Morituri/Część czwarta/Epilog

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

W pięć lat po opisanych wypadkach hrabia Mościński, wydawszy córkę za księcia także, ale nie mającego nic, oprócz tytułu i francuszczyzny, przez Szwajcara mu wpojonej, osadziwszy młode małżeństwo w owym pałacu z żółtemi kolumnami, sam, nie chcąc być zawadą nowemu stadłu, wyjechał do Warszawy. W tydzień po przyjeździe, błądząc tęskny po mieście a szukając znajomych, spotkał elegancko ubranego jegomości, już wcale niemłodego, który mu się z uśmiechem kłaniał. Na nieszczęście, hrabia miał i krótki wzrok, i krótszą jeszcze pamięć, tak że przypomnieć sobie nie zdołał, kto to mógł być taki. Pamiętał, że go gdzieś widział, ale nazwiska i miejsca, w którem się poznali, zapomniał. Gdy po raz wtóry w kilka dni znowu się na ulicy zetknęli, a ów znajomy-nieznajomy ukłonił się hrabiemu, ten go zatrzymał.
— Jak się pan dobrodziej miewa?
Spodziewał się, że w rozmowie potrafi się czegoś dowiedzieć.
— Dziękuję hrabiemu. Pan hrabia tu oddawna? na długo?
— Ja? od kilkunastu dni; na jak długo, nie wiem.
— Sam?
— Tak jest... córka moja wyszła za księcia C. i została w domu. Sam jestem tu, a co gorzej, jakoś w Warszawie niewiele znajduję dawnych znajomości. A pan dobrodziej?
— Ja teraz tu mieszkam, — rzekł nieznajomy — od czasu jak Brańsk został sprzedany.
Hrabia dopiero teraz przypomniał sobie, iż tego pana widywał w Brańsku, gdzie, jak mu się zdawało, był czemś nakształt plenipotenta, przyjaciela domu. Był to w istocie pan Gozdowski.
— Brańsk sprzedany! Słyszałem, słyszałem, ubolewałem, ale szczegółów żadnych nie wiem.
— Gdyby to pana hrabiego zająć mogło, najlepiej znając te nieszczęśliwe interesa i skład okoliczności, opowiedziałbym jak najdokładniej.
— A, proszę bardzo! — zawołał hrabia. — Nudzę się w tej Warszawie, będzie mi wielce przyjemnie spędzić z nim chwilę. Chodźmy na obiadek do Bouquerela, zjemy go sobie w gabinecie.
Gozdowskiemu milszym nikt być nie mógł nad tego, co go na dobry obiad zapraszał. Chwycił więc rękę hrabiego z gorącą wdzięcznością i poszli. Zasiedli do stołu w kątku; po pierwszych żalach i westchnieniach nad losem książąt kochanych, Gozdowski tak opowiadanie swe rozpoczął:
— Upadek tego domu oddawna przewidywać było można, a nikt go wcześniej nie widział ode mnie, lecz zaradzić stało się niepodobieństwem. Mały, lichy człowieczyna, niejaki Zembrzyński, któremu książę szambelan, panie świeć nad duszą jego, dał w ucho, gdy był w usługach jego, całe życie poświęcił zemście. Długoby tu opowiadać przyszło... dosyć, że na swojem postawił. Wszystko razem na nas spadło. Książę generał, który o interesach wiedział i troskał się niemi, dostał pomieszania zmysłów, a szambelan, gdy jeszcze marzył o świetności i wielkości domu, nagle się dowiedział, że nie mieli nic. Tu się dopiero okazała prawdziwa wielkość duszy tego człowieka. Zniósł wszystko jak najspokojniej, nie chcąc póty grosza wziąć z majątku, póki długi do ostatniego szeląga nie zostały wypłacone. Posunął to, panie hrabio, aż do śmieszności, ale trudno, słuchać go musieliśmy. Sprzedano obrazy, srebra, powozy, konie, sprzęty, aż do najdrobniejszych pamiątek familijnych. Stary był nieubłagany, księżniczka Stella mu pomagała, dosyć, że Brańsk, lasy, i co było gotówki, i co przyszło z inwentarzy, pochłonęli wierzyciele. Jeden tylko mój synowiec Garbowski bardzo się szlachetnie znalazł: chciał czekać, chciał ustąpić, książę nie przyjął, a wszelako z jego pomocą coś się ocalić dało. I tak miljonowa ta fortuna, podzielona, rozdarta, posprzedawana kawałkami, poszła po rękach. Książętom został dworek z ogrodem w Lublinie na przedmieściu z kilku morgami ziemi, tyle właśnie, ile oni dawniej gracjalistom swoim dawali, a z majętności ocalało po sprzedaży klejnotów i z tego, co książę Robert, od ojca wziąwszy, przechował dla niego, może półtorakroć sto tysięcy, to jest mniej, niż oni dawniej miewali dochodu.
— Proszę, proszę! — przerwał hrabia. — I cóż z sobą poczęli?
— Największa bieda była z generałem, który zupełnie nieprzytomny, jednak to zrozumiał, iż był w Brańsku i wynosić się nie chciał. Do domu obłąkanych za nic go oddać nie chciano. Ledwie księżniczka Stella potrafiła wymóc na nim, że wyjechał. Osadzono go w dworku, gdzie i szambelan nieboszczyk do śmierci w jednej izdebce przemieszkiwał.
— Zmarł więc książę szambelan? — spytał Mościński z westchnieniem.
— Niedawno, śmiercią chrześcijańską, piękną, jaką daj Boże każdemu. Pobłogosławiwszy dzieci, pomodliwszy się, zapragnął się zdrzemnąć i usnął na wieki. Kazał się pochować przez pokorę w prostej sosnowej trumnie.
— A generał.
— Generał żyje i zdrów zupełnie, ale bredzi. Je nadzwyczaj wiele, po mrozie chodzi w koszuli i zbroi żelaznej, bo ją często wdziewać lubi. Śpiewa pieśni pobożne, czasem godzinami warty odbywa niby u grobu Pańskiego... pyta się kilka razy na dzień o brata i, nie czekając odpowiedzi, mówi o czem innem. Bieda z nim, lecz to szczęście, że spokojny, byle Żydów nie widział, bo tłucze ich, jako niewiernych Saracenów, i jednemu miednicę na głowie rozbił. Zresztą dla wszystkich jest grzeczny, a dla Roberta i Stelli powolny. W Robercie widzi Ryszarda Lwie Serce, w Stelli najczęściej królowę Jadwigę, lub Blanchę.
— A tychże dwoje, brat i siostra? — spytał hrabia. — Nie ożenił się Robert?
Gozdowski potrząsł głową.
— On się nigdy nie ożeni! Gdyby już to uczynił, lepiejby było, bo dawny romans trwa; ale hrabina Natalja iść za niego nie chce, aby mu świata nie zawiązywać, a on się nie żeni, bo sądzi, iż koniec końcem ona pójdzie za niego. A tymczasem życie tęskne, nudne, bez celu. Cały dzień cygaro, i to liche pali, bo na dobre mu nie stało, książki przewraca, bo nie czyta, lub chodzi zamyślony.
— A księżniczka Stella?
— To jest, panie, — zawołał Gozdowski, widelec podnosząc do góry — to jest anioł w ludzkiem ciele! Ta jest wszystkiem w domu, a do tego słońcem, co ogrzewa, głosem, co pociesza... siostrą miłosierdzia. Do ostatniej chwili pielęgnowała ojca, pielęgnuje generała, troszczy się o brata... zawsze o kogoś, nigdy o siebie... Miała ona takiego, bardzo majętnego chłopaka, mojego kuzyna, co się w niej szalenie zakochał, ale... trafiła kosa na kamień. Garbowski się dowiedział, że księżniczka, choć wyjść za niego była gotowa, nie kochała go... więc, pierścionek już mając, zrzekł się jej ręki. Był to, panie hrabio, największy szaławiła, jakiego kiedy świat widział. I co pan powie? Wpływ tej kobiety uczynił go statecznym, zmienił na innego człowieka. Oddał księżniczce pierścionek, a mimo to został przyjacielem domu; prosił o jedyną łaskę, aby mu bywać pozwolono, przesiaduje z nimi niemal całe dni i kocha się zapamiętale. Czemu się nie żeni? Bóg go wie... bo ja sądzę, że i księżniczka Stella nicby przeciwko temu nie miała... a że miłości szalonej niema, toby się bez niej obeszło.
— A, zapewne! To tylko zawada do szczęścia prawdziwego, — przerwał hrabia, wychylając kieliszek Bordeaux. — I ja bardzom rad, że moja Alfonia poszła za księcia przez rozsądek, a on ożenił się przez szacunek. Takie małżeństwa są zawsze najbezpieczniejsze, z miłością zaś, jak z zapałkami w kieszeni... niech ją!
Gozdowski uśmiechnął się z tego trafnego porównania amfitrjona.
— Ale proszę acana dobrodzieja, — mówił hrabia — cóż tedy więcej, co więcej? jak żyją? co robią?
— Żyją w dworku pod Lublinem, który jednak, choć stary, księżniczka potrafiła tak upiększyć, tak ubrać, że tam ludzie się schodzą przyglądać, jak na dziwowisko. Ogródek cacko. Z pałacu naturalnie zostało wiele rzeczy, a że Brańsk nabył Garbowski, zabrali, co chcieli. Było aż nadto czem pokoiki ubrać, a smaku im nie brak. Generał ma wielki pokój do ogrodu i swego służącego, który go nie odstępuje. Księżniczka stoi we dwóch pokojach obok, aby w razie potrzeby mogła dobiec do niego; książę Robert z drugiej strony od ogrodu; od ulicy są dwa pokoje bawialne. Życie nadzwyczaj skromne, a na nich doprawdy, po tych dawnych wygodach i nazwyczajeniu do zbytku, ani znać, że wielu rzeczy wyrzekać się muszą. Księżniczka Stella chodzi czarno, a piękniejsza jest, niż kiedykolwiek była, książę Robert, jako żołnierz, nawykł się obchodzić małem. Jedyne ich towarzystwo młody Garbowski albo kto ze starych wiejskich przyjaciół.
Hrabia kiwał głową nad pieczystem... tak go to opowiadanie przejmowało. W milczeniu nalał kieliszek szampańskiego wina Gozdowskiemu, a drugi sobie, trącili się i posmakowali. Rozmowa na chwilę była boleścią nad losem książąt przerwana.
— Mój Boże, takie piękne dobra! — wtrącił Mościński. — Co to tam przy skrzętnem gospodarstwie można z tego było zrobić... takie inwentarze! Wszystko djabli wzięli... At, nieład! nierząd!
— Ach, panie hrabio, fatalizm — ananke! — rzekł Gozdowski.
Hrabia ostatniego wyrazu czy nie dosłyszał, czy prędzej nie zrozumiał, rzekł pośpiesznie.
— A niańki, niańki! Tak, gdzie wiele nianiek, to wiadomo...
Gozdowski zamilkł, wielce zdumiony.
— Cóż, proszę pana dobrodzieja, niechże mnie pan powie, — począł zaraz Mościński — co się stało z tym... z tym... jakże się zwał... co to się mścił, co wygrał proces?
— A... z Zembrzyńskim?
— Tak, z tym, co w twarz dostał.
— Pan hrabia wie, że gdy proces wygrał, uparł się z samym starym szambelanem traktować, wlazł do niego i człowiekowi, który o Bożym świecie nie wiedział, nagle wyśpiewał, że bankrut, że bez koszuli wyjdzie... i t. p.
— A cóż szambelan?
— Książę? Jam myślał, że go apopleksja ubije. Gdzie zaś! Tak to zniósł i tak mu głowę zmył, a kijem go pono nastraszył, że ten, co tu przybył z wielką fantazją, pojechał jak zmyty.
— Ho, ho! bo ten książę Norbert, — przerwał hrabia, z powagą wielkiego znawcy ludzkich charakterów — książę Norbert to był prawdziwy senator, statysta i człek wielkiego majestatu. Przed nim każdy się czuł maleńkim, panie. To był senator, panie, to był senator! A cóż tedy ten... jakże się zowie?
— Zembrzyński. No, cóż, pojechał do domu, żółtaczki dostał, sprowadzili doktora Cieciorkę za późno, coś tam żółć zaczęła w nim dokazywać i umarł sobie jeszcze wprzód, nim szambelan. A dobrze mu tak, bo był zły.
— A z majątkiem co się stało?
— Podobno, że się jacyś dziedzice znaleźli, bo na majątek zawsze się oni znajdują.
— O tak, — uśmiechnął się Mościński. — Dziwne dzieje... i oto dom zacny, wielki, poczciwy, gniazdo cnoty prawdziwe... wiatr rozniósł i zniszczył. Szkoda, panie, szkoda... tylko to już ratować było trudno. Oni pewnie i do mnie żal mają, — dodał hrabia — lecz niesłuszny. Nie szło mi o majątek, ale o szczęście córki, którego książę Robert z tą nieszczęśliwą miłością w sercu nigdy zapewnić jej nie mógł. Ja bo, panie, miłości zawsze jestem przeciwny, to, panie, głupstwo. Żeniłem się bez miłości, żyłem dzięki Bogu bez niej i dziecko takem wydał, że tam o tem nie słychać. Szacunek, zgoda... i dosyć. Szkoda domu, szkoda domu!
— Jeszcze to, panie hrabio, nie ostatnie słowo o nim — rzekł Gozdowski. — Książę Robert może się ożenić, księżniczka może wyjść zamąż...
— Wątpię, wątpię, — wtrącił, dolewając wina, hrabia. — Ale, ale, a cóż się stało z tą panną (ładna panna), co przy księżniczce była?
— Z panną Antoniną? — ruszył ramionami Gozdowski i uśmiechnął się. — Wzięli pono Żurbowie nadal tę samą dzierżawę u nowego dziedzica. Dobrzy ludzie! Zenon, jej brat, niby to prawnik... myśli zostać adwokatem; ano myśli i nie namyślił się dotąd. Panna Antonina zamąż iść nie chce; mocno ją posądzam, że się w księciu Robercie kocha. Wychowała się z księżniczką, nabrała pańskich obyczajów, niebogata... gdzie to tam jej męża znaleźć! Raz wraz to ona dojeżdża do Lublina, to pan Zenon... nieodstępni goście. Mnie się zdaje, że to się tak wszystko zestarzeje i zeschnie... Ale ludzie najczcigodniejsi... Mnie też, — wzdychając, dokończył plenipotent — spotkał ten los, żem, życie strawiwszy na ich usługach, po długich latach znalazł się na bruku, stary, siwy i już na niewiele przydatny.
Hrabia, sądząc, że tu może nastąpić przymówka o jakie miejsce w jego dobrach, albo o rekomendację, chrząknął głośno i zaczął kaszleć bardzo.
Gozdowski kończył:
— Szczęściem, że tam miałem kapitalik swój po ojcu i jakiś grosz oszczędzony, więc z tym się tu wyniosłem do Warszawy i żyję... aby do końca, bo późno już na nowo rozpoczynać zawód, a panowie teraz plenipotentów nie potrzebują. Prawdę rzekłszy, — dodał — panów i niema.
— Hę? — spytał hrabia — hę? No, są gdzieś niegdzieś, tylko czasy cięższe nastały.
— Czasy bardzo ciężkie! — powtórzył Gozdowski.
— Otóż proszę, proszę! Tak się tedy tym Brańskim marnie zeszło! — powtórzył Mościński, zapalając cygaro. — Bardzo mi ich żal!
— Któż ich nie żałuje?
— Myślę jednak, że sami sobie winni — mruczał hrabia. — Od dawnych tam lat na łasce Bożej było wszystko.
— Złość ludzka też się przyczyniła — przerwał Gozdowski. — Zembrzyński ten ich podkopywał, pieniądze pod innemi nazwiskami tkał, procenta zaległy... rosło to, rosło i nagle, gdy się upomniano o wszystko... nie było już ratunku.
— Nie było ratunku! — westchnął kuzyn. — Przyznam się, że teraz w tej niedoli radbym zobaczyć i odwiedzić księcia Roberta a oświadczyć im kondolencję swoją.
— To nie byłoby trudno, — rzekł Gozdowski — bo on często bywa w Warszawie.
Hrabia bojaźliwie się obejrzał. Było to rzucone na wiatr; lękał się, by go los za słowo nie chwycił. Wstał prędko od stołu, zapiął się, pożegnał i, spojrzawszy na zegarek, wymknął się, myśląc, iż długo w mieście bawić nie wypadnie.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.