Mohikanowie paryscy/Tom XIII/Rozdział XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XIII Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Gerard wyszedł szybko z pałacu prefektury. Dostawszy się na ulicę, rzucił się do fiakra i krzyknął:
— Jedziemy na godziny, dostaniesz dziesięć franków za godzinę, jeżeli zrobisz milę przez godzinę.
— Rozumiem... Gdzie jedziemy, obywatelu?
— Do Vanvres.
Za godzinę byli w Vanvres.
— Czy mam zaczekać, obywatelu? zapytał dorożkarz, któremu się te warunki podobały.
Gerard pomyślał chwilę. Miał w domu powozy i konie, ale obawiał się jakiej niedyskrecji ze strony stangreta; uważał, że lepiej wziąć obcego człowieka, z którym nigdy więcej nie będzie miał do czynienia, jak raz z nim załatwi rachunek. Postanowił więc zatrzymać swojego Limuzyna. Obawiał się tylko, ażeby zostawszy przy takiej samej cenie, nie obudzić w nim podejrzenia. Chęć przyspieszenia jazdy sprawiła, że popełnił błąd: nie chciał popełnić drugiego.
— Dziękuję ci, rzekł, przybyłem kilka minut zapóźno i już nie zastałem osoby, do której miałem interes. Pojechała ona do Viry-sur-Orge.
— Szkoda, obywatelu, szkoda.
— Chciałbym się jednak z nią dziś jeszcze zobaczyć, mówił z cicha Gerard, niby do samego siebie.
— Mogę pana zawieźć do Viry; trzy mile, to się prędko przeleci.
— Tak, ale uważasz, ja mogę dostać bryczkę do Viry za trzy franki.
— Ja co prawda, nie zawiozę tam pana za trzy franki, ale zważ pan, że w takiej bryczce to natłoczą panu rozmaitego ludu, tymczasem w mojej dorożce jesteś pan jak u siebie.
— Wiem, wiem, rzekł Gerard, który nadewszystko pragnął być u siebie, słuszna twoja uwaga.
— Wieleby też pan dał temu biednemu Barnabie za drogę do Viry?
— Musiałbyś mnie także odwieźć napowrót.
— Czemu nie?
— A tam poczekać na mnie.
— Poczekam.
— Więc ile chcesz?... Powiedz, tylko rozsądnie.
— Tam i napowrót, trzydzieści franków.
— A za poczekanie?
— Godziny czekania niech będą po czterdzieści su. Przecież nie wymagam zawiele.
Rzeczywiście, nie było nic tak dalece przesadzonego. Żeby udać, że się targuje, pan Gerard zgodził się na dwadzieścia pięć franków tam i z powrotem, oraz po czterdzieści su za godzinę czekania.
Umówiwszy się o cenę, Gerard wziął z domu klucz od zamku Viry, i dawszy wytchnąć koniom obywatela Barnaby, wsiadł do dorożki i puścił się dobrym kłusem.
Barnaba był to uczciwy człowiek, chciał zarabiać grosz rzetelnie.
To też kiedy Gerard przybył do Viry, dzień był jeszcze zupełny, i ani sposób było myśleć o ekshumacji. Więcej niż kiedykolwiek zacisnąwszy kapelusz na głowę, wysiadł i zostawiwszy woźnicę w gospodzie, kazał mu tam pozostać do godziny jedenastej.
O jedenastej punkt miał stanąć przed bramą zamku.
Gerard otworzył bramę i zamknął za sobą, uniknąwszy spojrzeń kilkorga dzieci i kilku starych kobiet, które przyciągnął turkot powozu.
Łatwo zrozumieć wzruszenie filantropa, kiedy wszedł do mieszkania swego brata, gdzie zamordował jedno z jego dzieci.
Nie zdołamy też wyrazić ściśnienia serca, z jakiem wszedł na ganek i wstąpił do nieszczęśliwego domu.
Przechodząc koło jeziora, odwrócił głowę.
Zamknąwszy za sobą drzwi od przedsionka, zmuszony był oprzeć się o mur, sił mu zabrakło.
Wszedł do swego pokoju. Okna tego pokoju, przypominamy sobie, wychodziły na staw. Z tych okien widział on jak Brezyl wpadł do wody i wyciągnął trupa Wiktorka.
Zasunął firanki. Ciemno zrobiło się... Nie śmiał pozostać w ciemnym pokoju.
Dwie połówki świec tkwiły w lichtarzach zdobiących kominek.
Gerard miał z sobą przyrząd fosforowy. Zapalił świecę.
Uspokojony nieco czekał nocy.
Około dziewiątej noc zapadła; uważał, że czas wziąć się do roboty.
Trzeba się było najpierw zaopatrzyć w łopatę.
Musiała być jakaś w składzie ogrodu warzywnego.
Gerard zszedł i znalazł się naprzeciw stawu, który błyszczał w ciemności jak zwierciadło stalowe; potem wsunął się w uliczkę prowadzącą do ogrodu warzywnego i zaczął szukać potrzebnego narzędzia.
Skład zamknięty był na klucz.
Na szczęście było okno. Gerard podszedł do okna z zamiarem wybicia szyby, ale w tej chwili zatrzymał się przestraszony łoskotem, jaki może sprawić.
Nieszczęśliwy bał się wszystkiego. Stał więc niepewny z ręką na sercu.
Stracił tym sposobem kwadrans czasu.
Nareszcie przypomniał sobie, że ma dyament na palcu. Drogocenny kamień skrzypnął po szybie. Poczekał chwilę, popchnął szybę, wsunął rękę i otworzył okno.
Spojrzał dokoła by się zapewnić, że jest sam i skoczył do składu. Znalazł łopatę i powrócił tą samą drogą.
Wybiła godzina dziesiąta.
Przyszło mu na myśl, że powóz stojący przed bramą może zwrócić uwagę, skoro wszyscy wiedzieli, że dom jest niezamieszkały.
Postawił więc łopatę, udał się do bramy i poszedł do karczmy, chcąc dać polecenie dorożkarzowi, ażeby czekał na gościńcu Fontainebleau.
Przybywszy przed karczmę, spojrzał przez szybę. Zobaczył dorożkarza nad buteleczką, grającego w karty z wieśniakami.
Gerard miał wielką ochotę nie pokazywać się, bo mógł być poznanym, chociaż niezmiernie się odmienił od czasu wyjścia z Viry. Jednakże, ponieważ Barnaba nie mógł odgadnąć, że on stał za szybą i chciał z nim mówić, musiał przeto otworzyć drzwi i dać znać dorożkarzowi, ażeby do niego przyszedł.
Upłynął kwadrans nim się na to zdecydował.
Spodziewał się wciąż, że ktoś z karczmy wyjdzie że przez mego da znać Barnabie. Ale nikt nie wychodził. Uchylił nareszcie drzwi i zawołał drżącym głosem:
— Panie Barnabo!
Barnaba zajęty był kartami; Gerard musiał powtórzyć trzy razy toż samo.
Nareszcie Barnaba podniósł głowę.
— Aha! rzekł, to pan!
— Tak, to ja, odpowiedział Gerard.
— Chce pan jechać?
— Jeszcze nie.
— A to dobrze! Biedne koniska jeszcze nie wypoczęły.
— Nie o to mi chodzi.
— A o co?
— Mam ci powiedzieć dwa słowa.
— Owszem.
I podniósłszy się przyszedł do drzwi, rozpychając po drodze kogo tylko mógł.
Wszystkie twarze pijących żywo zwróciły się ku drzwiom.
Gerard skrył się w cień.
— Ho, ho! odezwał się jeden z bywalców karczemnych, czy to ten wasz pan boi się żeby mu korona z głowy nie spadła, że nie chce wejść do gospody?
— To jakiś zakochany! rzekł drugi z uśmiechem.
— Więc on tylko kolano pokazał przez drzwi, a nie głowę, powiedział trzeci.
— Głupiś! odezwał się pierwszy, przecież coś mówił.
— Więc co?
— Przecież nikt nie mówi kolanem.
— Jestem panie, rzekł Barnaba, co pan rozkaże? Gerard wytłómaczył mu zmianę zaszłą w programie.
Wykład Gerarda przerywany był częstemi: „Hm! hm!“ dorożkarza.
Gerard zrozumiał, że coś się Barnabie nie podoba. Kiedy nareszcie dokładnie wytłómaczył mu swe życzenie:
— Dobrze, powiedział Barnaba, ale jeżeli się nie znajdziemy na gościńcu?
— A czemu się nie mamy znaleźć?
— Jeżeli naprzykład pan przejdzie, nie widząc mnie?
— Nie obawiaj się, mam dobre oczy.
— Bo to widzi pan, są ludzie, którym się ogromnie wzrok osłabia, kiedy trzymają dorożkę czternaście godzin i winni są dorożkarzowi z pięćdziesiąt franków. Znałem na ten przykład obywateli, nie mówię tego o panu, bo panisko mi wygląda na człeka najpoczciwszego, jaki jest na święcie, ale znałem takich co trzymali dorożkę przez cały dzień, a potem myk do przechodniego domn, i powiadali: „Zaczekaj, ja zaraz wrócę.“
— I co? zapytał pan Gerard.
— I nie wrócili do sądnego dnia.
— O! cóż znowu, rzekł pan Gerard, ja ci przecież tego nie zrobię...
— Wierzę, wierzę, ale zawsze widzi pan...
— Czy tylko o to chodzi, mój przyjacielu? rzekł pan Gerard.
I dobywszy dwa luidory z kieszeni, dał je Barnabie.
Barnaba skorzystał z promienia światła przechodzącego przez uchylone drzwi, by się zapewnić, że luidory są dobre.
— Będę na pana czekał o sto kroków przy Cour-de-France, i to od godziny jedenastej, jakeśmy się umówili. Jak kto płaci z góry, to nie ma co więcej gadać.
— Ale ja miałbym coś powiedzieć.
— A co?
— Gdyby... gdyby...
Pan Gerard nie śmiał skończyć.
— Gdyby co? Gdybym ja ciebie nie znalazł, mój przyjacielu?
— Gdzie?
— Na gościńcu.
— Czemuby pan nie miał mnie znaleźć? Bo będąc zapłaconym z góry...
— Czy tak? To pan nie ufa Barnabie?
— A ty przecież nie ufasz mnie!
— Pan nie ma numeru, a ja mam... i to niebyle jaki! który przynosi szczęście tym co patrzą, jak przejeżdża numer 1szy.
— Wolałbym, ażeby przynosił szczęście tym, którzy w mm siedzą, rzekł pan Gerard.
— I tym także przynosi szczęście, on wszystkim przynosi szczęście, ten numer lszy.
— Tem lepiej, tem lepiej, odezwał się pan Gerard, starając się umitygować zapał dorożkarza dla swego numeru.
— Będę pana czekał na gościńcu o godzinie jedenastej, skoro taka pańska wola.
— Dobrze, odpowiedział pan Gerard po cichu.
— O sto kroków przy Cour-de-France. Czy tak?
— Dobrze, mój przyjacielu, tylko nie trzeba tego wypowiadać tak głośno.
— To prawda... bo skoro pan ma powód ukrywania się...
— Żadnego! rzekł pan Gerard. Dlaczegóżbym miał się ukrywać?
— O! to do mnie nie należy. Skorom zapłacony, to ani wiem, ani znam. O jedenastej będę na miejscu.
— Postaram się, ażebyś nie czekał.
— O! mogę poczekać, nie będę na to narzekał. Wziął mnie pan na godziny, mogę pana zawieźć nawet, gdyby pan chciał, na dolinę Józefata, a pewnieby pan tam sam jeden przyjechał dorożką.
I rozradowany swoim konceptem, wszedł do gospody śmiejąc się, kiedy pan Gerard ocierając pot z czoła, wracał do zamku.