Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Co zaszło wówczas, gdy pan Jackal kazał aresztować Salvatora a Salvator pana Jackala.

Ażeby wytłómaczyć tajemnicę, która przeraziła Salvatora, musimy powrócić do Gerarda, wychodzącego z biura pana Jackala z paszportem w ręku, i śpieszącego opuścić Francję.
Nie będziemy opisywać mnogich wrażeń szarpiących wanwryjskiego filantropa, kiedy przechodził przez długi korytarz i kręte a ciemne schody, prowadzące z gabinetu pana Jackala na dziedziniec prefektury, koledzy zacnego męża, zgrupowani lub snujący się pod ponurem sklepieniem, wywierali wrażenie szatanów gotowych wpaść na niego i zapuścić pazury w ciało.
U bramy zastał swojego konia, którego trzymał posłaniec miejski.
Droga była długą zmorą, forsownym galopem, czemś nakształt fantastycznego biegu Króla Olch przez lasy.
Jeszcze dziesięć minut szalonego biegu, a byłby stanął w Vanvres. Ale koń jego, jakkolwiek silny, szarpany ostrogami od samej ulicy Jerozolimskiej i zmęczony poprzednią drogą, zdawał się chwiać na nogach i co krok groził upadkiem.
Pan Gerard rzucił wzrok przenikliwy na niezmierzony horyzont, by osądzić za wiele minut może stanąć; podtrzymywał konia uzdą i kolanami, i rozumiejąc, że gdyby go zatrzymał, koń padłby tam gdzie stanął, niemiłosiernie zapuścił ostrogi w brzuch biednego zwierzęcia.
Po pięciu minutach, które wydały mu się godzinami, zaczął rozróżniać w ciemności ponury kontur swego zamku; w kilka sekund potem stanął przed drzwiami.
Stało się co przewidział, w chwili gdy schodził na ziemię, koń padł.
Otworzył więc prędko, prędzej jeszcze zamknął za sobą, przebiegł szybko dwa piętra, wydobył z gabinetu ogromny tłómok skórzany, zaciągnął go do sypialnego pokoju i zapalił świecę.
Odpoczął z ręką przyciśniętą do piersi, potem zajął się pakowaniem.
Ktoby patrzył teraz z ukrycia na Gerarda, poznałby w nim zbrodniarza, po sposobie, jakim gotował się w podróż, gorączkowo mieszając wszystko razem i rzucając w tłómok.
Po zapakowaniu otworzył biurko, wydobył pugilares zawierający do trzech miljonów wartości na banki Austrjacki i Angielski, które trzymał na wypadek przewidywanej ucieczki.
Zdjął dwa pistolety, potem zbiegł szybko po schodach, popędził do stajni, zaprzągł sam konie do powozu, zamierzając jechać do Saint-Cloud; tam weźmie pocztę, konie swoje pozostawi aż do powrotu u pocztmistrza i puści się drogą do Niderlandów.
Zaprzągłszy, włożył pistolety w kieszenie powozu, otworzył bramę od ulicy, ażeby nie schodzić z kozła i poszedł po tłómok, który był okropnie ciężki. Próbował zarzucić go na grzbiet, ale daremnie. Postanowił więc ciągnąć go za sobą.
Ale w chwili gdy schylał się, zdawało mu się, że słyszy jakiś szelest, niby chrzęst sukni od strony schodów. Żywo się obrócił.
W ciemnym otworze drzwi ukazała się biała postać.
Co znaczyło to zjawisko? Gerard cofnął się przerażony. Zjawisko postąpiło dwa kroki naprzód.
— Kto jesteś? zapytał nareszcie Gerard, dzwoniąc zębami.
— Ja, odparło widmo głosem tak poważnym, iż zdawał się wychodzić z głębi grobowca.
— Ty? zapytał Gerard z szyją wyciągniętą, starając się rozpoznać nowoprzybyłego, kto ty jesteś?
Widmo nie odpowiedziało, ale znów postąpiło dwa kroki i odrzuciło kaptur.
Było to rzeczywiście widmo. Nigdy jeszcze tak trupia bladość nie postała na ludzkiej twarzy.
— Mnich! krzyknął morderca takim głosem, jak gdyby zawołał: „zginąłem!“
— A! poznajesz mnie nareszcie! rzekł brat Dominik.
— Tak... tak... tak... poznaję!... wybełkotał Gerard.
Potem rozmyślając nad pozorną słabością mnicha oraz nad posłannictwem, jakie ma do spełnienia na ziemi, odezwał się głosem pewniejszym.
— Czego chcesz odemnie?
— Zaraz powiem, łagodnie odrzekł mnich.
— Nie w tej chwili, mówił Gerard, jutro... pojutrze.
— Czemu nie zaraz?
— Bo wyjeżdżam z Paryża na dwadzieścia cztery godzin, a tak mi pilno, że ani minuty do stracenia nie mam.
— Musisz jednak posłuchać, rzekł mnich głosem silnym.
— Innego dnia, nie dziś, nie w tej chwili.
Gerard ujął za tłómok, postąpił dwa kroki, ciągnąc go za sobą i kierował się ku drzwiom.
Mnich cofał się tak, ażeby drzwi sobą zasłonić.
— Nie przejdziesz! rzekł.
— Puść mnie! zawołał morderca i zrozumiał, że pomiędzy nim a tem żyjącem widmem zbiera się na coś strasznego.
Rzucił okiem na miejsce, gdzie zazwyczaj wisiały jego pistolety. Popatrzał do koła czy nie znajdzie jakiej broni pod ręką. Nie było żadnej. Sięgnął konwulsyjnie do kieszeni, szukając noża.
— Tak, odezwał się mnich, zabiłbyś mnie, tak jak zabiłeś swego synowca!... Ale choćbyś miał broń, nic by to nie pomogło. Bóg chce ażebym żył!
Słysząc ten głos uroczysty, Gerard uczuł, że znowu ogarnia go przerażenie.
— A teraz, rzekł mnich, czy chcesz mnie posłuchać?
— Mów więc, odparł Gerard, zgrzytając zębami.
— Przychodzę po raz ostatni prosić cię o pozwolenie wyjawienia twojej spowiedzi.
— Ależ ty żądasz mej śmierci! To znaczy prowadzić mnie na rusztowanie!... Nigdy! nigdy!
— Daję słowo, a znasz mnie, dopiero jutro w południe użyję twego pozwolenia.
— Nie, nie, nie! powtarzał Gerard.
— Jutro o południu będziesz za granicą Francji.
— A jeżeli otrzymasz ekstradycję?
— Nie będę się jej domagał. Ja jestem człowiekiem pokoju; pragnę, ażeby grzesznik żałował, a nie żeby uległ karze. Chcę nie śmierci twojej, ale żeby ojciec mój nie zginął.
— Nigdy! nigdy! wrzeszczał zabójca.
— A! to rzecz okropna! mówił jakby sam do siebie brat Dominik. Czyż nie słyszysz, nie rozumiesz mych słów? Czyż nie widzisz mojej boleści? Czyż nie wiesz, że odbyłem czterysta mil pieszo, by się uwolnić z przysięgi?
Gerard uczuł jak oby przelatujące skrzydło śmierci. Głowa jego, czas jakiś schylona, podniosła się.
— Wszak wiesz, rzekł, iż zobowiązanie twoje względem mnie jest wyraźne. Po mojej śmierci, dobrze! ale dopóki żyć będę, nigdy!
Mnich drgnął i powtórzył machinalnie:
— Po jego śmierci, dobrze! ale dopóki żyje, nigdy!
— Puść mnie więc, krzyknął Gerard.
— Panie, zawołał mnich, wyciągając białe ręce dla zatamowania mu drogi, czy wiesz, że śmierć ojca mojego nastąpić ma jutro o godzinie czwartej?
Gerard nie odpowiedział.
— Czy wiesz, że w Lyonie zachorowałem z utrudzenia? czy wiesz, że omałom nie umarł? czy wiesz, że uczyniwszy ślub iść pieszo, a nie mogąc się wybrać, jak dopiero przed tygodniem, zrobiłem dziś dziesięć mil?
Gerard wciąż zachowywał milczenie.
— Czy wiesz, mówił mnich, że jako dobry syn, uczyniłem to wszystko dla ocalenia zarówno życia, jak czci ojca mojego? czy wiesz, że w miarę wzrastających trudności, zaprzysiągłem, iż nic mnie nie zrazi? że po tej strasznej przysiędze, kiedym mógł zastać bramę twą zamkniętą, z a stałem ją otwartą; mogłem ciebie nie zastać, a zastałem? Czy nie widzisz w tem wszystkiem ręki bożej?
— Widzę, przeciwnie, że Bóg nie chce, ażebym ja był ukarany, mnichu, skoro religia zabrania ci wyjawić spowiedzi. Potem, czyniąc groźne poruszenie: Puszczaj mnie, dodał.
Ale mnich wyciągnął znowu ręce. Później, głosem równie jak przedtem spokojnym a silnym:
— Czy wierzysz, rzekł, że dla przekonania ciebie użyłem wszystkich słów, wszystkich próśb, wszystkich błagań, jakie mogą się znaleźć w sercu ludzkiem, czy mniemasz, że jest jeszcze jaki sposób ocalenia mojego ojca oprócz tego, jak i ci przekładam? Jeżeli jest, powiedz, radbym go użyć, bodajby zabił ciało moje na tym świecie, zgubił duszę moją na tamtym! O! jeżeli wiesz, powiedz! klękam przed tobą i proszę! ocal ojca mojego...
I mnich padł na kolana z rękami wyciągniętemi.
— Nie wiem żadnego, odrzekł bezwstydnie nędznik, puszczaj mnie!
— Otóż ja wiem jeden, rzekł mnich, niech mi Bóg przebaczy jeśli go użyję... Ponieważ nie mogę wyjawić twej spowiedzi póki żyjesz, więc umieraj.
I jednocześnie dobył z zanadrza nóż i utopił go w sercu mordercy.
Gerard ani krzyknął. Padł jak kamień na ziemię.
Dominik powstał, przystąpił do trupa i przekonał się, że nie żyje.
— O! mój Boże, wyrzekł, zmiłuj się nad jego duszą i przebacz mu w niebie tak, jak ja przebaczam na ziemi!
Potem schował nóż zakrwawiony, wyszedł z pokoju nie obejrzawszy się nawet za siebie, przeszedł przez park wolno i zniknął za bramą.
Niebo było spokojne, noc pogodna; księżyc jaśniał, gwiazdy iskrzyły się jak djamenty.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.