[97]TRUP W OBŁOKACH
CZYLI
DZIEJE MASZYNY, LATAJĄCEJ W POWIETRZU
Chłodny, wilgotny wieczór marcowy. Poprzez gęstą, przejmującą mgłę, która spowiła ziemię, ledwo, ledwo przebijają ogniki latarń ulicznych.
Zalane elektrycznem światłem wystawy sklepowe toną w tej szarej, wilgotnej mgle. Wysokie gmachy, smętnie otaczające ulice, stoją ponuro. Tylko z trzech okien pierwszego piętra jednego z domów bije rzęsiste światło. Z ciekawością patrzą nań nieliczni przechodnie.
Na piętrze tem mieszka pan Franciszek Pericord, wynalazca, inżynier-elektrotechnik. To jasne światło w jego pracowni jest świadectwem niezmordowanej pracy wynalazcy.
Jeśliby kto z przechodniów mógł zajrzeć teraz oto przez okno do pracowni uczonego, to ujrzałby tam dwóch ludzi, stanowiących rażący kontrast. Jeden z nich, pan Pericord ma wygląd drapieżnego ptaka, ostre rysy twarzy, włosy ciemne. Drugi — to pan Jeremjasz Brown. Krępy, przysadzisty, jasnowłosy [98]o oczach niebieskich — jest znanym mechanikiem. Obadwaj dokonali wspólnie kilku wynalazków. Genjusz twórczy jednego z nich znalazł w praktycznym, zrównoważonym umyśle drugiego — mocny fundament.
Tego wieczoru Brown pozostał nieco dłużej w gabinecie Pericorda. Zatrzymała go próba, której rezultat powinien był uwieńczyć powodzeniem całe miesiące wspólnej, mozolnej pracy.
Obaj siedzieli przy stole, zaplamionym najrozmaitszemi ostremi płynami, kwasami, zawalonym, zarzuconym wieloma akumulatorami, baterjami, izolatorami etc. etc. Pośrodku stołu, wśród przenajrozmaitszych aparatów technicznych, wzniosiła się przedziwna maszyna, obracająca się z jakiemś niezwykłem warczeniem.
Obaj wspólnicy z gorączkową uwagą przyglądali się owej przedziwnej maszynie...
Niezliczona mnogość nici metalowych spajała niedużą, kwadratową skrzynkę metalową z kołem stalowem, z obydwu stron zaopatrzonem w obręcze. Samo koło było nieruchome, lecz obręcze jako też umocowane do nich nieduże drążki wirowały z zawrotną szybkością. Widać było, że siła obracająca maszynerję czerpie rozpęd ze skrzynki metalowej. W powietrzu można było wyczuć słaby zapach ozonu.
— Panie Brown, gdzie są skrzydła? — zapytał wynalazca.
— Nie mogłem ich przynieść, ponieważ są za duże; wszakże mierzą dwa metry i piętnaście [99]centymetrów długości, a dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości. Ręczyć jednak mogę, iż motor jest na tyle silny, że zdoła je wprawić w ruch!
— Czy są aluminjowe z domieszką miedzi?
— Tak.
— Spójrz pan, jak wspaniale działa!
To mówiąc, Pericord nacisnął nerwowo suchą ręką guzik, skutkiem czego obracające się drążki poczęły zwalniać biegu, a wreszcie stanęły zupełnie. Zaczem nacisnął inną sprężynę — i drążki znów poczęły wirować.
— Dokonywając próby — tłumaczył Pericord — nie muszę wcale zużywać sił fizycznych, posługując się jedynie rozumem...
— A wszystko to dzięki memu motorowi! — oświadczył Brown.
— Naszemu motorowi — poprawił oschle wspólnik.
— Naturalnie — odparł niecierpliwie Brown — idea, myśl jest pańska, ale wykonanie — moje. Wolno go panu nazwać, jak się panu żywnie podoba.
— Owszem, nazwę go motorem „Brown-Pericord“ — zawołał wynalazca, przyczem w oczach jego błysnęła nienawiść, — tak, pan wykonał tylko szczegóły, lecz idea jest moja, tylko moja...
— Tak, lecz sama idea nie jest w stanie puścić w ruch motoru — wtrącił szorstko Brown.
— To jasne! Dlatego też uciekłem się do pańskiej pomocy — przerwał Pericord, bębniąc nerwowo palcami po stole. — Ja wynalazłem, a pan [100]wykonałeś moją myśl, budując ten motor. W ten sposób nasze zasługi i trudy równoważą się.
Brown zaciął usta. Widząc, że opór na ten temat jest bezcelowy, skierował całą uwagę na aparat, który przy każdym obrocie drgał i rzucał się, jakby miał spaść ze stołu.
— Świetnie, nieprawdaż? — spytał zachwycony Pericord.
— Zadowalniająco, — poprawił flegmatycznie Anglik.
— Źródło sławy!
— Źródło bogactwa!
— Imiona nasze wsławią się, jak imiona Mongolfierów.
— Spodziewajmy się raczej, że staną obok imion Rotszyldów...
— Ależ, co znowu, panie Brown! Pan zbyt prozaicznie zapatruje się na rzeczy. Największą naszą nagrodą będzie uznanie ludzkości.
Brown wzruszył ramionami.
— Jeśli o sławę chodzi, to chętnie odstępuję panu swoją część. Jestem, jak pan widzi, człek praktyczny, materjalista. No, a teraz musimy wypróbować ten pański wynalazek.
— Gdzie?
— O tem właśnie zamierzałem pomówić z panem. Musimy bezwzględnie zachować w wielkiej tajemnicy sekret wynalazku. Tu, w Londynie, jest niemożliwością. Ach, gdybyśmy posiadali jakieś odpowiednie, ustronne miejsce!
— Wypróbujmy aparat poza miastem.
[101] — Właśnie chciałem to panu zaproponować! Wie pan, brat mój posiada niedaleko stąd fermę. Pamiętam, że wpobliżu domu znajduje się obszerna szopa... Klucz od tej szopy leży w mojej kieszeni, ponieważ brat wyjechał na pewien czas. Zawieźmy tedy tam nasz aparat i wypróbujmy!
— Świetna myśl!
— Pociąg do Eastborne odchodzi o pierwszej.
— Będę na dworcu.
— Niech pan przywiezie motor, ja zaś dostawię skrzydła, — oświadczył, wstając, mechanik. — Jutro dowiemy się, czy nasze dzieło jest tylko fantazją, czyli też istotnie drogą do bogactwa. A zatem spotkamy się na dworcu „Wiktorja“ o pierwszej.
Brown prędko zbiegł po schodach i w chwilę później zniknął wśród mgły.
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
Pogoda nazajutrz była wspaniała, prawdziwie wiosenna. Na błękitnem niebie pędziły lekkie, białe obłoczki...
Około godziny jedenastej przed południem można było widzieć pana Browna, jak wkraczał do „Biura Patentów“, niosąc zwój rysunków i planów pod pachą.
W południe wyszedł promieniejący, chowając pieczołowicie do portfelu niebieski arkusz urzędowego papieru.
Na pięć minut przed pierwszą zajechał przed dworzec kolejowy „Wiktorja“. Woźnica wyniósł z powozu dwa ogromne pakunki, owinięte w płótno. [102]Pakunki te miały wygląd olbrzymich latawców. Oddane zostały na bagaż.
Pericord już go oczekiwał.
— Czy wszystko jak należy? — spytał.
Na zapadłych jego policzkach wykwitł ledwo dostrzegalny rumieniec...
Brown, miast odpowiedzi, wskazał pakunki.
— Ja również oddałem do wagonu bagażowego aparat i koło — dodał Pericord. — Ostrożnie! — zawołał, zwracając się do konduktora. — Proszę niech pan łaskawie umieści te skrzynki jak najwygodniej; zawierają bowiem aparaty kosztowne i delikatne,delikatne. No, teraz możemy już z zupełnie spokojnem sumieniem udać się w dalszą drogę.
— PoPo przybyciu do Eastborne zniesiono cenny motor do omnibusu, na którego dachu ulokowano olbrzymie skrzydła. Długo poszukując tu i tam, znaleziono nareszcie stróża, który im otworzył bramę domu.
Dom, do którego przybyli, był pospolitym dworkiem wiejskim, otoczonym gospodarskiemi zabudowaniami, tonącym w zieleni drzew i krzewów. Udało się im, przy pomocy służby, wnieść do domu bagaż, który ulokowali w ciemnej szopie.
Słońce już kryło się za horyzont, gdy powóz odjechał i nasi wspólnicy pozostali nareszcie sami.
Pericord uniósł roletę; zachodzące słońce rzuciło ostatnie promienie na kolorowe, kwadratowe szyby.
Brown wyjął z kieszeni mały nóż i poprzecinał sznury, okręcające płótno. Oczom okazały się dwa [103]olbrzymie metalowe skrzydła. Oparł je pieczołowicie o ścianę; poczem wspólnie rozpakowali bagaż, wyjęli koło, pasy, a wkońcu motor. Noc już zapadła, gdy ukończyli odpakowywanie i porządkowanie wszystkich przywiezionych przedmiotów.
Zapalono lampę. Wspólnicy w dalszym ciągu dopasowywali śruby, pasy; słowem kończyli ostatnie przygotowania do próby maszyny.
— No, teraz już wszystko gotowe — oświadczył Brown, zbliżając się do aparatu, by go jeszcze raz obejrzeć starannie.
Pericord w milczeniu patrzał na maszynę. Na jego twarzy malowała się duma i otucha.
— Możebyśmy teraz co przekąsili? — rzekł Brown, wyjmując z kieszeni zapasy.
— Później! — zawołał Pericord.
— Nie, teraz. Ja wprost umieram z głodu!
Rzekłszy to, powolny mechanik z ogromnym apetytem zabrał się do darów bożych, podczas gdy jego towarzysz przechadzał się nerwowo po pokoju.
— Kto z nas — przerwał wreszcie milczenie Brown, — pojedzie aparatem?
— Ja! — krzyknął Pericord. — To, co się tu stanie dziś wieczorem, może być przecież zdarzeniem historycznem!
— Zgoda, — tylko, że to jest nieco niebezpieczne, — zauważył Brown, — nie wiemy bowiem, jak będzie funkcjonować nasz aparat.
— Więc cóż?
— Niema sensu iść na pewną śmierć.
[104] — I cóż pan zamierza robić? Tak czy owak, jeden z nas musi zaryzykować życie.
— Poco? Aparat może być puszczony w ruch, jeśli przyczepimy do niego odpowiedniej wagi przedmiot.
— Prawda — zgodził się Pericord.
— Mamy przecież cegły i worek, czemużby więc nie było można doczepić do aparatu worka z cegłą, zamiast pana?
— Świetna myśl!
— A zatem, nie traćmy czasu!
Wyszli Wyszli, dźwigając różne części maszyny.
Księżyc świecił jasno, kryjąc się tylko od czasu do czasu poza nadbiegające obłoczki. Wspólnicy zatrzymali się, nasłuchując... Cisza panowała wokoło, jeno z oddali dochodził szum morza i szczekanie psów.
Brown zabrał się do nakładania cegły do worka, podczas gdy Pericord znosił skrzętnie do szopy przedmioty, które mogły im być potrzebne.
Gdy wszystkie przygotowania zostały ukończone, zamknięto szopę. Wór z cegłą ustawiono na dwóch kozłach, do których umocowano — na brzegu worka — ster stalowy o kształcie rybiego ogona.
— Trzeba będzie tak zrobić, aby aparat zakreślił jak najmniejsze koło — mruknął Pericord.
— W takim razie niech pan przyczepi ster z boku — radził Brown. — No, teraz już wszystko w porządku!
Pericord wysunął się naprzód; jego szczupła, wyprostowana postać jak gdyby się skurczyła; [105]nerwowemi, blademi rękami przebierał gorączkowo po zielonych drutach.
Brown przypatrywał się, jak zawsze ze spokojem, bez zbytniego przejęcia.
Naraz maszyna wydała urywany suchy dźwięk. Potężne żółte skrzydła rozwinęły się powolnym ruchem, zwinęły i znowu rozwinęły. Machnęły szeroko, wstrząsając powietrzem w szopie. Przy piątem uderzeniu skrzydeł — wór z cegłą uniósł się nad kozłami, przy szóstem — zakołysał, przy siódmem — wzbił się wreszcie wgórę. Maszyna wzbiła się w powietrze, kręcąc się zwolna na jednem miejscu, niby potężny a niezgrabny ptak, wypełniając przytem szopę świstaniem, chrapaniem, sapaniem. Dziwny wizerunek przedstawiał ów olbrzymi tułów, posuwający się w półmroku szopy, to ginący w cieniu, to znów ukazujący się w smudze światła lampki.
Chwilę milczeli obadwaj... Wreszcie Pericord nie wytrzymał. Wzniósł ręce do góry i zawołał:
— Wzniósł się! Wzbił się! — Motor Brown-Pericord działa!
I w porywie radości począł tańczyć, jak szalony.
Brown jeno gwizdał wesoło.
— Panie Brown, spojrz pan tylko, jak prawidłowo funkcjonuje, jak świetnie ster prowadzi maszynę! Zaraz jutro będę musiał wystarać się o świadectwo w „Biurze Patentów“.
Brown zasępił się.
— Patent już jest, — odburknął z wymuszonym uśmiechem.
[106] — Już jest? — powtórzył Pericord — już jest patent? A któż to ośmielił się wziąć moje plany? — krzyknął.
— Ja. Zrobiłem to dziś rano. Niech się pan nie irytuje, dalibóg, nie warto się denerwować.
— Co, pan opatentował motor? Na czyje nazwisko?
— Na swoje; sądzę, że mam do tego prawo?
— A moje nazwisko w patencie nie figuruje?
— Nie... ale...
— Ach, ty nędzniku! — ryknął Pericord — ty złodzieju, łajdaku!.. Ukradłeś moją ideę, chcąc podstępnie wykorzystać sławę i zaszczyty, które do mnie winny należeć! Ale ja dostanę ten patent — czy słyszysz? Choćbym ci miał gardło przerżnąć!
Czarne oczy Pericorda miotały skrami a ręce ściskały się konwulsyjnie.
Brown, acz odważny i pewny siebie — teraz cofał się przed Pericordem, gdy ten zbyt się doń zbliżał.
— Hands-off! — krzyknął, wyjmując nóż z kieszeni. — Nie myśl, że nie potrafię obronić się przed napaścią!
— Co, ty mi śmiesz jeszcze grozić?! — krzyknął siny z gniewu Pericord. — Chcesz zostać mordercą, jak już zostałeś złodziejem!.. Oddaj patent!
— Nie!
Pericord rzucił się, jak dziki zwierz; przeciwnik wyrwał mu się, lecz zaczepił o pustą skrzynię i runął.
Lampa zachwiała się, spadła, zgasła. Szopa [107]zatonęła w ciemności, jeno słaby promień księżyca, wdarłszy się przez wąską szparę, drgał na potężnych skrzydłach maszyny.
— Oddasz patent?
Milczenie.
— Zwrócisz mi, czy nie?
Milczenie. Żadnego szmeru — prócz chrapania i zgrzytania maszyny.
Z sercem przejętem trwogą Pericord począł szukać po omacku w mroku koło siebie. Wreszcie palce jego dotknęły czyjejś ręki. Ręka ta była nieruchoma. Wtedy gniew jego przeszedł w przerażenie, Potarł zapałkę, podniósł lampę, i zapalił. Brown leżał wyciągnięty na ziemi.
Pericord objął go rękoma i dźwignął.
Teraz dopiero zrozumiał przyczynę milczenia przeciwnika. Nieszczęsny, padając, wykręcił swą prawą rękę, w której miał nóż, i całym ciężarem wbił go sobie w ciało.
Śmierć nastąpiła natychmiast.
Wynalazca usiadł na brzegu obalonej skrzynki, i wbił tępy, bezmyślny wzrok w ścianę...
A nad nim wciąż huczał i warczał „Motor Brown-Pericord“...
Tak przesiedział kilka minut, a może, któż wie? kilka godzin.
Tysiąc obłędnych myśli roiło się w jego rozognionym mózgu. Oto stał się mimowolnym powodem śmierci towarzysza... Ale czy kto da temu wiarę? Ubranie miał krwią zbroczone... Wszystko świadczy przeciwko niemu... Najlepiej będzie uciec! [108]A jeszcze lepiej byłoby uwolnić się od trupa. Ma przecież kilka dni czasu, może usunąć wszystkie podejrzenia...
Nagle rozległ się silny huk. Pericord zerwał się na równe nogi. To worek z cegłami, podnosząc się, zahaczył o belkę w suficie.
Przez uderzenie pękł drut, łączący aparat z maszyną, skutkiem czego ta spadła na ziemię. Pericord odjął koło, motor był cały.
Przez głowę przebiegła mu szalona myśl.
Teraz maszyna stała się mu ciężarem. Oto ma możność uwolnienia się i od niej, i od trupa.
Otworzył wrota szopy i poniósł trupa towarzysza.
Brown leżał pod gołem niebem. Zimne światło księżyca oświetlało go całego.
Wpobliżu znajdował się mały pagórek. Pericord, wdarłszy się na wierzchołek, położył ostrożnie trupa na ziemi...
Poczem wrócił do szopy i przeniósł z niej na pagórek koło, motor i skrzydła.
Palce mu drżały, gdy otoczył trupa Browna kołem stalowem, umocował skrzydła, pudło z motorem, połączył metalowe przewodniczki. W dwie czy trzy minuty potem drgnęły potężne skrzydła. Następnie cały korpus maszyny począł się wznosić, a wreszcie wzbił się do góry, oświetlony trupiem światłem księżyca.
Podnosząc się coraz wyżej, coraz wyżej — olbrzymi ptak posuwał się w stronę morza. Pericord, nie odrywając odeń oczu — patrzył za nim, za tym [109]czarnym ptakiem z żółtemi skrzydłami, póki nie przesłoniły go mgły nad oceanem.
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
— |
—
|
W zakładzie dla umysłowo chorych w New Jorku znajduje się pewien człowiek o dzikim wyglądzie; o człowieku tym nikt nic nie wie, kim jest i skąd się tu wziął.
— Delikatne i skomplikowane maszyny zawsze łatwiej się psują — mówią lekarze, ukazując aparaty elektryczne i jakieś nadzwyczajne statki powietrzne, które chory usiłuje budować w rzadkich momentach przytomności.