Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Mohikanowie paryscy |
Podtytuł | Powieść w ośmnastu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mohicans de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom XV Cały tekst |
Indeks stron |
Wchodząc do gabinetu, król ujrzał mnicha, który stał blady, nieruchomy, jak posąg.
— A! wyrzekł Karol X., to ty, mój ojcze?
— Tak, najjaśniejszy panie, odpowiedział ksiądz słabym głosem.
— Zdajesz się być umierającym?
— Umierającym, w samej rzeczy, najjaśniejszy panie... Przeszedłem przeszło ośmset mil pieszo. W wąwozach góry Cenis zachorowałem, zaziębiłem się, przechodząc przez Maremmes. Leżałem cały miesiąc w oberży, walcząc między życiem i śmiercią. Później, ponieważ dzień egzekucji ojca mojego zbliżał się, poszedłem w dalszą drogę. Narażając się na śmierć, w przeciągu czterdziestu dni zrobiłem sto pięćdziesiąt mil, a przybyłem przed dwoma godzinami...
— Dla czego nie wziąłeś koni.
— Zrobiłem ślub, iż pójdę pieszo do Rzymu i wrócę pieszo, najjaśniejszy panie.
— I dopełniłeś go?
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Jesteś świętym.
Smutny uśmiech przebiegł po ustach mnicha.
— O! nie spiesz się najjaśniejszy panie z nadaniem mi tego tytułu, powiedział. Jestem przeciwnie, zbrodniarzem, który przyszedł prosić cię o sprawiedliwość dla drugich i dla siebie samego.
— Jedno słowo przedewszystkiem.
— Słucham, najjaśniejszy panie, wyrzekł Dominik, schylając się.
— W jakim celu chodziłeś do Rzymu?... czy możesz mi teraz powiedzieć?
— Tak, najjaśniejszy panie. Poszedłem błagać Jego Świątobliwość, aby upoważnił mnie do wydania tajemnicy spowiedzi.
— Tym sposobem, powiedział król z westchnieniem, przekonany o niewinności ojca swojego, nie przynosisz jednak żadnego dowodu?
— I owszem, najjaśniejszy panie, dowód nieprzeparty.
— Mów zatem.
— Czy wasza królewska mość może poświęcić mi pięć minut?
— Tyle czasu, ile zechcesz. Ale siadaj, wątpię czy znajdziesz dość siły, żeby mówić stojący.
— Siła, której mi już brakowało, przez dobroć waszej królewskiej mości odżyła. Będę mówił stojący, najjaśniejszy panie, jak przystoi poddanemu gdy mówi do swego króla... albo raczej, będę mówił klęcząc, jak przystoi winowajcy, gdy mówi do swego sędziego.
— Wstrzymaj się, powiedział król.
— Dla czego, najjaśniejszy panie?
— Chcesz mi powiedzieć to, co jest zabronionem: tajemnicę spowiedzi. Nie chcę być spólnikiem świętokradztwa.
— Jakkolwiek straszne będzie moje wyznanie, może wasza królewska mość wysłuchać go teraz.
— A więc słucham.
— Królu, zawołano mnie do konającego człowieka...
Król zbliżył się do księdza i oparł się ręką o stół. Widocznem było, że gotował się słuchać z zajęciem.
— Umierający począł się spowiadać; ale zaledwie wyrzekł był kilka słów, gdy powstrzymałem go. „Jesteś panem Gerardem Tardieu, wyrzekłem, niemogę słyszeć ani słowa więcej od ciebie“. Dla czego? spytał umierający. „Ponieważ jestem Dominik Sarranti, syn tego, którego obwiniasz o kradzież i zabójstwo“. Chciałem odejść, lecz on mnie zatrzymał. „Ojcze, powiedział, widać, że Opatrzność przywiodła cię do mnie. Byłbym cię szukał po całym święcie, gdybym był wiedział gdzie cię znaleźć, żeby ci powiedzieć to, co będziesz słyszał... Mnichu, oto zbrodnie moje składam na twojem łonie. Synu, oto niewinność ojca twojego składam w ręce twoje. Wkrótce umrę, a ty opowiesz wszystko, co odemnie usłyszysz...“ I wtedy, najjaśniejszy panie, odkrył mi straszliwą rzecz: najpierw, że sam się okradł, ażeby podejrzenia padły na mego ojca, który, tegoż samego dnia będąc w spisku przeciw bratu waszej królewskiej mości, musiał uciekać. Potem przystąpił do odkrycia zbrodni prawdziwej, najjaśniejszy panie!...
— Jakże możesz mówić mi to wszystko, kiedy to jest tajemnicą spowiedzi?
— Pozwól, najjaśniejszy panie... Przysięgam, że nie chcę wciągnąć waszej królewskiej mości do grzechu, że tylko moja dusza naraża się na zatratę... albo raczej, Zbawicielu mój, Boże! dodał, wznosząc oczy w górę, albo raczej już jest zatraconą.
— Mów dalej, wyrzekł król.
— Wtedy Gerard Tardieu opowiedział mi, iż ulegając namowom kobiety, z którą żył, postanowił uwolnić się od swych synowców. Wspólnicy podzielili się strasznem zajęciem: on zabił chłopca, ona wzięła na siebie dziewczynkę. Jemu udało się, bo rzucił synowca swego do stawu i zagłębił go tyką w wodę, ilekroć wypływał...
— Okropne to, co mi opowiadasz!
— Okropne! tak, najjaśniejszy panie.
— Musisz dać mi dowód.
— Dam, najjaśniejszy panie.
— Nie udało się kobiecie, ciągnął dalej mnich, w chwili, gdy miała zarzynać biedne dziecko, pies, zwabiony krzykami dziewczynki, zerwał łańcuch, strzaskał okno, skoczył do szyi kobiety i zagryzł ją. Dziewczynka uciekła pokrwawiona...
— I żyje? zapytał król.
— Nie wiem. Policja waszej królewskiej mości sprzątnęła ją, żeby zatrzeć ślad świadectwa na stronę mojego ojca.
— Panie, przysięgam ci na honor szlachecki, że sprawiedliwość będzie wymierzoną... Tylko dowodu! dowodu!
— Dowód, wyrzekł mnich, wyjmując rękopis z kieszeni, oto jest.
I skłoniwszy się przed królem, oddał mu zwit papieru, na którym były napisane te słowa:
„Jest to spowiedź moja przed Bogiem i przed ludźmi, może nawet, jeśli tego zajdzie potrzeba, ogłoszoną być po mojej śmierci publicznie.
— Od kiedy masz ten papier, zapytał król.
— Zawsze go miałem, najjaśniejszy panie, odpowiedział mnich, zabójca mi go dał, sądząc, że umrze.
— I mając ten papier nie mówiłeś?
— Najjaśniejszy panie, czyli nie widzisz, iż spowiedź winowajcy mogła być ogłoszoną dopiero po jego śmierci?
— Więc on umarł?
— Tak, królu, odpowiedział mnich.
— Kiedy?
— Przed trzema kwadransami; tak dawno, ile mi trzeba było czasu na przebycie drogi z Vanvres do Saint-Cloud.
— O! nędznik! powiedział król. Dopuszczenie Boże, że umarł w sam czas.
— I ja tak sądzę, najjaśniejszy panie... Ale ja znam, ciągnął dalej mnich, zginając kolana, znam człowieka nikczemniejszego niż ten, który umarł.
— Co chcesz powiedzieć? zapytał król.
— To, że Gerard nie umarł naturalną śmiercią.
— Odebrał sobie życie? zawołał król.
— Nie królu: został zamordowany!
— Zamordowany! zawołał król, przez kogo?
Mnich wydobył z za sukni nóż, którym zabił Gerarda, i złożył go u stóp królewskich.
Nóż był zakrwawiony. Ręka mnicha była także zakrwawiona.
— O! wykrzyknął król, cofając się, zabójca, to... Nie śmiał dokończyć.
— To ja, królu, wyrzekł mnich, spuszczając głowę na piersi, był to jedyny środek ocalenia honoru i głowy mojego ojca. Rusztowanie stoi, najjaśniejszy panie; rozkaż, niech mnie nań wprowadzą!
Zrobiła się cisza; mnich stał ze schyloną postawą, oczekując wyroku.
Ale z wielkiem zdziwieniem księdza, król który na widok zakrwawionego puginału cofnął się, teraz łagodnym głosem po wiedział:
— Podnieś się księże, zbrodnia twoja jest bezwątpienia straszliwą, okropną, ale ma wymówkę, jeżeli nie usprawiedliwienie, w poświęceniu się dla ojca; przez miłość synowską wziąłeś nóż do ręki, i chociaż dozwolonem nie jest wymierzać sobie sprawiedliwość, prawo tu rozsądzi, a ja nic nie mam do powiedzenia, nic do zrobienia, aż do chwili wyroku na ciebie.
— Ale mój ojciec, najjaśniejszy panie! mój ojciec! zawołał młodzieniec.
— To co innego.
Król zadzwonił; pokojowiec ukazał się w progu.
— Idź powiedz panu prefektowi policji i kanclerzowi, że ich oczekuję.
Następnie, ponieważ mnich klęczał pomimo rozkazu królewskiego:
— Powstań, wyrzekł po raz drugi Karol X.
Mnich wstał, ale tak słaby, iż musiał oprzeć się o stół.
— Siadaj, powiedział król.
— Najjaśniejszy panie! wyjąkał mnich.
— Widzę, że ci potrzeba rozkazu. A więc rozkazuję...
Mnich padł na wpół zemdlony w fotel.
W tej chwili prefekt policji i minister sprawiedliwości ukazali się we drzwiach.
— Panowie, odezwał się król prawie wesoło, miałem słuszność mówiąc przed chwilą, że przybycie osoby, którą mi oznajmiono, zmienić może okoliczności.
— Co wasza królewska mość chce powiedzieć? zapytał minister sprawiedliwości.
— Chcę powiedzieć, że miałem słuszność utrzymując, że nie trzeba zaprowadzić stanu oblężenia, tylko w ostatecznym razie; otóż, jeszcześmy tak daleko nie zaszli... Następnie, zwracając się do prefekta policji: Wszak powiedziałeś pan, iż gdyby nie zetknięcie się śmierci Manuela z egzekucją pana Sarranti, byłbyś panem położenia bez trudności.
— Tak, najjaśniejszy panie.
— Możesz się więc nie obawiać już tego zetknięcia. Od tej chwili pan Sarranti jest wolny; mam w ręku dowody jego niewinności.
— Ależ... wyrzekł prefekt policji osłupiały.
— Weźmiecie z sobą do powozu tego księdza, powiedział król, wskazując na brata Dominika, zawieziecie go do Conciergerie; uwolnicie natychmiast pana Sarranti. Powtarzam, iż jest niewinny, a ja nie chcę, iżby od chwili, w której przekonał mnie o swej niewinności, miał zostawać choć minutę pod zamknięciem.
— O! królu! królu! wyrzekł mnich, wyciągając z wdzięcznością ręce.
— Spiesz się pan, powiedział Karol X., nie trać chwili czasu. Potem, zwracając się do mnicha: Daję ci tydzień czasu, żebyś wypoczął po trudach podróży, za tydzień stawisz się jako więzień!
— O! tak, najjaśniejszy panie! zawołał mnich, czy potrzeba abym przysiągł?
— Nie żądam przysięgi, poprzestaję na twojem słowie. Następnie, zwracając się do prefekta: Śpiesz się pan, wyrzekł, niech się tak stanie, jak żądam.
Prefekt policji skłonił się i wyszedł, a za nim mnich.
— Wasza królewska mość raczy łaskawie wytłómaczyć mi? pośpieszył zapytać się minister sprawiedliwości.
— Wyjaśnienie krótkie, mój panie. Weź ten papier: zawiera on dowód niewinności pana Sarranti. Proszę cię, wręcz go panu ministrowi spraw wewnętrznych. Dozna on pewnej zgryzoty, czytając prawdziwe nazwisko zabójcy, którego kandydaturę popiera. Co się tycze mnicha, ponieważ trzeba, żeby sprawiedliwość była wymierzoną, postarasz się sprawę jego wnieść na przyszłe posiedzenie... Ali! poczekaj, weź ten oto nóż: jest to dowód przekonywający.
A nie zważając czy kanclerz odejdzie, król wszedł do salonu gdzie czekał na niego wielki łowczy.
— I cóż, najjaśniejszy panie? zapytał tenże.
— Polowanie będzie jutro, kochany hrabio, staraj się dobrze je urządzić!
— Najjaśniejszy pan pozwoli mi zrobić uwagę: nigdym jeszcze nie widział u niego tak promieniejącej twarzy.
— W samej rzeczy, kochany hrabio, odparł Karol X., od kwadransa czuję się odmłodzonym o lat dwadzieścia. Potem, do ministrów słuchających w osłupieniu: Panowie, powiedział, według wiadomości jakie otrzymał, pan prefekt policji ręczy za spokojność miasta Paryża na dzień jutrzejszy.
I pozdrawiając ich ręką po raz ostatni, okrążył salon, uprzedził Delfina, że polowanie odbędzie się jutro, wyrzekł wdzięczne słówko księżnie Angouleme, uścisnął księżnę Berry, poklepał jako dziadek policzek księcia Bordeaux i wszedł do sypialnego pokoju.
Będąc już tam, poszedł do barometru zawieszonego na prost łóżka, krzyknął z radości widząc, że stanął na pogodzie, zmówił pacierze, położył się i zasnął, wymawiając te pocieszające słowa:
— A! dzięki Bogu! będziemy jutro mieli pogodę na polowanie!
I właśnie wskutek tych wydarzeń, któreśmy tylko co opowiedzieli, Salvator dostawszy się do więzienia pana Sarranti, zastał je pustem.