Moja rekomendacja wyborcza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Moja rekomendacja wyborcza |
Pochodzenie | Król i osioł oraz inne humoreski |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Przed kilkoma miesiącami wysunięto moją kandydaturę na gubernatora w stanie New Jork. Kontrkandydatami mymi byli pp. John T. Smith oraz I. Blank. Wiadomem było powszechnie, iż obadwaj moi przeciwnicy dokonali szeregu czynów kwalifikujących się przed kratki sądowe. Stawanie do walki wyborczej z indywiduami tej kategorji, mniemałem, nie jest dla mnie rzeczą zaszczytną. Długo tedy zwlekałem z przyjęciem kandydatury, a wreszcie postanowiłem zwrócić się w tej sprawie o poradę do mojej babki. Odpowiedź jej była zarówno szybka, jak złośliwa:
— Nie popełniłeś przez całe życie nic takiego, czegobyś się miał wstydzić. Jeśli zaś chcesz wiedzieć, kim są twoi wrogowie, pp.: Smith i Blank — to zechciej tylko przejrzeć dzienniki, poczem sam sobie zadaj pytanie, czy godzi się tobie rywalizować z takiemi indywiduami?
To samo właśnie i ja myślałem!
W nocy oka nie mogłem zmrużyć. Rozważywszy jednak wszystko należycie — nie mogłem się cofnąć. Tak jest, musiałem stanąć do walki z nimi.
Przeglądając przy śniadaniu dzienniki, zauważyłem następujący artykuł, który mię odrazu wytrącił z równowagi:
„Możeby pan Mark Twain wytłumaczył nam teraz, gdy, jako kandydat na gubernatora staje przed narodem — jak to się stało, że w r. 1863 w Wakawak w Kochinchinie, czterdziestu siedmiu świadków udowodniło mu krzywoprzysięstwo, jakie popełnił, aby wydrzeć szmat pola bananowego biednej wdowie malajskiej, dla której to pole było całem utrzymaniem! Nie wątpimy, że pan Mark Twain, zarówno w interesie swoim, jak i ludu, który — ma nań głosować, — sprawę tę jak najrychlej wyjaśni. Czy jednak to uczyni?“
Zatrząsłem się. Jakież straszliwe oskarżenie! Nie widziałem nigdy na oczy Kochinchiny, o żadnem Wakawak też nigdy nic nie słyszałem. Pola bananowego nie potrafię odróżnić od kangura...
Byłem bezradny. Co tu począć? Byłem pobity, bezsilny. Dzień minął, a ja nic nie zrobiłem w tej sprawie. Nazajutrz ta sama gazeta przyniosła inną notatkę:
„Nie bez znaczenia jest, że pan Mark Twain w sprawie krzywoprzysięstwa w Kochinchinie milczy jak zaklęty!“ (N. B. Przez cały czas walki wyborczej nie nazywał mię ten dziennik inaczej jak: „Twain, krzywoprzysięzca“.
Inny dziennik przyniósł znów artykuł pod tytułem:
„Możeby też nowy kandydat na stanowisko gubernatora New Jorku zechciał łaskawie wyjaśnić nam pewną sprawę... Wiadomo, że w Montanie od dłuższego czasu ginęły mieszkańcom różne wartościowe drobiazgi. Znajdowano je zawsze u Marka Twain’a! Raz wszakże za takie „dziwne trafy“ dano mu niezłą nauczkę, poczem wyrzucono go z mieszkania. Możeby też pan Mark Twain zechciał łaskawie powiedzieć nam w tej sprawie swoje zdanie?“
Na bardziej ostrą złośliwość nie mógłby się nikt zdobyć. Od tej też chwili stale nazywał mię ów dziennik: „Mark Twain, złodziej z Montany“.
Odtąd brałem do rąk dzienniki ostrożnie, jak człowiek, który lekko i ostrożnie podnosi kołdrę, spodziewając się znaleść w łóżku — węża... Mimo to, w kilka dni później, przeczytałem taką wiadomość:
„Złożone pod przysięgą zeznania pp. Michała O’Flanagan, Esquire z Five-Points oraz Snüb Rafferty i Catty Mülligan’a z Water-Street jednozgodnie stwierdzają, że idjotyczne twierdzenie Marka Twain’a, jakoby dziadek naszego, powszechnie szanownego kandydata, I. Blanka, został za rabunek uliczny powieszony — są łgarstwem bezczelnem! Teraz wszyscy ludzie porządni i uczciwi mają jeszcze jeden dowód więcej, jak dalece sięga zdziczenie polityczne, które ima się nawet takich oto sposobów i nawet w grobach nie daje ludziom spokoju, bluzgając błotem na ich czcigodne nazwiska! Jeśli uprzytomnimy sobie ból, jaki to podłe oszczerstwo sprawiło krewnym i przyjaciołom nieboszczyka, to nie możemy wstrzymać się od protestu wobec ogółu publiczności, która powinna niecnemu oszczercy należycie za to oszczerstwo zapłacić.
Najlepiej jednak zostawmy go na pastwę wyrzutów sumienia!“ —
Artykuł ten odebrał mi sen na całą noc, aczkolwiek z ręką na sercu mogę przysiąc, iż nie tylko że żadnego dziadka pana Blanka nie spotwarzyłem nigdy, ale wogóle nigdy go w życiu nie widziałem!
(Nawiasem mówiąc, dziennik ów odtąd stale nazywał mnie „Mark Twain, oszczerca trupów“). —
Następny artykuł, który przykuł do siebie moją uwagę, brzmiał:
„Mark Twain, który miał wczoraj na wiecu „niezależnych“ wygłosić mowę — nie przybył wcale. Telegram jego lekarza doniósł, że Twain został przejechany, przyczem złamał nogę w dwóch miejscach. Pacjent cierpi okropnie (i t. d. cały szereg bredni.)
„Niezależni wzięli to za dobrą monetę, a teraz udają, iż nie wiedzą nic o właściwej przyczynie nieprzybycia na wiec tego oszusta. A przecież jeszcze wczoraj wieczorem widziano pewne indywiduum, jak w stanie nietrzeźwym do ostateczności zmierzało do mieszkania Marka Twain’a! Niezawiśli muszą teraz udowodnić, że pijakiem tym nie był Mark Twain, jak głosi vox populi. Głos ludu bowiem brzmi: któż więc był ten człowiek?“
Narazie nie mogłem dać wiary, że to właśnie moje nazwisko przyczepiono do tego wypadku. Toż trzy lata już minęły odkąd przestałem wogóle używać alkoholu!
(Za to już od następnego numeru nazywał mnie stale ów dziennik: „Twain — delirium tremens“...)
W owym też, mniej więcej, czasie poczęły napływać do mnie masowo anonimy. Brzmiały one następująco:
„Hę, jak to było z tą kobietą, którąś pan obił, gdy cię prosiła o jałmużnę?“
Lub też:
„Popełniłeś pan cały szereg łajdactw, o czem tylko ja wiem! To też radziłbym panu przysłać odwrotnie kilka dolarów, gdyż inaczej zrobię z tego użytek w gazetach“.
Tego chyba wystarczy?
Wkrótce potem pewien naczelny organ republikanów zarzucił mi przekupstwo w wielkich rozmiarach, zaś naczelny organ demokratów przytoczył fakty, że usiłowałem zyskać bezkarność w pewnych „sprawkach“ — zapomocą dolarów...
(Z tej racji zyskałem dwa nowe przydomki: „Twain–łapownik“ i „Twain–przekupywacz urzędników“).
Odtąd domaganie się ode mnie odpowiedzi ze strony różnych jegomościów stało się w pismach tak natarczywe, że nietylko redaktorzy, ale i kierownicy mojej partji orzekli, iż dłuższe milczenie z mej strony stanie się moją zgubą polityczną. Nadomiar złego nazajutrz ukazał się w jednym z dzienników następujący „artykuł“:
„Kandydat niezależnych wciąż jeszcze milczy! Robi to poprostu dlatego, że nie ma odwagi odezwać się. Własnem milczeniem stwierdza, że podniesione przeciwko niemu zarzuty — są słuszne.
„Panowie niezależni! Przyjrzyjcie się tylko dobrze swemu kandydatowi! Przyjrzyjcie się temu krzywoprzysięzcy, złodziejowi z Montany, oszczercy trupów, pijakowi, przekupywaczowi urzędników, łapownikowi! Przyjrzyjcie się mu ze zdumieniem, poczem sami powiedzcie, azali możecie oddać swe głosy jemu, temu, który całym szeregiem przestępstw zasłużył na te tytuły, a teraz nie ma na tyle nawet odwagi, by usta otworzyć i choć jeden zarzut obalić!“
Nie, dłużej nie mogłem milczeć. Zanim jednak uporałem się z odpowiedzią na przytoczone zarzuty — dzień następny przyniósł mi nową porcję. Oto jeden z dzienników zarzucił mi, że spaliłem dom warjatów li tylko dlatego, że przesłaniał mi widok z mego mieszkania.
To wprawiło mię w jakiś niesamowity lęk.
Poczem przeczytałem skargę publiczną, że otrułem stryja, by posiąść jego majątek. Skarżący żądał przytem ekshumacji zwłok.
Omal nie zwarjowałem!
Następnie oskarżono mnie, iż będąc dyrektorem przytułku, używałem do ciężkich robót zniedołężniałych staruszków.
Ukoronowaniem wszakże wszech oszczerstw, wymyślonych przez przeciwną partję polityczną — oto co było:
Zwołano całą chmarę małych, mniejszych i większych dzieci, i kazano im — gdy będę przemawiać na wiecu ludowym — chwytać mię za kolana i wołać: „Papa! Papa!“
Dałem za wygranę. Uległem. Nie dorosłem snać do wysokiego stanowiska gubernatora stanu New Jork. Cofnąłem swą kandydaturę, przyczem tak podpisałem się na odnośnym dokumencie:
„Mark Twain, ongiś podobno porządny człowiek, dziś — krzywoprzysięzca, złodziej z Montany, oszczerca trupów, łapownik, pijak.“ —