Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XV Cały tekst |
Indeks stron |
Jak powiedzieliśmy, była tego wieczora zabawa w zamku Saint-Cloud.
Smutna zabawa.
Wprawdzie smutne zazwyczaj i zafrasowane oblicza pp. de Viliele, Corbiere, Damas, Chabrol, Doudeauville i Oudinot, nie mogły wzbudzić nadmiernej wesołości, pomimo zadowolonego z siebie pana Peyronneta, ale wogóle fizjognomie wszystkich dworzan były tej nocy bardziej jeszcze melancholijne niż zwykle. Niepokój malował się w spojrzeniach, słowach, ruchach, postawach. Patrzano po sobie, jakby pytając wzajem, co robić, ażeby wyjść z przykrego położenia.
Karol X. w stroju wojskowym, z niebieską wstęgą przez ramię, szpadą przy boku, przechodził się melancholijnie z sali do sali, nic nieznaczącym uśmiechem i roztargnionym ukłonem odpowiadając na oznaki szacunku.
Kiedy niekiedy stawał przy oknie i patrzył z uwagą. Patrzył na niebo jaśniejące i zdawał się niekorzystnie porównywać swój królewski ponury wieczór, z świetnością nocy księżycowej. Od czasu do czasu wydawał głębokie westchnienie.
Czy myślał o smutnym wyniku posiedzenia prawodawczego z r. 1827? Czy o niegodnem prawie prasowem? Czy o obeldze uczynionej zwłokom pana de la Rochefoucauld-Liancourt? Czy o poniesionej porażce podczas przeglądu na Polu Marsowem? Czy nareszcie o wyroku śmierci na Sarrantego, którego miano tracić nazajutrz, a którego śmierć, jak widzieliśmy z rozmowy Salvatora z panem Jackalem, mogła wielki rozruch wywołać w stolicy Nie.
Myślał on i obawiał się, ażeby zażegnana burza nie zerwała się nazajutrz.
Nazajutrz miało się odbyć, wielkie polowanie, zarządzone w lasach Compiegne, a jego królewska mość, Karol X, który był, jak wiadomo, największym myśliwym, jaki kiedykolwiek istniał, począwszy od Nemroda, wzdychał na myśl, że polowanie może chybić z powodu niepogody.
— Djabelska chmura, mruczał pod nosem, przeklęty księżyc!
I na tę myśl marszczył tak smutno olimpijskie swe czoło, iż dworzanie pytali siebie:
— Czy nie wiesz, co się stało najjaśniejszemu panu?
— Czy zgadujesz, co jest najjaśniejszemu panu?
— Czy domyślasz się, co może być najjaśniejszemu panu?
— Zapewne, mówiono, Manuel[1] umarł. Ale ta śmierć jakkolwiek bolesna dla przeciwnego stronnictwa, nie jest wcale dla monarchii nieszczęściem.
— Tylko mniej jednym Francuzem we Francji! dodawano, trawestując następujące słowa Karola X-go, jakie wyrzekł, wchodząc do Paryża: „To tylko jednym Francuzem we Francji więcej“.
— Jutro mają stracić pana Sarranti, który, jak twierdzą, nie jest winnym kradzieży ani zabójstwa, jest zatem bonapartystą, co daleko gorzej! Nie ma więc czego marszczyć brwi nasz najjaśniejszy pan!
Król wciąż patrząc oknem, wydał okrzyk radości, który odbił się jak iskra elektryczna w piersiach obecnych.
— Król się bawi, rozległo się z cicha.
W samej rzeczy, król bawił się.
Czarna chmura zasłaniająca księżyc opuściła miejsce.
To właśnie rozweseliło króla i rozjaśniło serca dworzan.
Lecz błogość ta bardzo krótko trwała.
Oznajmiono prefekta policji.
Wszedł z brwią zmarszczoną. Poszedł wprost do Karola X-go, a schylając się z uszanowaniem dla wieku i dostojeństwa króla:
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł, mam zaszczyt zważywszy ważne okoliczności, prosić waszą królewską mość o upoważnienie do przedsięwzięcia wszelkich ostrożności, jakich wymagają ważne wypadki, których stolica może być widownią jutro.
— Cóż to za okoliczności ważne i o jakich wypadkach chcesz pan mówić? zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, odezwał się pan Delaveau, nie powiem nic nowego waszej królewskiej mości, oznajmiając śmierć Manuela.
— Wiem o tem, przerwał z niecierpliwością Karol X., był to bardzo zasłużony człowiek, jak zapewniają, ale, że zapewniają jednocześnie, iż był rewolucjonistą, sądzę, że śmierć ta nie powinna zasmucać nas nad miarę.
— To też wcale nie z tego powodu śmierć Manuela martwi mnie, albo raczej przestrasza.
— A z jakiego? Mów, mości prefekcie.
— Najjaśniejszy pan przypomina sobie opłakane sceny, których pogrzeb pana de la Rochefoucald-Liancourt był przyczyną, albo raczej pretekstem?
— Przypominam, wyrzekł król.
— Nieszczęsne te wypadki, podjął prefekt policji, sprawiły w Izbie zamieszanie, które udzieliło się po większej części i dobremu waszej królewskiej mości miastu, Paryżowi.
— Moje dobre miasto Paryż!... moje dobre miasto Paryż! mruczał król. Mów dalej!
— Izba...
— Izba jest rozwiązana, mości prefekcie; nie mówmy już o niej.
— Niech i tak będzie, powiedział zniechęcony prefekt, ależ właśnie dlatego, iż jest rozwiązana i że nam jej brak, udaję się z prośbą wprost do waszej królewskiej mości o pozwolenie postawienia Paryża na stopie wojennej, aby uprzedzić wypadki, mogące wyniknąć z pogrzebu Manuela.
Król zdawał się uważniej słuchać słów prefekta policji i zapytał:
— Niebezpieczeństwo jest więc tak groźne, mości prefekcie?
— Tak, najjaśniejszy panie, odpowiedział pan Delaveau, nabierając odwagi w miarę, jak widział rosnący niepokój króla.
— Wytłómacz się, rzekł Karol X. Następnie, odwracając się do ministrów: Chodźcie panowie, mówił, dając znak by szli za nim.
Zaprowadził ich w framugę okna, a widząc, że rada jest w komplecie, powtórzył do prefekta:
— Wytłómcz się pan.
— Najjaśniejszy panie, podjął tenże, gdybym potrzebował obawiać się tylko pogrzebu Manuela, nie wspomniałbym nawet o moim niepokoju. W samej rzeczy, gdybym ogłosił pogrzeb na godzinę dwunastą, a kazał uprzątnąć ciało o siódmej z rana, położyłbym tamę wzburzeniu pospólstwa, ale niech wasza królewska mość raczy zastanowić się, że jeżeli dość trudno jest powstrzymać ruch rewolucyjny, to, że tak powiem, niepodobieństwem jest zapanować nad nim, gdy przyłączy się coś drugiego.
— O jakim to ruchu mówisz pan? spytał król zdziwiony.
— O ruchu bonapartystowskim, najjaśniejszy panie, odpowiedział prefekt policji.
— Przywidzenie! zawołał król, strachy dobre dla kobiet i dzieci! czas bonapartyzmu przeszedł, wraz z panem Bounaparte, mówmy więc tylko o zaburzeniach Izby, umarłej także, Requiescant in pace!
— Wybacz mi, iż nastaję na to, najjaśniejszy panie, powiedział śmiało prefekt. Stronnictwo bonapartystowskie tak dobrze żyje, że w ciągu jednego miesiąca można powiedzieć, wypróżniło wszystkie puszkarskie sklepy, a fabryki broni w Saint-Etienne i w Liege pracują na jego rachunek.
— Co pan mówisz? wyrzekł zdziwiony król.
— Prawdę, najjaśniejszy panie.
— Wytłómacz się jaśniej.
— Najjaśniejszy panie, jutro mają tracić pana Sarranti.
— Pana Sarranti? Poczekaj, podjął król, zbierając myśli, zdaje mi się, że na prośbę pewnego mnicha wydałem dla tego skazanego coś nakształt ułaskawienia.
— Na prośbę jego syna, który błagał waszą królewską mość o trzy miesiące zwłoki, w ciągu których mógłby odbyć podróż do Rzymu, zkąd, jak mówił, miał przywieźć dowód niewinności swego ojca.
— Tak jest.
— Owe trzy miesiące kończą się dziś i na mocy rozkazów, jakie otrzymałem, wykonanie wyroku ma się odbyć jutro.
— Ten mnich wydawał mi się zacnym młodzieńcem, wyrzekł król zamyślony, i zdawał się być pewnym niewinności swego ojca.
— Tak, najjaśniejszy panie, ale jej nie dowiódł.
I to już jutro ostatni dzień wyproszony przez niego, a dany przezemnie?
— Jutro, najjaśniejszy panie.
— Mów dalej.
— Otóż, jeden z ludzi najwięcej poświęcony dla cesarza, ten sam, który usiłował porwać króla Rzymskiego, wydał od tygodnia więcej niż miljon dla ocalenia pana Sarranti.
— Czy wierzysz pan temu, zapytał Karol X., iżby złodziej i zabójca mógł natchnąć takiem poświęceniem?
— Najjaśniejszy panie, on był skazany.
— Dobrze, odparł Karol X. A czy wiesz jakiemi siłami rozrządza generał Lebastard de Prémont?
— Niezmiernemi, najjaśniejszy panie.
— A więc użyj przeciw niemu siły dwa razy tak wielkiej.
— Już to przedsięwziąłem, najjaśniejszy panie.
— Kiedy tak, to czego obawiasz się? spytał król zniecierpliwiony, spoglądając na niebo po przez szyby.
Chmura całkowicie znikła; twarz królewska rozjaśniła się.
— Czego ja się obawiam, najjaśniejszy panie? mówił dalej prefekt policji, oto zbiegu obu wydarzeń, pogrzebu Manuela i wykonania wyroku na panu Sarrantim; sposobności do zjednoczenia się bonapartystów z jakobinami; rozgłosu dwóch ludzi, dwóch stronnictw, rozmaitych wreszcie symptomatów zatrważających, jakoto porwanie i zniknięcie jednego z najzręczniejszych i najpoświęceńszych agentów waszej królewskiej mości.
— Kogóż to porwano? zapytał król.
— Pana Jackala, najjaśniejszy panie.
— Jakto! zapytał król, porwano pana Jackala?
— Tak jest, najjaśniejszy panie.
— Kiedyż to?
— Zaledwie trzy godziny temu, najjaśniejszy panie, na drodze z Paryża do Saint-Cloud, gdy jechał do pałacu królewskiego, żeby złożyć radę ze mną i ministrem sprawiedliwości, co do świeżych faktów. Mam więc zaszczyt, najjaśniejszy panie, ciągnął dalej prefekt policji, prosić cię, w przewidywaniu nieobliczonych nieszczęść, o przyzwolenie postawienia Paryża w stanie oblężenia.
Król potrząsnął głową nie odpowiadając. Ministrowie także milczeli. Król zaś nieodpowiadał dla dwóch przyczyn. Najpierw, przedsięwzięcie jakiegokolwiek kroku wydało mu się rzeczą ważną. Następnie owo polowanie w Compiegne, odkładane przez trzy dni i z którego król tak wiele sobie robił: nie można było polować właśnie w dniu, w którymby Paryż przygotowywano do stanu oblężenia.
Karol X. znał dzienniki stronnictwa przeciwnego i wiedział doskonale, że nie zamilczą, zwłaszcza, gdy im dostarczy tak doskonałego powodu do gadania.
Paryż w stanie oblężenia i tegoż dnia król polujący w Compiegne, to było niepodobieństwem; trzeba wyrzec się polowania albo stanu oblężenia.
— I cóż, panowie, zapytał król, cóż panowie myślicie o zamiarze pana prefekta policji?
Z wielkiem zdziwieniem króla wszystkie głosy jednozgodnie były za stanem oblężenia.
Środek ten wcale nie przypadł do gustu królowi. Potrząsnął głową drugi raz. Nagle, jakby oświecony szybką myślą, zawołał:
— Gdybym też ułaskawił Sarrantego! nietylko zmniejszyłbym do połowy rozruchy, ale zrobiłbym sobie sporo stronników.
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł pan de Peyronnet, Sterny miał słuszność mówiąc, iż nie ma ani odrobiny nienawiści w duszy Bourbonów.
— Kto to powiedział? zapytał Karol X.
— Pewien pisarz angielski, najjaśniejszy panie.
— Czy żyjący?
— Nie, umarł temu sześćdziesiąt lat.
— Pisarz ten znał nas dobrze i żałuję, żem go nie znał, ale odbiegamy od przedmiotu. Powtarzam, cała sprawa pana Sarrantego nie wydaje mi się jasno. Nie chcę, żeby zarzucano naszemu panowaniu Calasów i Lesurquesow. Powtarzam, iż mam wielką ochotę ułaskawić pana Sarranti.
Ale ministrowie, jak za pierwszym razem, milczeli.
— I cóż, powiedział król rozgniewany, nie odpowiadacie panowie?
Minister sprawiedliwości, czy, że był śmielszy od swych towarzyszy, czy też, że ułaskawienie skazanego dotyczyło go osobiście, podszedł do króla i kłaniając się:
— Najjaśniejszy panie, powiedział, jeżeli wasza królewska mość pozwoli wypowiedzieć się swobodnie, to ośmielę się wyrzec, iż ułaskawienie skazanego wywarłoby najopłakańsze skutki na umysłach wiernych poddanych, bo oczekują na wykonanie wyroku śmierci na pana Sarrantego, jak gdyby ten był ostatnią latoroślą stronnictwa bonapartystowskiego, a jego ułaskawienie, zamiast coby miało być uważane za czyn ludzkości, niechybnie przypisywane będzie słabości. Błagam cię więc, najjaśniejszy panie, i sądzę, że czyniąc to, wyrażam przekonanie wszystkich moich kolegów, błagam cię królu, niech sprawiedliwość pójdzie swoim torem.
— Czy takie w istocie jest zdanie rady? zapytał król.
Wszyscy ministrowie odrzekli jednocześnie, iż podzielają zdanie ministra sprawiedliwości.
— Niech się stanie jak chcecie, wyrzekł król ze smutkiem.
— Kiedy tak, powiedział prefekt policji, wymieniając spojrzenie z prefektem rady, wasza królewska mość pozwoli mi ogłosić Paryż w stanie oblężenia? Niestety! trzeba będzie, mówił król wolno, kiedy takie zdanie wszystkich; chociaż prawdę powiedziawszy, ogłoszenie stanu oblężenia wydaje mi się zanadto ostrym środkiem.
— Postępowanie ostre jest czasami potrzebne, najjaśniejszy panie, powiedział pan de Villele, a umysł króla aż nadto jest sprawiedliwy, żeby nie miał zrozumieć, iż przyszedł czas, w którym potrzeba udać się do surowości.
Król wydał głębokie westchnienie.
— Teraz, wyrzekł prefekt policji, ośmielę się wyrazić najjaśniejszemu panu jedno życzenie.
— Jakie?
— Nie wiem jakie były zamiary waszej królewskiej mości na jutro.
— Przez Bóg żywy, zawołał król, miałem polować w Compiegne.
— Błagam cię, najjaśniejszy panie, nie opuszczaj Paryża.
— Hm! mruknął król, spoglądając z kolei na wszystkich członków rady.
— To nasze także zdanie, powiedzieli ministrowie.
— Kiedy tak, wyrzekł król, to nie mówmy już o tem. I boleśniej jeszcze niż dotąd wzdychając: Niechaj tu przyjdzie wielki łowczy, powiedział.
— Wasza królewska mość chce wydać rozkaz?
— Żeby odłożył polowanie na inny raz, ponieważ tak chcecie koniecznie. Potem, rzucając wzrok w niebo: O! taki piękny czas, szepnął, jakie nieszczęście!
W tej chwili woźny zbliżył się do króla.
— Najjaśniejszy panie, wyrzekł, jakiś mnich, który utrzymuje, że ma upoważnienie od waszej królewskiej mości, iż może wejść o każdej porze, czeka w przedsionku.
— Czy powiedział swoje nazwisko?
— Ksiądz Dominik, najjaśniejszy panie.
— To on! zawołał król, wprowadź go do mojego ׳gabinetu. Potem, obracając się do ministrów: Panowie, wyrzekł, niech nikt nie rusza się z miejsca dopóki nie wrócę; oznajmiono mi człowieka, którego przybycie może zmienić postać rzeczy.
Ministrowie spojrzeli po sobie; ale rozkaz był stanowczy.
Po drodze król spotkał wielkiego łowczego.
— Najjaśniejszy panie, co ja słyszę? zapytał tenże, polowanie jutrzejsze ma być odwołane?
— Wkrótce dowiemy się tego, odpowiedział Karol X., tymczasem nie słuchaj niczyich rozkazów prócz moich.
I poszedł rozpogodzony nadzieją, że to niespodziewane przybycie może zmieni straszne rozkazy, jakie mu proponowano wydać na dzień jutrzejszy.