Moja podróż po Afryce
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moja podróż po Afryce |
Pochodzenie | Po szerokim świecie |
Wydawca | Ignacy Płażewski |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne B. Wierzbicki i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ponieważ otrzymuję dużo listów z różnych zakątków świata z zapytaniem o szczegółach mojej ostatniej, najświeższej podróży, którą odbyłem ubiegłego lata i jesieni, chcę podzielić się ogólnemi wrażeniami, starając się odpowiedzieć na najważniejsze stawiane mi pytania.
Podróż swoją rozpocząłem od Hiszpanji.
— Dlaczego? — spytają mnie moi czytelnicy. Dlatego, że jak się wyraził znakomity francuski pisarz Frédéric Lefèvre — nie można zrozumieć Afryki arabskiej bez zrozumienia Hiszpanji — tego progu historji i cywilizacji maurytańskiej.
Miał on zupełną słuszność, gdyż, zaczynając od Toledo i aż do południowej morskiej granicy Hiszpanji, spotykałem niezatarte przez wieki i odmienną kulturę ślady cywilizacji arabskiej, a ślady epoki panowania królów maurytańskich, gdy robię teraz retrospektywny przegląd swoich wrażeń, są jeszcze bardziej głębokie, trwałe i żywe w typach ludności niektórych prowincyj, naprzykład Andaluzji, w obyczajach, przesądach, tańcach i muzyce.
Symbolem tego okresu czarnych władców, którzy przyszli z Azji, podbili całą północ Afryki i zastępy jej wojowników rzucili na Europę, opanowawszy półwysep Iberyjski, jest wieża de la Giralda w Sewilli, stanowiąca dumę i osobliwość tego miasta hiszpańskiego.
Kilka słów o historji tej wieży odrazu wprowadza podróżnika do Afryki. Wzniósł ją w XII w. król z dynastji Almohadów, Yakoub el Mansur, czyli Abou Yakoub, rozkazawszy prawie jednocześnie zbudować wieżę Hassan w Rabacie (Marokko), która zresztą nie była ukończona i minaret Kutubia w Marrakeszu (południowe Marokko).
Niejednokrotnie zaznaczałem, że bardzo się interesuję „romantyzmem ziemi i ludów“ i czy będzie to romantyzm energji na poruszonej traktorami i tętniącej maszynami fabryk ziemi Stanów Zjednoczonych, czy też romantyzm ziemi uśpionej, znękanej przez wieki walk, gdzie leniwie wloką się długiemi sznurami ładowane daktylami wielbłądy. Interesuje mnie to, gdyż w przejawach romantyzmu znajduję ogólne ludzkie cechy psychologiczne, ogólne od zamierzchłych czasów przechowane wierzenia, obyczaje, a wtedy widzę na naszej planecie jedną, tylko jedną nację — nację ludzką; ona zaś mówi do mnie zrozumiałą mową, że nastanie czas wspólnego porozumienia się i ustalenia pokoju i szczęścia na ziemi.
Zapisałem w Hiszpanji z opowiadań wieśniaków hitan-tancerek hiszpańsko-cygańskich — dużo przesądów, zaklęć, tajemniczych lekarstw i wiem teraz, że przyszyły one tu do kraju dumnych katolickich królów i „świętej inkwizycji“ z północy afrykańskiej, a tam — z głębin Azji lub pozostały po starożytnym Egipcie i... Atlantydzie.
W Afryce zwiedziłem Wysoki Atlas, brzeg Atlantyku, Marokko, Algerję, Tunis, słyszałem ryk dział i szczękanie karabinów podczas bitwy wojsk Abd-El-Krima z Hiszpanami; widziałem nocne misterje muzułmańskie; patrząc na kręcących się derwiszów, przypomniałem sobie rosyjskich sekciarzy chłystów i indyjskich fakirów; wdychałem gorące powiewy Sahary; prażyłem się i wysychałem, jak sztokfisz suszący się na słońcu, gdy trafiałem w pasmo Sirokka; zachwycałem się tańcami pięknych kobiet z tajemniczego plemienia Uled-Nail i znajdowałem podobieństwo do tańców perskich, kaukazkich i bajader z Hindustanu; razem z zaklinaczem wężów Si-ben-Kefen łapałem jadowite wipery i straszliwe „naja“ — pokrewne kobrom dżungli indyjskich; strzelałem do dzików, antylop, szakali i czerwonych kuropatw; miałem długie przyjacielskie rozmowy z żyjącymi „świętymi“, czyli Marabout, z których niektórzy pochodzili z prostej linji od Fatmy, ukochanej córki proroka Mahomeda; wsłuchiwałem się w monotonne nawoływania muezzinów, gdy o wschodzie słońca wykrzykują ze szczytów minaretów: „La Illa Illach Allach u Mahomed Rassul Allah, Allah Akbar“.
Jednocześnie przed mojemi oczami przechodziła mądra psychologiczna polityka Francji, pozostającej oko w oko z Islamem, Islamem obudzonym i ponurym; piękne miasta Rabat, Kazablanka, Oran, Algier, Tunis, Konstantyna; koleje, drogi automobilowe, szpitale, szkoły, autobusy, samochody, przecinające piasczysty ocean pustyni, kopalnie żelaza, fosforytów, miedzi; plantacje wina, oliwek, tytoniu, fig, granatów; racjonalne fermy francuskie, włoskie i hiszpańskie; cudne stadniny koni arabskich i syryjskich; dziwaczne stada strusi; fantastyczne roboty hydrauliczne, a obok trwające już od wieków sztuczne baseny i kanały podziemne, doprowadzające z Atlasu wodę do Marrakeszu i Figuigu; bogate oazy palm daktylowych i pierwotne role arabskich wieśniaków, używających drewnianych pługów, pozostałych od czasów Chrystusa.
Trudno byłoby wszystko wyliczyć, com widział i słyszał w tym dziwnym kraju, gdzie najwyższa kultura mknie całym pędem obok wlokącej się z wiarą w przeznaczenie cywilizacji Islamu i jeszcze czegoś, bardziej starożytnego i zagadkowego, co wzbudza myśl i fantazję.
Na swoje usprawiedliwienie opowiem jeden moment z mojej podróży. Powracałem z Sahary od Tuggurtu i Biskry wspaniałym samochodem „Citroyen“, a gdy zabrakło w nim wody, przyniósł mi ją „święty“ z dłońmi pomalowanemi na czerwono i objaśnił mię, że robi to na pamiątkę o tych potężnych „magach“, które niegdyś tu panowały, a pochodziły z czerwonej rasy. Ten sam „święty“, który bezwiednie mówił mi o starożytnych Atlantach — olbrzymach i magach, poradził wstąpić do Timgadu. Usłuchałem go i ujrzałem tu dziwny, wzruszający obraz „umarłego miasta“. Ziemia zrzuciła z siebie płachtę z piasku, drobnych kamieni i suchych, twardych traw i odkryła szkielet olbrzymiego miasta rzymskiego z II wieku naszej ery. Chodziłem po gigantycznych płytach jego ulic, siedziałem na marmurowych ławach, gdzie niegdyś przechadzali się i siadywali dumni patrycjusze rzymscy i w miedź zakuci pretorjanie wielkich cezarów „Romae aeternae“...
Znowu myślałem, marzyłem, wypytywałem, czytałem, zbierając materjały dla nowej książki mojej o Afryce Północnej. Całe życie moje przeszło we włóczędze po świecie, wszyscy ludzie są dla mnie braćmi, umiem z każdym mówić i znaleźć drogę do jego serca. W Afryce tej jesieni miałem długie rozmowy z mądrymi administratorami i generałami Francji, „wielkimi władcami“ arabskimi, z kupcami, żydami marokańskimi, z Berberami, Kabylami, miłującymi nad wszystko wolność, z wojownikami Shleu, z tragicznemi Suss i z nomadami Sahary. Nic więc dziwnego, że przywiozłem ze swej podróży olbrzymi bagaż wrażeń, spostrzeżeń, studjów. Być może przywiozłem coś takiego, czego inni podróżnicy nie widzieli, nie słyszeli. Być może, że jakiś nowy Sven Heddin zacznie polemikę przeciwko mnie za to tylko, że sam tego nie widział.
Wobec tego, pisząc o Afryce, napiszę książkę zajmującą, a dam w niej to, co znakomity francuski Podróżnik po Azji p. Saint Yves nazwał, mówiąc o mojej książce: „geografią dusz i serc ludów“.
Podróżując po Afryce Północnej, spotkałem i tu swoich rodaków — Polaków. Widziałem ich w Rabacie, Kazablance, Marrakeszu, Oranie, Algierze, Konstantynie i Tunisie. Są tam lekarzami, dziennikarzami, nauczycielami, malarzami, kupcami, marynarzami i prostymi robotnikami. Pracują wytrwale i sumiennie, a otacza ich szacunek i uznanie. Dorabiają się też fortuny i mają szerokie plany na przyszłość.
Spotkałem tu dwóch Polaków na progu Sahary. Skupują daktyle po oazach i na wielbłądach dowożą je do kolei, a później wysyłają do Europy. Zaczęli z drobnymi środkami, ale nikt z nimi konkurować nie może. Nabywają najlepszy towar, gdyż nikt tak jak oni — ci ludzie z północy, nie zna Arabów i Berberów, oczekiwanych urodzajów daktyli, potrzeb tubylców i dróg przez skwarną Saharę.
Mówili mi ci moi rodacy, że zamierzają tego roku przeciąć na wielbłądach pustynię i wyjść na rzekę Niger, skąd mają przywieźć skórę krokodylów i kość słoniową.
Być może spotkam tych moich przedsiębiorczych i energicznych rodaków tej jesieni w Afryce Centralnej, po której będę podróżował czas dłuższy, a która pociąga mnie swojemi małozbadanemi obszarami, swoją tajemniczością, pierwotną kulturą, niezrozumiałemi kultami różnych szczepów i... polowaniem na lwy, słonie i krokodyle...