzbanek na miejscu i wrócił do więźnia.
— I cóż, rzekł z miną wesołą, dostaliśmy maleńką kąpiel. Teraz musi wam być lepiej, mój szlachcicu?
— Gdzie ja jestem? zapytał Loredan.
— Jesteście w komnacie dobrego przyjaciela, odpowiedział Jan Byk rozwiązując sznur, który jeszcze krępował nogi więźnia, a jeżeli chcecie zejść ze swego piedestału i usiąść, to wam wolno.
Pan de Valgeneuse nie dał sobie powtórzyć wezwania: spuścił się ze stołu i stanął, ale nogi obrzękłe nie mogły go unieść: zachwiał się.
Jan Byk przyjął go w ramiona, zaprowadził do stołka i oparł plecami o mur.
— Cóż, czy dobrze tu panu? zapytał kurcząc się na piętach, by zrównać się z głową hrabiego.
— A teraz zapytał pogardliwie hrabia, co myślisz zrobić ze mną?
— Być waszym najuprzejmiejszym towarzyszem, panie hrabio... i dać wam prócz siebie za towarzysza mojego przyjaciela, który wyszedł tylko na chwilę.
Gdy to mówił, zastukano w pewien sposób do drzwi. Jan Byk znał ten sposób stukania. Poszedł więc otworzyć i niebawem ukazał się Toussaint-Louverture, którego czarna twarz, pocentkowana białemi piętnami, utworzonemi skutkiem potu spływającego z czoła, sprawiła na panu de Valgeneuse wrażenie twarzy tatuowanego Indjanina.
Już po wszystkiem? zapytał Jan Byk przyjaciela.
— Po wszystkiem, odpowiedział Murzyn. I zwracając się do Loredana: Kłaniam towarzystwu! rzekł. Potem znowu obracając się do Jana Byka: Dlaczego on taki zmoczony? zapytał.
— O! nie mów mi o tem, odpowiedział Jan Byk zżymając ramionami, od twego odjazdu nicem nie robił tylko nakrapiałem tego szlachcica.
— Co ty mówisz? zapytał Toussaint.
— Mówię, że temu paniczowi zrobiło się słabo, dodał Jan Byk z pogardą.
— Zrobiło się słabo? powtórzył Murzyn w tym samym tonie.
— Rzeczywiście.
— I na chwałę jakiegoż to świętego?
— Pod pozorem głupiego knebla z chustki, któryśmy włożyli mu w gębę.
— To nie do uwierzenia! zauważył węglarz.
Przez ten czas pan de Valgeneuse spoglądał na dwóch towarzyszów i zapewne badanie nie musiało być zachęcającem, bo usta jego już napół otwarte, zamknęły się nie wymówiwszy ani słowa.
Rzeczywiście, Jan Byk i Toussaint obaj wyglądali dosyć chmurno, a gdyby Loredanowi przyszło na myśl uciekać, sam widok stojącego przed nim kolosa odradziłby mu niebawem ten zamiar.
Poprzestał więc w tej chwili na opuszczeniu głowy i zamyśleniu się.