Mohikanowie paryscy/Tom XV/Rozdział XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Mohikanowie paryscy
Podtytuł Powieść w ośmnastu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mohicans de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom XV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Nieco polityki.

Pomiędzy osobami odgrywającemu nieszczęsne role w dramacie, który przedstawiliśmy oczom czytelnika, pozostaje jedna jeszcze, o której, jak się spodziewamy, niezupełnie może zapomniano.
Chcemy mówić o pułkowniku Rappt, ojcu i mężu Reginy de Lamothe-Houdan.
Dzięki pożyczce zaciągniętej przez pana Baratteau i nawróceniu Gibassiera, nic nie wyszło na jaw ze sprawy listów.
Jednakże, ażeby dobrze zrozumieć sceny, które nastąpią, prosimy czytelników naszych o pozwolenie powtórzenia w kilku słowach tego, cośmy już obszerniej opowiedzieli im o hrabi Rappt.
Petrus w ten sposób skreślił jego obraz fizyczny:
„Wszystko jest martwe i zimne jak marmur w tym człowieku, instynktownie zdaje się zmierzać ku ziemi; jego oczy są bez blasku jak szkło nieszlifowane; usta wązkie i zaciśnięte; nos okrągły; cera twarzy popielatego koloru; porusza głową, lecz nigdy twarzą. Gdyby można zrobić maskę z lodu, obciągniętą żyjącą skórą, lecz w którejby wstrzymanem było krążenie krwi, arcydzieło to anatomiczne mogłoby dać słabe podobieństwo z twarzą tego człowieka“.
Ze swej strony Regina skreśliła jego obraz moralny, albo raczej niemoralny.
Powiedziała mu, w weselną noc, podczas straszliwej sceny, jaką opowiedzieliśmy:
„Jesteś zarazem ambitny i marnotrawca; masz wielkie potrzeby, i te wielkie potrzeby stawiają cię wobec wielkich zbrodni. Przed temi zbrodniami cofnąłby się kto inny zapewne; ale ty, nigdy! Zaślubiłeś córkę swoją dla dwóch miljonów“.
Następnie dodała:
„Posłuchaj pan, czy chcesz wiedzieć całą myśl moją? czy chcesz nareszcie dowiedzieć się, jakie mam w głębi serca uczucie dla ciebie? Otóż, jest to uczucie jakiego ty doznajesz dla całego świata, a którego ja nigdy względem nikogo nie doznawałam: nienawiść. Nienawidzę twojej ambicji; nienawidzę twojej pychy; nienawidzę twej podłości... Nienawidzę cię od stóp do głów, gdyż od stóp do głów jesteś samem kłamstwem!“
Hrabia Rappt przed odjazdem do Petersburga, jak sobie przypominamy, miał tedy fizycznie twarz marmurową; moralnie, kamienne serce.
Obaczmy, czy ta podróż podbiegunowa zmienia go choć cokolwiek.
Był to piątek, 16 listopada, to jest przeddzień wyborów, we dwa miesiące mniej więcej po wypadkach, będących przedmiotem poprzednich rozdziałów.
16 listopada pojawiło się w „Monitorze“ rozporządzenie rozwiązania Izby, oraz zwołanie zgromadzenia wyborców na dzień 27 tegoż miesiąca.
Tylko więc dziesięć dni czasu, przeznaczono wyborcom do ułożenia oraz wyboru kandydatów. Pośpieszne zwołanie miało za cel, jak to było marzeniem pana de Villele, zasiać niezgodę między wyborcami stronnictwa przeciwnego, które podchwycone znienacka, nie miałoby dość czasu przedyskutować swoich wyborów, gdy przeciwnie, wyborcy ministerjalni, połączeni, wprawni, czynni, glosowaliby jak jeden.
Lecz cały Paryż oddawna przeczuwał rozwiązanie Izby i pragnął zniweczyć marzenie pana de Villele.
Paryż nie wyrzekł ani słowa, milczenie jest jego wymową i dyplomacją, cały Paryż, milcząc, z zakrwawionem sercem, Paryż uciśniony, znikczemniały i z pozoru niewolniczy, gotował się do walki i w cichości wybrał swych rycerzy.
Jednym z kandydatów, i to nie najmniejsze wywierającym na pospólstwo wrażenie, był pułkownik, hrabia Rappt.
Był on właścicielem jawnym dziennika broniącego energicznie monarchii legitymistycznej, a jednocześnie potajemnie redagował przegląd napastujący rząd i spiskujący na rzecz księcia Orleańskiego.
W dzienniku silnie podtrzymywał, głosił, bronił praw wymierzonych przeciw wolności prasy, w następnym numerze przeglądu przedrukował mowę Royer-Collarda, w której, między innemi, znajdował się ustęp szyderczy:
„Cios wymierzony jest nietylko przeciwko wolności druku, lecz także przeciwko wszelkiej swobodzie przyrodzonej, politycznej, obywatelskiej, jako w gruncie szkodliwej i zgubnej. W duchu prawa ukryta jest myśl, że w wielkim dniu stworzenia byłoby nieroztropnie pozwolić człowiekowi iść w świat wolnym i rozumnym. Mądrość wyższa naprawiła omyłkę Opatrzności, ograniczyła nieroztropną swobodę i poturbowanej ludzkości wyświadczyła znakomitą przysługę, wyniósłszy ją nareszcie do szczęśliwej niewinności bydląt“.
Jeżeli chodziło o środki gwałtowne, podstępne, mające na celu zniweczenie przedsięwzięcia pożytecznego, Przegląd powstawał energicznie na samodzielność i niemoralność tych środków, których ze swej strony Dziennik zacięcie bronił.
Nieraz pan Rappt winszował sobie giętkości swego talentu i rozumu, który mu dostarczał tak doskonałych argumentów do przekonań wprost sobie przeciwnych.
Takim był pułkownik Rappt zawsze, lecz mianowicie w przeddzień wyborów.
Zaraz za przybyciem zdał sprawę królowi o rezultacie swego poselstwa, a król zachwycony pośpiechem i zręcznością jego, zrobił mu nadzieję portfelu ministra.
Hrabia Rappt wrócił na bulwar Inwalidów zachwycony wizytą w Tuilleries. Zaczął natychmiast układać okólnik wyborczy.
Trudnoby stworzyć coś tak ciemnego, dwuznacznego, jak ten okólnik. Króla on zachwycił, zgromadzenie zadowolnił, a wyborców opozycyjnych w przyjemne wprawił zdziwienie.
Czytelnicy wreszcie nasi sami ocenią to arcydzieło, jeśli zechcą uczestniczyć w rozmaitych scenach, odegranych przez tego wielkiego komedjanta.
Wejdźmy do gabinetu pana Rappta. Na środku stoi stół okryty zielonym kobiercem i mnóstwo papierów, a przed nim siedzi pułkownik. Z prawej strony, pod oknem stoi drugi stół, przy którym siedzi sekretarz przyszłego deputata, pan Bordier.
Słówko o panu Bordier.
Jest to trzydziestokilkoletni mężczyzna, chudy, blady, z okiem zapadniętem. Co się tyczy strony moralnej, to hipokryzja, chytrość i złośliwość Tartufa.
Pan Rappt długo szukał, żeby znaleść tego człowieka.
Od samego rana pan Rappt przyjmuje wyborców.
Pan Rappt ma czoło zroszone potem; wydaje się zmęczony, jak aktor po odegraniu sztuki.
— Czy dużo jeszcze osób czeka w przedpokoju, Bordier? spytał się swego sekretarza.
— Nie wiem, panie hrabio, pójdę zobaczyć, odrzekł tenże. Za chwilę powiedział: Dwadzieścia osób najmniej.
— Nigdy nie zdobędę się na cierpliwość, żeby wysłuchać tych wszystkich głupstw! wyrzekł pułkownik, ocierając czoło, można oszaleć! Mam ochotę nikogo więcej nie przyjąć, słowo honoru!
— Odwagi! panie hrabio! wyrzekł sekretarz, chciej pan zrozumieć, że są wyborcy, którzy rozporządzają dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu głosami.
— A czy jesteś pewnym, Bordier, że nie ma pomiędzy niemi bezużytecznych? Zważ tylko, że prawie każden obiecuje mi swój głos, trzymając nóż na gardle, inaczej mówiąc, żądając zawsze czegoś dla siebie lub kogo ze swoich.
— Przecie nie od dziś, o ile wiem, uczy się pan hrabia oceniać bezinteresowność rodzaju ludzkiego? wyrzekł Bordier.
— Powiedz mi, Bordier, czy znasz tych wyborców? zapytał hrabia.
— Po większej części, panie hrabio, a na wszelki wypadek mam notatkę o każdym.
— Idźmy więc dalej. Zadzwoń na Baptystę.
Bordier zadzwonił, służący się ukazał.
— Jakie nazwisko następuje? zapytał sekretarz.
— Pan Morin.
— Poczekaj.
I odczytał półgłosem szczegóły pozbierane o panu Morin.
„Morin, kupiec hurtowny sukna. Posiada fabrykę w Louviers. Człowiek niezmiernie wpływowy, rozrządzający osobiście ośmnastu do dwudziestu głosami, charakteru słabego, przechodzący od czerwonych do trójkolorowych, a od trójkolorowych do białych; zdolny dla własnego interesu promienie wszystkiemi kolorami tęczy. Ma syna, wielkiego ladaco, nieuka, bez zdolności, z góry zjadającego swoją ojcowiznę. Pisał kilka dni temu do pana hrabiego, prosząc aby umieścił gdzie tego syna“.
— Czy wszystko, Bordier?
— Tak, panie hrabio.
— Który z dwóch Morinów jest tam, Baptysto?
— Młodzieniec dwudziestokilkoletni.
— Więc to syn.
— Przyszedł po odpowiedź na list ojca, wyrzekł chytrze Bordier.
— Wprowadź go, powiedział hrabia.
Baptysta otworzył drzwi i oznajmił pana Morin.
Młody człowiek lat dwudziestu kilku wszedł poufale do gabinetu.
— Panie, wyrzekł, nie czekając aż odezwą się do niego, jestem synem pana Morin, negocjanta, posła i wyborcy pańskiego okręgu. Mój ojciec pisał w tych dniach, prosząc pana aby...
Pan Rappt, który nie chciał, aby sądzono, iż zapomniał o tem, przerwał mu.
— W samej rzeczy, powiedział, otrzymałem list od pańskiego ojca. Udał się do mnie, żebym panu wyrobił miejsce. Przyrzeka mi, że w razie, jeżeli uda mi się być panu użytecznym, będę mógł liczyć na głos jego i jego przyjaciół.
— Mój ojciec, proszę pana, jest to człowiek najwięcej posiadający wpływu w całym okręgu. Uważany jest za najgorliwszego obrońcę tronu i ołtarza... tak jest, jakkolwiek rzadko uczęszcza na mszę; handel mu nie pozwała. Ale pan to rozumiesz, oznaki zewnętrzne, to drobnostka, nieprawdaż? Zresztą, obok tego, jest to porządek wcielony! Dałby się zabić za człowieka swego wyboru, dość panu powiedzieć, iż ponieważ dał głos za panem, walczyć będzie z przeciwnikami zapamiętale.
— Bardzo się czuję uszczęśliwionym, że tak dobrą opinię ma ojciec pański o mnie, życzę sobie zawsze zasługiwać na nią, ale wróćmy do pana: jakie miejsce życzysz pan otrzymać?
— Mam powiedzieć panu hrabiemu otwarcie, wyrzekł młodzieniec, trzaskając pręcikiem po łydce, jestem w kłopocie, co panu odpowiedzieć.
— Do czego jesteś zdolnym?
— Dalibóg, do niczego.
— Chodziłeś pan na wykłady prawa?
— Nie, niecierpię adwokatów.
— Studjowałeś medycynę?
— Nie, mój ojciec nienawidzi lekarzy.
— To może pan jesteś artystą?
— Będąc dzieckiem, uczyłem się grać na flecie i rysować krajobrazy, ale rzuciłem to wszystko. Ojciec zostawi mi trzydzieści tysięcy franków dochodu, proszę pana.
— Czy przynajmniej przechodziłeś nauki jak wszyscy?
— Troszkę mniej niż wszyscy, proszę pana.
— Byłeś pan w kolegium?
— Tak mi było źle u wszystkich tych handlarzy zupy! zdrowie moje się nadwerężyło, ojciec odebrał mnie...
— A co pan robisz obecnie?
— Ja?
— Tak jest, panie.
— Zupełnie nic. Właśnie też dlatego ojciec życzy sobie, żebym coś robił.
— A więc, wyrzekł z uśmiechem pan Rappt, uczysz się pan czegoś w dalszym ciągu?
— A! powiedział pan Morin, przechylając się w tył ze śmiechem, to mi się podoba! Tak jest, uczę się. A! panie hrabio, muszę powtórzyć dziś wieczorem ten dowcip pański w klubie.
Pan Rappt spojrzał na młodzieńca okiem pełnem głębokiej wzgardy i począł się namyślać. Następnie, po chwili zastanowienia:
— Lubisz pan podróże? zapytał.
— Namiętnie.
— Więc pan już podróżowałeś?
— Nigdy, gdyby nie to, jużbym sobie był prawdopodobnie obrzydził podróże.
— No to postaram się wysłać pana z poselstwem do Tybetu.
— Czy z tytułem?
— Przez Boga! co znaczy urząd bez tytułu?
— Właśnie to samo sobie myślałem. A co pan zrobisz ze mnie? Obaczmy! wyrzekł pan Morin z miną człowieka przeświadczonego, iż wprawia w kłopot niezmierny swego bliźniego.
— Zamianuję cię generalnym inspektorem fenomenów meteorologicznych w Tybecie. Pan wiesz, że Tybet jest krajem zjawisk.
— Nie. Znam tylko kozy Tybetańskie, z których wyrabiają kaszmir, i do tego jeszcze nigdy nie chciało mi się pójść obaczyć tych, które sprowadzono do Botanicznego Ogrodu.
— No to je pan zobaczysz w ich ojczyźnie, co jest przecie rzeczą więcej zajmującą.
— Niezawodnie, najpierw dlatego, że jest ich tam więcej. Ale będziesz pan musiał pozbawić tego miejsca kogoś dla mnie!
— Bądź pan spokojny, miejsce to nie istnieje wcale.
— Jeżeli nie istnieje, zawołał młodzieniec, sądząc, że wywodzą go w pole, jakże mógłbym je objąć?
— Utworzą je umyślnie dla pana, wyrzekł, hrabia Rappt, podnosząc się i żegnając pana Morin.
Hrabia wymówił ostatnie te wyrazy z taką powagą, iż młody człowiek zdawał się być przekonany.
— Bądź pan pewny, powiedział, kładąc rękę na sercu, bądź pan pewny mej osobistej wdzięczności, oraz wdzięczności skuteczniejszej ojca mojego.
— Do miłego widzenia, wyrzekł hrabia Rappt, podczas gdy Bordier zadzwonił.
Służący wszedł, mierząc oczyma pana Morin syna, który wychodząc krzyczał:
— Jakiż to wielki człowiek!
— Jakiż to idjota! wyrzekł pan Rappt, i to człowiek taki jak ja zmuszony jest wysługiwać się ludziom takim jak ten...
— Kto tam jest, Baptysto? zapytał sekretarz.
— Pan Ludwik Renaud, aptekarz.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne poczciwego aptekarza z przedmieścia św. Jakóba, który tak gorliwie wspomógł Salvatora i Jana Roberta, puszczeniem krwi Bartłomiejowi Lelong w nocy z ostatniego wtorku na Popielec.
Z tego to podwórza dwaj młodzieńcy usłyszeli tony wiolonczeli, które zaprowadziły ich do Justyna, co teraz gdzieś się kryje wraz z Miną.
— Kto jest ten pan Ludwik Renaud? zapytał hrabia Rappt, podczas, gdy służący wprowadzał aptekarza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.