Mohikanowie paryscy/Tom XI/Rozdział VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XI Cały tekst |
Indeks stron |
Opuścimy Salvatora i generała u stóp ganku, w chwili, gdy kierowali się ku stawowi z Brezylem; iść za nimi, byłoby to wracać drogą, którąśmy raz już przebyli.
Rzućmy nasamprzód okiem na Justyna i Minę, którzy w ucieczce przez pola zatrzymali się. Mina, klęcząc w zbożu, modliła się, ażeby Bóg strzegł Salvatora od wszystkiego złego; Justyn dostał się za mur i przyjmował udział w walce, która zakończyła się ujęciem Loredana.
Justyn więc i Mina mogli jeszcze z daleka widzieć konia który prowadzony przez dwóch Mohikanów, unosił hrabiego de Valgeneuse.
Przycisnęli się do siebie i między dwoma pocałunkami wymówili imię Salvatora; potem uciekli, szukając miedzy, gdzieby stąpić nogą, ażeby nie zgnieść jakiego bławatka.
Mieli oni cześć dla tego pięknego kwiatka polnego; bo przypominamy sobie, że to podczas pięknej wiosennej nocy, podobnej do tej, Justyn na polu zasłanem bławatkami i makami, znalazł Minę uśpioną pod czujnem okiem księżyca.
Wyszedłszy na szerszą drogę, mogli wziąć się pod rękę i iść razem; po kilku minutach stanęli naprzeciw gęstwiny, gdzie ukryta była kareta.
Bernard poznał Justyna, i widząc go z młodą panienką, zaczął się dorozumiewać dramatu, w którym odgrywał rolę. Zdjął z uszanowaniem kapelusz, a gdy młoda para dogodnie umieściła się w karecie, dał wyrazisty znak, który można było tłomaczyć zapytaniem:
— A teraz gdzie mam jechać?
— Drogą północną, odpowiedział Justyn.
Bernard ruszył tą samą drogą, którą przybył, i powóz niebawem znikł na drodze paryskiej, trzeba było bowiem przejechać cały Paryż od rogatki Fontainebleau do Villette.
Życzmy szczęśliwej drogi młodej parze i wróćmy do więźnia.
Wprowadzić pana de Valgeneuse do chaty nie było wcale trudno; ale jak tu wprowadzić konia? Chata była maleńka, trzej ludzie i jeden koń w podobnym lokalu nie zmieściliby się łatwo.
— Do licha! odezwał się Jan Byk, nie przyszło nam to do głowy.
— Ani panu Salvatorowi, dodał Toussaint.
— Jakiś ty głupi! Cóż to, on miał o tem myśleć?
— Jakto? Alboż to on nie myśli o wszystkiem?
— Skoro nie pomyślał, to my pomyślmy, odpowiedział Jan Byk.
— Pomyślmy, zakończył Toussaint.
I myśleli, ale imaginacja nie była najświetniejszą stroną dwóch zuchów. Nareszcie po chwili rozmyślania:
— W samej rzeczy, rzeka jest niedaleko, spróbował Jan Byk.
— Jakto, rzeka? wykrzyknął Toussaint.
— No, rzeka!
— Utopić konia?
— Konia złego człowieka! wyrzekł Jan Byk ze wzgardą.
— Koń złego człowieka może przecie być bardzo uczciwym koniem! odparł rozważnie Murzyn.
— To prawda... ale co robić?
— Gdybyśmy go zaprowadzili do gospody pod „Opatrznością?“
— Jakiżeś ty głupi, nawet na Owerniaka!
— Doprawdy? zapytał Murzyn.
— Gospodarz „Opatrzności“ jak zobaczy, że Toussaint Louverture lub Jan Byk przyprowadzają pańskiego konia, zapyta o pana. Cóż mu na to odpowiesz? No, gadaj! Jeżeli będziesz umiał odpowiedzieć, to zabieraj konia i ruszaj z nim pod „Opatrzność.“
Toussaint potrząsnął głową.
— Coś mi nie klei się z odpowiedzią, rzekł.
— To bądź cicho.
— Ja też nic nie mówię.
Toussaint zamilkł. Znowu nastąpiła chwila milczenia, które Jan Byk przerwał pierwszy.
— Słuchaj! Czy zrobisz jedną rzecz? zapytał.
— Zapewne, że zrobię, jeżeli jest do zrobienia.
— Wprowadźmy nasamprzód panicza do chaty.
— Dobrze.
— Jak będzie na miejscu, to już ja go dojrzę.
— I jabym go też dojrzał, cóż wielkiego! Nie o niego to chodzi, ale o konia.
— Cicho-no bądź.
— A cóż ja złego mówię?
— Jak wprowadzimy osobę do chaty, to ty zajmiesz się koniem.
— Zajmę się!... Właśnie, że nie, bo nie wiem, co z nim robić!
— Czekajno!... Zajmiesz się koniem i odprowadzisz go...
— Dokąd?
— Do zamku Viry, rozumiesz
— A! to prawda.
— A co! Tybyś nie wymyślił tego? rzekł Jan Byk twórczością swą dumny.
— Nie.
— I ta myśl zdaje ci się dobrą?
— Doskonałą.
— Więc odwiążmy panicza, rzekł Jan Byk.
— Odwiążmy go, powtórzył Murzyn, który widział tylko oczami swego przyjaciela.
— Ale nie!
— To go nie odwiązujmy.
— Ale owszem!
— A! już nic nie rozumiem, odezwał się Murzyn.
— A cóż ty, u djabła masz tu do rozumienia?
— Jednakże... żeby coś zrobić...
— Trzymaj tylko konia.
— Dobrze. Ale ty powiadasz: „rozwiążmy,“ lecz jeżeli będziemy go odwiązywać razem, to nikt nie będzie trzymał konia.
— To prawda.
— Jak odwiążemy osobę, to nam koń może uciec.
— I to prawda.
— Więc go nie odwiązujmy... Ja sam go od wiążę, a ty przez ten czas trzymaj czworonogiego.
— Więc do rzeczy! rzekł Toussaint biorąc za uzdę.
Jan Byk poszedł najsamprzód, do wierzby, wziął z niej klucz i otworzył drzwi od chaty, potem ponieważ lubił światło, zapalił małą lampkę. Nareszcie po skończeniu przygotowań, odwiązał więźnia i zsadził go z konia, jak dziecko poliszynela.
— Teraz, lewe ramię naprzód, marsz! zawołał do Murzyna, unosząc hrabiego do wnętrza chaty.
Toussaint nie dał sobie dwa razy powtórzyć komendy; nim się jego towarzysz odwrócił, już dosiadł konia i popędził z taką szybkością, jak gdyby miał dostać cały Paryż stanąwszy u mety.
Przybywszy do kraty zamkowej, zastał ją zamkniętą;, gotował się przeleźć przez mur, kiedy dało się słyszeć warczenie psa, a Brezyl położył obie łapy na sztachetach.
— Aha! pomyślał Toussaint, skoro tu jest Roland to i pan Salvator znajduje się niedaleko.
Jakoż, niebawem błysnęło światełko.
— Aha! to ty? odezwał się Salvator.
— Jak, panie Salvatorze, to ja, odpowiedział Toussaint z radością. Przyprowadzam konia.
— A człowiek?
— O! człowiek Jest bezpieczny, bo został w rękach Jana byka. W każdym razie ja wracam, panie Salvatorze, cztery ręce lepsze niż dwie.
I pozostawiając Salvatorowi staranie o konin. Toussaint odbiegł takim krokiem, powiedzmy to na jego pochwałę że jak poprzednio zdawał się ubiegać o nagrodę za jazdę konną, tak teraz mógłby iść o lepszą w biegu pieszym.