<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Morituri vos salutant.

W roku 1850, na przedmieściu miasta Lublina, zwanem Winiarami, wznosił się jeszcze dom murowany, którego dziś niema i śladu. Nic dziwnego, albowiem wówczas już dziwić się można było, iż mury te się trzymały i mieszkańca jakiegoś w sobie mieścić mogły. Zdala wyglądało to na opuszczoną ruinę, zwłaszcza że resztki dachu od czoła zasłonięte były starą wystawką, nakształt tej, która przystrajała boki dawnych Sukiennic. Poza tą zębioną, z tynków odartą ścianką trzymało się jednak na krokwiach przegniłych odwieczne pokrycie, które różne przechodziło koleje, nosiło bowiem szczątki dachówek, gontów, a ostatecznie pozatykane słomą, porosłe zostało rodzajem darniny i korzonkami składających ją roślin więcej się zachowywało, niż pozostałościami staremi. Przód tej kamienicy, która, nie wiedzieć dla jakiej tradycji, zwała się Firlejowszczyzną, równie nędznie jak dach wyglądał i tynk pooblatywał z niej, świeciły odarte cegły, choć miejscami odarcia z ciosu świadczyły, iż starannie wzniesioną niegdyś została, ale kilkaset lat doprowadziło ją do tego stanu zgrzybiałości. Ślady przeszłości nietylko w obramowaniach okien i drzwi istniały jeszcze, ale w zaklepanych tynkami i pobiałą nadpsutych rzeźbach, które słota i deszcz poobnażał później kawałami. Wielka część dolnych mieszkań tak osuta była narosłą dokoła ziemią, iż kupy jej prawie do okien sięgały, a drzwi znajdowały się w rodzaju wyżłobienia, wąską do nich prowadzącego ścieżyną. Dotykający ogród, niegdyś murem otoczony, gdy go powoli częściami rozebrano i rozwalono, obwarował się chróścianym płotem, niezgrabnie poprzyczepianym do szczątków cegieł i kamieni. W ogrodzie tym zostało parę drzew bardzo starych, poobrąbywanych nielitośnie, w kącie trochę zarośli; reszta, obrócona na warzywny sad, naga, poprzerzynana grzędami, rozdzielona na kilka części, wydzierżawiona znać być musiała sąsiadom.
W oknach górnych pięter domu były tylko stare drewniane okiennice, w niższych trochę szkła nawpół z deskami, na dole szyby gdzie niegdzie błoniaste w ołowiu, nowe w ramach, a wiele zabitych łupanem łuczywem. Obraz to był opuszczenia i nędzy. Odsunięta nieco od porządniejszych trochę domów żydowskich, Firlejowszczyzna stała otoczona pustkowiem, jakby na wygnaniu.
Pomimo tej nędzy, wydawała się jak ów żebrak Hiszpan, przez którego płaszcza dziury duma wyglądała; miała w sobie coś pańskiego, znać w niej było zgruchotaną jakąś wielkość i przeszłość lepszą a ciekawą. Każdy przechodzień, który pierwszy raz zapędził się na Winiary, spoglądał na nią z podziwieniem, dlaczego tak długo stała i co wśród świata żywych nieboszczka ta robić mogła. Ciekawość też budził zagadkowy właściciel, który, posiadając te mury, ani ich zrzucić, ani poprawić i mieszkalnemi uczynić nie chciał. Żydzi, posiadacze pobliskich domów i sklepów, pytani o niego, ruszali ramionami, spluwali i niechętnie objaśnień udzielali. Że jednak kamienica pustką całkowitą nie była, świadczyła i wydeptana do niej ścieżyna, i komin jeden, z którego się czasem kurzyło, i dwa okna w stanie prawie przyzwoitym utrzymane, których szkło nawpół było przezroczyste. Z poza szyb widać w nich było coś nakształt firanek. Firlejowszczyzna groziła jednak ruiną, bo mury boczne, z góry do dołu spękane, ogromnemi otwierały się szparami; jedną ścianę zdawna miała klocami grubemi, do belki przytwierdzonemi podpartą, i róg jeden, z którego się dach osunął, przegniwszy, opadł na ziemię. Kupa gruzu powstała stąd, narosnąć już trawą czas miała i nikt jej nie ruszył. Sąsiedzi znali dobrze właściciela Firlejowszczyzny, który, przed laty trzydziestu nabywszy ją z publicznego targu bardzo tanio, w wyjątkowych jakichś okolicznościach, połatał tyle, by mu się na głowę nie obaliła, zamieszkał w niej i, mimo późniejszych, stosunkowo dosyć korzystnych ofiar, odprzedać już nie chciał. Był to dumny, jak mówiono, oficjalista książąt Brańskich, który, czy się sam od nich odprawił, czy odprawionym został i, nigdzie już nowej nie przyjmując służby, żył z zagadkowych jakichś spekulacyj. Uchodził on zrazu za ubogiego, nikt i dotąd o stanie jego kieszeni dobrze nie wiedział, żył jak nędzarz, lecz od lat piętnastu ludzie z początku domyślać się w nim zaczęli bogacza i lichwiarza, potem przyszli zwolna do tego przekonania, iż bajeczne posiadać musiał skarby. Nie było na to żadnych oznak i powodów, lecz raz powzięty domysł zmienił się koleją czasu w niezachwianą pewność. W istocie pan Leon Zembrzyński, człek niewiadomego pochodzenia, gdyż jedni go mieli za zbiegłego chłopa, drudzy za szlachcica, niektórzy za przechrztę, a na dobitkę znajdowali się i tacy, co go o pochodzenie i krew tatarską posądzali — w okolicy żadnych nie miał stosunków i interesów nie robił, nie wiedziano, czem się zajmował: czasem tylko wycieczki czynił, po kilka tygodni się gdzieś włóczył, wracał i ludzie do niego nieznajomi zajeżdżali. Nie było najmniejszego powodu o coś go niegodziwego podejrzewać, ale to życie zakryte dziwnie jakoś wyglądało. Z ludźmi dokoła albo nie żył wcale, lub w takich stosunkach, iż się one ledwie znajomością daleką nazwać mogły. Człeczek ten wyglądał ni z pierza, ni z mięsa, mały, przygarbiony, chuderlawy, kaszlący, pokornie, ubogo i milcząco. Nosił się zwykle w szaraczkowej kapocie, w której głębokich kieszeniach ręce zwykł był nosić, jakby się bał, żeby mu kto w nie nie zajrzał. Ludzie, co wszystko wiedzą, szczególniej zamieszkujące parę dworków starych dewotek kilka zaprzysięgały, iż noga jego nie postała w kościele i że nawet na Wielkanoc się nie spowiadał. Widziano go też w Wielki Piątek kupującego mięso... a w niedzielę łupiącego drzazgi przed domem, bo ów mniemany bogacz tak sam sobie służył, jak najuboższy z ludzi. Jedna podżyła już bardzo kobieta, zwana Stroczychą, od lat przeszło dziesięciu jeść mu gotowała, i na płotach widywano poszarpaną bieliznę, którą prała znać dla jegomości. W piątek, gdy pospolicie żebracy się po miastach włóczyć zwykli, nie mijali tutejsi Firlejowszczyzny, gdyż każdy trzeźwy po groszu dostawał. Ani mniej, ani więcej żadnemu nie dano, nikogo też próżno nie odprawiono, chybaby nietrzeźwym się okazał. Jałmużnę rozdzielała Stroczycha we drzwiach i pamiętała tak dobrze, komu grosz dała, iż się żaden dwa razy przyjść nie ważył, bo ten, co się dopuścił nadużycia, już następnych piątków nic nie miał i mógł nie powracać. Sposób życia Zembrzyńskiego naturalnie ciekawość obudzał długo, śledzono go, domyślano się, wostatku powiedziano sobie, że musi kradzionemi rzeczami frymarczyć, albo gdzieś na lichwę pożyczać, ale znać, jak wilcy, dokoła gniazda szkody nie robi, aby mu nie zakłócono spokoju. Ta fama sknery i bogacza sprowadzała nieraz do Firlejowszczyzny różnych ludzi, naciskanych pieniężną potrzebą; często bardzo korzystne interesa ofiarowano Zembrzyńskiemu, nigdy się na żaden nie pokusił.
Gdy go tak napastowano, ręce obie podnosił do góry, za głowę się chwytał, spuszczał twarz ku ziemi i cicho a krótko odpowiadał:
— A dajcież mi święty spokój, złamanego talerza nie mam, dajcie wy mi święty spokój!
I za drzwi tak co prędzej wyprawiał.
Jeden z najmajętniej szych kupców starozakonnych na Winiarach, Zelmanowicz, człowiek uczciwy i powszechnie szanowany, raz go przecież na ulicy pochwycił, zagadnął i, przytrzymawszy, do dłuższej nieco rozmowy przymusił. Okazało się z niej, że Zembrzyński tylko do handlu lnem i konopiami się przyznał. Ale nikt temu nie wierzył, a Zelmanowicz mniej niż inni. Gdyby handlował lnem i konopiami, pocóżby się z tem miał taić tak bardzo?
Powoli z latami pewne światło na tajemnicę pokątnych krzątań Zembrzyńskiego padać zaczęło. Szło ludziom o to, aby wiedzieli, z kim do czynienia mieli. Zaczęto więc śledzić tych, co się tu czasem zjawiali, przyjeżdżając do niego i jeden szlachcic, jak utrzymywano, przyznał się, że Zembrzyńskiemu do frymarków dobrami i pożyczania na lichwę pomagał. Ale ktoby napiłemu wierzył? Mogło być w tem coś prawdy, nikt nie wiedział wiele. Gdy się wreszcie ustaliło mniemanie, iż pieniądze miał i robił a szachrował niemi pokątnie — dano mu pokój. Raz tylko pod niebytność w domu, złodzieje się nocą wrąbali do niego, związali i, zakneblowawszy Stroczychę, poszli szukać skarbu po całym domu, przetrzęśli wszystkie zakamarki i, nic nie znalazłszy, poszli zawiedzeni. Stroczysze grożono, aby im powiedziała, gdzie stary pieniądze chował i byłaby może na mękach wydała wszystko, gdyby cokolwiek wiedziała. Gdy Zembrzyński potem z podróży wrócił, a dano mu znać zawczasu o wypadku, nim się jeszcze do domu dostał, nie zląkł się wcale, ramionami ruszył i pośmiał się ze zbójów, głośno wyrzekając, że u niego kraść nie było co. Nikt temu wszakże nie uwierzył, a Zelmanowicz utrzymywał, iż w takim starym domu o bezpieczną kryjówkę było łatwo. Stroczycha, odchorowawszy strach, przeleżawszy u Św. Ducha, w kilka tygodni do pracy wróciła. Zembrzyński zaś, jakby na potwierdzenie tego, co mówił, wprędce w nową puścił się podróż, dom zostawiając na łasce Bożej. Już go też drugi raz złodzieje nie próbowali; omijano dom nawet z pewnym wstrętem, jako gniazdo bezbożnika.
Tak rzeczy stały w roku pańskim 1850, gdy dnia jednego w lecie, mężczyzna bardzo porządnie ubrany i lepiej wyglądający od tych, którzy Zembrzyńskiego nawiedzać byli zwykli, zapytał przechodzącego Zelmanowicza o Firlejowszczyznę. Stary kupiec, bardzo zresztą zacny człowiek, był nieco ciekawy, a wiek uczynił go gadatliwym, skorzystał więc ze zręczności, aby się coś od nieznajomego dopytać o nim samym i o interesie, który go tu sprowadzał, a i o panu Zembrzyńskim.
— Pan się pyta o Firlejowszczyznę Zembrzyńskiego? — odezwał się z uprzejmem pozdrowieniem, wpatrując się pilno w obcego przybysza. — No, czemu nie! znam! wiem! czemu nie! to niedaleko ode mnie, ja jegomości przeprowadzę, to po drodze.
Firlejowszczyznę i drogę, wiodącą do niej, doskonale stąd widać było, nie potrzebował podróżny przewodnika, wszelako Zelmanowicz mu jej nie pokazał i prosił z sobą. Szli powoli.
— A jakże, znam pana Zembrzyńskiego, — dodał — to jest mój sąsiad, szkoda tylko, że tak swój dom opuścił. Pan do niego ma interes? On to żadnych z nami nigdy nie ma interesów. Pan go zna? Hm! to dobry człowiek, inaczej nie można powiedzieć, ale bardzo osobliwy.
Nieznajomy się uśmiechnął.
— Znam go mało, — rzekł — ale potrzebuję się z nim widzieć. Czy znajdę w domu, tego pewno nie wiecie?
— Czemubym nie miał wiedzieć? — odparł Zelmanowicz. — Choć on tu z nikim nie żyje, ale go codzień widujemy. Siedzi w domu, albo jeździ gdzieś daleko, w miasteczku żadnych interesów nie ma. Mówię panu, to jest osobliwszy człowiek.
Podróżny pokręcił wąsa, aby ukryć półuśmiechu.
— Wczoraj, co pewna, — rzekł Zelmanowicz — był u siebie w domu, widziałem, jak w starym szlafroku, podwiązany rzemieniem i w czapeczce, łuczynę sobie łupał, bo już Stroczycha nie zdąży wszystkiego zrobić... Chybaby dziś wyjechał rano, ale gdyby miał jechać, tobyśmy o tem wiedzieli, bo idzie za Grodzką bramę szukać sobie fury, a potem fura po tłumoczek zajeżdża przed Firlejowszczyznę, a potem gospodyni mu kobiałkę z jadłem wynosi. No, a tego wszystkiego nie było, to go pan pewnie w domu znajdzie.
— Daleko stąd? — zapytał podróżny.
Stali o kilka kroków, ale Zelmanowicz, który zawsze jeszcze miał nadzieję czegoś jeszcze się dowiedzieć, nie pokazał domu, tylko odpowiedział:
— O! to jest bardzo blisko... a pan nie tutejszy? zdaleka? Może jegomości służyć można kwaterą? U mnie o trzy kroki bardzo porządny pokój dla podróżnych... i niedrogo! U Zembrzyńskiego pan nie może stanąć, bo ani koniom, ani człowiekowi niema gdzie się pomieścić, choć dom duży.
Czekał odpowiedzi, lecz nieznajomy potrząsł głową i dodał:
— Ja mam już kwaterę na mieście.
Widocznie do żadnych poufnych zwierzeń ochoty nie miał i Zelmanowicz, wyczerpawszy wszelkie środki, musiał mu wkońcu ową Firlejowszczyznę, od której stali o kilka kroków, pokazać. Oczy nieznajomego chciwie się na nią zwróciły, przypatrywał się jej bacznie, długo, ramionami poruszył i uśmiech mu po ustach się plątał, co nie uszło baczności Zelmanowicza. Naostatek, jakby wychodząc z zadumania, pokłonił się, dziękując Żydowi, i szybkim odszedł krokiem. Zelmanowicz widział go przyglądającego się jeszcze domostwu, kroczącego powoli, wsuwającego się wreszcie do drzwi, obwarowanych kupami śmieci, i znikającego we wnętrzu zagadkowej Firlejowszczyzny, przez której próg oddawna żaden z sąsiadów nie przeszedł. Nie miał już potem ani czasu, ani ochoty stary kupiec śledzić dalsze jego kroki i do wieczora o wszystkiem zapomniał.
My jednak zmuszeni jesteśmy wnijść razem z owym podróżnym do zaklętego domostwa. Próg jego kamienny, wyżłobiony latami, trzymał się jeszcze wyżej od zaklęsłej posadzki sieni, złożonej z potrzaskanych, niegdyś kosztownych tafli, także kamiennych. Błota na nich jednak narosło miejscami dużo i trzeba było postępować zwolna, aby w mroku znaleźć drogę. Przodem obszerny roztwierał się korytarz, który dawniej wieść musiał na paradne schody do pierwszego piętra domu, teraz go wszakże kawałem płotu zagrodzono i mała chróściana furtka mogła do środka przepuścić, a ta była na kłódkę zardzewiałą zamknięta. W prawo i w lewo dwoje drzwi, głęboko w mur wpuszczonych, do których trzeba się było dostawać po kilku schodkach, prowadziły do dolnych mieszkań. Z tych prawe ogromnym, w mur wyciosany niezgrabnie wpuszczonym drągiem zaparte się zdawały na wieki, lewe miały klamkę i zamek. Do tych, nie próbując, dostał się podróżny i, dopatrzywszy klucza w zamku, otworzył je nie bez trudności, bo klamka była zardzewiała i chodziła ciężko. Wszedłszy wewnątrz, nie znalazł nikogo. Rodzaj przedsieni sklepionej, pustej zupełnie, z zamurowanym kominem olbrzymim rzeźbionym, wyłożonej płytami równie zabrukanemi, jak wnijście, miał znowu drzwi dwoje w głębi, jedne wprost, drugie na prawo. Na skrzypnięcie podwoi znać obudzony ledwie ruszył się, drzwi naprzeciw wnijścia przetwarły się ostrożnie, mała głowa w czapeczce, ciekawie wytknięta, popatrzyła na przychodnia, który stał i rozglądał się także. Nagle roztwarto szerzej... człowieczek mały w szlafroku, podpasanym rzemieniem, wybiegł do przedsieni i zawołał skrzypłym głosem:
— A! pana mecenasa! wszak pan mecenas! a! to pan! cóż to go przyniosło?...
Człowiek, witający przybyłego temi słowy, drobny był, skurczony, żółty i minę miał wielce zakłopotaną, chociaż ożywioną jakąś ciekawością razem.
— Mój Boże! jakże ja tu w tej pustce pana mego przyjmę — dodał, ręce łamiąc. — Widzi pan, to czysta ruina! Ale czy to człowiekowi na starość wiele potrzeba! byle dach... byle dzień do wieczora!... Nie chciało mi się, widzi pan, wziąć do reparacji tych gruzów, bo toby nie wiedzieć wiele kosztowało, a co mnie potem, co mnie potem?
Nagle uciął zakłopotany gospodarz... przybiegł do mecenasa, którego w ramię pocałował, chciał go prowadzić do wnętrza, zawahał się, poskrobał w głowę i ręce załamał.
— Jakże ja tu pana mojego przyjmę! a! bo to, panie, ruina!
Nieznajomy jakby z politowaniem się uśmiechał.
— Ale cóż znowu za ceremonje, — rzekł nieco rubasznie — albo to tam na moje przyjęcie co potrzeba, byle na czem usiąść było a pogadać, bo są ważne rzeczy...
— A! ważne! ważne rzeczy! — zawołał gospodarz i ściśnioną w kułak rękę włożył w usta. — No, ale siąść toż przecie będzie na czem... — dodał — choć mi wstyd. Widzi pan, mnie na nic wygody nie potrzebne, ja, ja nawykłem do biednego życia, bo to się dorabiało, dobijało... z niczego.
To mówiąc, otworzył drzwi do izby, z której wyszedł, i ukazało się jej wnętrze, dwoma oknami najlepszemi w całym domu oświecone. Była ona obszerna, sklepiona, a tak prawie pusta jak sień. W rogu stało łóżko, podobne do zakonniczego, a raczej tapczan na czterech chudych nóżkach z siennikiem, skórzaną poduszką i kołderką wełnianą, której barwy rozeznać już nie było podobna... W głowach stół prosty, niebejcowany, z szufladką, zrzynkami papieru był usiany, miał kałamarz drewniany z zatyczką na sznurku i parę piór fantastycznie powykrzywianych od długiego znać leżenia bezczynnie. W jednej ze ścian była wpuszczona szafka, niegdyś biało malowana, dziś brudna tylko. W rogu znajdował się jeszcze kominek marmurowy, na którym w butelce stał ogarek świecy, przy nim wiadro z wodą i kubek... Na podłodze parę misek glinianych i cynowa łyżka na nich świadczyły, że niegdyś ktoś się tu czemś pożywiać musiał. Okruszyny kartofli i chleba dozwalały nawet odgadnąć, czem się karmił. W papierku, wydartym z książki, leżała szczypta soli, na drugim rozkrojona cebula. Dodawszy do tego sprzętu półokrągły sepecik, niegdyś skórą cielęcia obity, wytarty, z popodnoszonemi od zamków klapkami, który nudził się sam jeden w ciemniejszym kącie, będziemy mieli obraz dokładny salonu pana Zembrzyńskiego. Był to w istocie salon dla niemnogich gości, sypialnia, jadalnia, kancelarja, wszystko, a reszta ogromnego domu, — z wyjątkiem izby Stroczychy, która za kuchnię i śpiżarnię służyła — stała pustką i gospodą dla szczurów, nietoperzy, myszy i wszelkiego rodzaju nieproszonych gości.
Wprowadzając mecenasa do nędznej izby tej, w której oknach łachmany białe wytarte niby zasłony czy firanki reprezentowały, Zembrzyński się zarumienił na chwilę, lecz wprędce bardzo blada twarz jego odzyskała barwę zwyczajną. W pokoju jedno było tylko słomą wyplatane krzesełko, to żwawo podsunął gospodarz przybyłemu.
— Niechno pan siada bez ceremonji, — rzekł — ja mam miejsce na tapczanie, niechno tylko pan siada.
Mecenas musiał się czegoś podobnego do tego, co tu zastał, spodziewać, nie okazał bowiem najmniejszego podziwienia, wziął podane krzesło, nie oglądając się nawet bardzo po izbie, i siadł naprzeciw tapczana, na którego rogu mały człeczek w szlafroczku przycupnął, oczy płowe, ciekawe wlepiając w mecenasa.
Mecenas Hartknoch był mężczyzną w sile wieku, dobrze zbudowanym i cała jego powierzchowność zdradzała człowieka, który — oprócz kancelarji i izby sądowej — obcy nie był nawet salonom stolicy. Ubrany niezbyt pokaźno, skromnie, lecz wykwintnie i ze smakiem, poruszał się z wielką swobodą i pewnem staraniem o swą powierzchowność. Twarz ogolona świeżo, kształtna, z wąsikiem nie bez pretensji wymuskanym, wyraz miała pojętny, dowcipny i życia pełen. Znać w nim było inteligencję samoistną, dzielną i nawykłą do stykania się z najrozmaitszemi rodzajami ludzi, dlatego nie potrzebował śledzić zbytecznie człowieka, którego dom i otoczenie już mu starczyło do wyciągnięcia potrzebnej diagnozy. Usiadłszy swobodnie naprzeciw pana Zembrzyńskiego, powiódł raz tylko oczkiem po izbie i zwrócił wzrok na skurczonego, zwiniętego niemal w kłębuszek gospodarza.
— Cóż tam, mój mecenasie dobrodzieju, — ozwał się on po westchnieniu, które za wstęp służyć miało — już to nie bez kozery, kiedy pan mecenas do mnie się sam fatygować raczył, tyle mając interesów na głowie. Ale nie lepiejże było mnie wezwać słówkiem, jabym siadł na furkę i przyleciał.
Periculum in mora, — ozwał się mecenas — zrozumiesz mnie waćpan, boś pono do szkół jezuickich chodził. Potrzeba się nam było rozmówić koniecznie, a że i drugi jeszcze interes pilny miałem w tych stronach, myślałem, że nie narażając pana na koszta zbyteczne, lepiej zrobię, gdy sam przyjadę.
Na wzmiankę o kosztach lice Zembrzyńskiego rozjaśniło się, westchnienie, jakby mu ciężkie brzemię spadło z piersi, z ust się wyrwało — złożył ręce gdyby do modlitwy i rzekł rozczulony:
— A pan to jesteś nieoceniony mój dobrodziej, rozum i trafność, i serce... czem się tu wywdzięczyć! Wyrazów mi braknie na wypowiedzenie tego, co czuję.
— Dajmy pokój sentymentom, gdy rzecz o interes idzie, — przerwał, śmiejąc się, mecenas — do rzeczy, panie Zembrzyński, do rzeczy, pan się powinieneś domyślić, co mnie sprowadza.
— Ale się nie umiem i boję domyślać, — szepnął, kurcząc się, gospodarz — no, naturalnie te sprawy Brańskich... ale... jakże to tam stoi?
— Według życzeń waszych coraz lepiej, coraz lepiej, — rzekł mecenas — a właściwiejby było powiedzieć: coraz gorzej, coraz gorzej. Pieniędzy ciągle potrzebują, hipoteka się obciąża i wywłaszczenie bardzo wprędce nastąpić musi... Jeszcze sto tysięcy dać potrzeba... a potem już dosyć, procenta nieopłacone ich dojedzą.
— Dojedzą! — powtórzył Zembrzyński, wzdychając. — Gdyby też to raz tego końca, tego dnia sądu i sprawiedliwości doczekać...
— Przyjdzie, przyjdzie, bo nieuchronny jest jak dzień sądu ostatecznego, — rzekł mecenas — a myślę, że nawet wprędce. Zresztą to od waćpana zależy... zechcesz, pozwiemy o długi, nie będzie sposobu wyratowania się, dobra na licytację wystawione zostaną, a że pan na nich masz wszystko, co tam cięży, że najróżniejsze długi ponabywałeś wkońcu, tak że nie będziesz miał współzawodnika, niema wątpliwości, iż się przy majątkach utrzymasz.
Gospodarz zatarł ręce, oczy mu błysnęły, ale wprędce, jak ślimak do skorupy, wrócił do swego skulenia i zbiedzenia.
— Więc powiada pan? — przerwał.
— Trzeba na dobicie prędsze sto tysięcy — dodał mecenas. — Zwykłym sposobem da je ktoś trzeci, podstawiony ad hoc i natychmiast dług ten panu przeleje... To moja rzecz... W najszczęśliwszym razie, tak jak stoją rzeczy, mogą trwać najdłużej rok, potem...
— A czy on rok pożyje? — spytał niespokojnie gospodarz.
— Kto? on, szambelan? — rzekł mecenas. — Alboż panu nie jedno po nim, czy po synu wziąć majątki?
Chwilę trwało milczenie, Zembrzyński wahał się, jakby mu ciężko słowo potrzebne wymówić przychodziło.
— Otóż, nie jedno mi, nie jedno! — szepnął z wyrazem dziwnym — mnie trzeba... jabym chciał, jego... jego... widzieć na takim tapczanie, na jakim ja życie moje przeleżałem.
Mówiąc to, rozgrzewał się mimowolnie — mecenas, słuchając go, zdawał się ciekawe czynić studjum psychologiczne, tak oczy weń wlepiał błyszczące. Ale Zembrzyński się hamował.
— Mów pan otwarcie, — poddał mecenas — bez ogródki...
— Pan mnie i bez tego zrozumiesz, — mruknął pierwszy — więcej ja mu mówić nie potrzebuję. Szambelan urodził się w r. 1770, niechno pan obrachuje, ma teraz lat osiemdziesiąt, a choć twarda natura i chuchają tam na niego, to wiek, w którym i za rok ręczyć trudno.
— Wszakże i roku, gdy zechcesz, a pilno ci tak, czekać nie potrzebujesz — odparł Hartknoch. — To od waćpana zależy.
Gospodarz milczał a ważył.
— Szanowny mecenasie, dobrodzieju mój najosobliwszy, — rzekł — gdy się na co długo, długo czekało, a przychodzi uczynić krok stanowczy, należy się tak wyliczyć, aby fałszywego nie zrobić kroku. Czy pan wiesz, ale pan to wiesz tak dobrze jak ja, że rodziny stare a możne nie upadają łatwo... Mają krewnych, koligatów... mają resursa... mają protekcje, mają środki wszelkie, których ja jestem pozbawiony.
Przysunął się bliżej do mecenasa, zajmując już zaledwie sam rożek tapczana.
— Niechno pan mnie posłucha, ja nie nawykłem do gadania, to może się źle wyrażam. Człowiek siedzi ciągle sam, oto tu w czterech ścianach zamknięty, jak więzień, to się mówić oducza. Widzi pan, trzeba wszystko dobrze rozważyć. Czyż to może być, ażeby oni, oni, co im tam przecie na rozumie nie zbywa, nie wiedzieli tego, iż nad przepaścią stoją? Wnoszę stąd, że coś na obronę swą chować muszą, że mają jakieś środki ratunku skryte, dla mnie niedostrzeżone, które nagle wystąpią, aby całą moją zburzyć robotę.
Mecenas poruszył się na krześle, jakby coś chciał powiedzieć, Zembrzyński schwycił go za rękę i mówił dalej:
— Szambelan ma familję, nie licząc pana Hugona, którego majątek stopniał dawno; jest tu sufragan, a ten musi mieć pieniądze, są dalsi krewni.
— Ale waćpan wiesz, — przerwał mecenas — że sufragan, co tylko miał i mógł zebrać, na ratunek interesów brata poświęcił, ba, nawet i długi pozaciągał...
— Wiem, wiem, — dodał gospodarz — ale duchowny, ma dochody... Kto go tam wie, na złą godzinę musi coś chować... i, jak przyjdzie zła godzina, dobędzie z kryjówki. Są dalsi krewni... możni i kto tam zresztą zgadnie? To pewna, że ja, ja się boję, ja muszę być ostrożnym.
— Ale o cóż waćpanu idzie? — zapytał mecenas żywo. — W żadnym razie tego, co włożyłeś, stracić nie możesz, jesteś prawnie ubezpieczony.
— O co mi idzie? — gorąco i jakby mimowoli zawołał Zembrzyński. — O to mi idzie, aby nędzę cierpieli... aby padli, aby doznali upokorzenia zasłużonego...
Nagle wstrzymał się, jakby za wiele wygadał, spojrzał bojaźliwie na mecenasa i znowu porwał go za rękę.
— To jest, — dodał — źle się może wyraziłem, źle, panby mnie mógł o jakąś chęć zemsty posądzić... tak nie jest. Za cóżbym ja się mógł mścić? Mnie idzie, tak, mnie idzie tylko o ich majątek.
— To rozumiem, — odparł przybyły, mierząc go oczyma bystremi — a majątku możesz pan być pewnym.
— Ale jeszcze rok czekać! — westchnął stary.
Po krótkiem milczeniu, Zembrzyński wstał z tapczana i zrobił kilka kroków ku stolikowi.
— Jeśli tam tych sto tysięcy jeszcze potrzeba, — odezwał się cicho — no, to dam asygnację do bankiera. Nie mogę się już cofać, ale jak się panu zdaje? Czyż to być może, aby oni swojego niebezpieczeństwa nie widzieli, ratunku nań nie szukali i tak lecieli ślepo na zgubę?
— Mój panie Zembrzyński, — począł mecenas, uśmiechając się — jakkolwiek pan tu odludnie siedzisz i mało ze światem obcujesz, znasz pono ludzi i świat tak dobrze, jak i ja, znasz nadewszystko ten ich świat, albo go odgadujesz. Wielokrotnie miałem się o tem zręczność przekonać. Wiesz więc, jak to tam idzie. Nadzieja w najrozpaczliwszem położeniu nie opuszcza człowieka do końca. Rachują i oni — szczególniej na małżeństwo księcia Roberta, na bogatą jakąś dziedziczkę, która miljony wniesie i rodzinę ocali.
— I taką gotowi znaleźć! — krzyknął Zembrzyński — gotowi znaleźć! Tytuł książęcy! Pan rotmistrz ma nie więcej nad lat czterdzieści, wygląda młodo, człowiek piękny, nie można powiedzieć, aby się i podobać nie mógł i...
— Sameś waćpan powiedział, że ma lat czterdzieści, — roześmiał się mecenas — od lat dziesięciu szuka tej żony, z lada kupcówną, jak inni, nie ożeni się... wybredny on jest, a ojciec i rodzina jeszcze więcej. Zresztą, mój panie Zembrzyński, — dodał mecenas — to są rzeczy uboczne... to nie moja sprawa... ja robię, co mogę i umiem, abyś dobry zrobił interes, reszta do mnie nie należy.
Gospodarz, jakgdyby się już zanadto wygadał, umilkł, zagryzając wargi, kiwnął głową i zbliżył się ku stolikowi; ręce, które ku piórom i kałamarzowi wyciągnął, widocznie mu drżały. Hartknoch, nie chcąc przerywać milczenia, rozpatrywał się po nędznej izdebce, interes, z którym przybył, już został załatwiony, ale ciekawość znać budziła się w człowieku na widok mieszkania i tego, co Zembrzyńskiego otaczało. Gospodarz zdawał się śledzić ruch każdy gościa swojego i odgadywać jego myśli.
— Hm! — szepnął — pan się może dziwi, patrząc na mnie i na dom, że ja tak nędznie żyję, choćby się tam może znalazło za co wygodniej? Ale do czego to? do czego? Jam nawykł, mnie to wszystko jedno. Czy pasztetem, czy chlebem razowym dzień przebędę, różnicy mi nie robi. Los mnie nie pieścił, mnie tu dobrze.
— A pocóż zbierasz pieniądze, spekulujesz, gromadzisz? — śmiejąc się, zapytał mecenas. — A tobie one niepotrzebne, zostawić nie masz komu...
— Ano, ano, znajdzie się, o to kłopotu niema — zawołał Zembrzyński. — O! o! sukcesorów jeszcze nikomu nie zabrakło!
— Dom ci jeszcze kiedyś na głowę upadnie — przerwał mecenas.
— E nie! on nas obu przestoi, — odparł gospodarz — porysował się, połupał, to prawda, ale dawniej nie tak budowano, jak dzisiaj. Co pan myśli? Czybym ja miał chwilę spokoju, gdyby ludzie wiedzieli, że coś mam, a dom inaczej wyglądał?
— Przecież domyślają się, że ciułasz i że nie jesteś bez grosza.
— Tak, ale też wiedzą, że gdy sobie żałuję, drugim też pewno dawać nie będę miał ochoty. I ot, tak jestem spokojny! — machnął ręką.
— Bądź co bądź, panie Zembrzyński, — odezwał się poufnie mecenas — nie mogę powiedzieć, żebym was rozumiał, choć szczycę się zaufaniem waszem. W tem wszystkiem jest na dnie jakaś tajemnica.
Gospodarz rękami strzepnął żywo, jakby pośpiesznie to chciał oddalić.
— Co za tajemnica? jaka? skąd? najprostsza rzecz w świecie! — zawołał. — Jestem chciwy, skąpy, zapragnąłem wzbogacić się i po wszystkiem. Przecież ani rozbijam, ani kradnę, a że z pomocą mego dobrodzieja używam wszelkich godziwych środków, aby na swojem postawić, no, to co?
— Godziwych? — począł, przerywając, mecenas. — Tak! prawnie oba nie mamy sobie nic do wyrzucenia, a raczej nikt nas nie złapie na nadużyciu, ale w środkach nie przebieramy... nie!
— A gdzież się inaczej dzieje, mój łaskawco? — pochwycił Zembrzyński — gdzie? Każdy się dobija i broni takim orężem, jaki pochwyci. Nieuczciwego w tem niema nic, a serdeczności w interesach szukać, to trudno, to trudno. Zresztą, panie mecenasie, łaskawco mój, ani ja, ani pan obowiązków względem tej familji nie mamy.
Ruszył ramionami.
— Idzie tedy o sto tysięcy? hę? prawda? — ciągnął dalej, już na stoliku się oparłszy — o ostatnie sto tysięcy? Dam, dam! kogoś zapewne spłacimy. Co pan ceni ich majątki? Jak się mecenasowi zdaje... dużo im zostanie, jeśli na subhastację pójdą?
— To wyrachować trudno, — rzekł Hartknoch — majątki mogą się sprzedać drożej lub taniej, od tego zależy, co im pozostanie, w każdym razie niewiele. Jest dług Towarzystwa, są legata, są sumki drobne, są zaległe procenta...
Oba zamilkli i oba liczyć się zdawali. Zembrzyński pochylił się nad stołem i coś na papierku kreślił, podniósł się potem... zadumał... z za szlafroka dobył kluczyka i śpiesznie wyszedł z nim do drugiego pokoju, to jest do pustej sieni.
Mecenas został sam. Wstał z krzesła i począł się przechadzać po nędznem mieszkaniu swojego klienta, który znikł i chodu jego nawet ani otwierania drzwi dalszych słychać nie było. Dla nawykłego do najwykwintniejszego życia, mieszkania, powietrza i sprzętu człowieka pobyt nawet w tej izbie krótki musiał być przykry. Znać to było w twarzy mecenasa, który, chodząc, unikał dotknięcia tych brudów, niektórym sprzętom przyglądał się z dziwnym uśmiechem i znowu, ramionami ruszając, chodzić poczynał. Przez szyby, któremi na przedmieście chciał spojrzeć, od kopcia i pyłu odwiecznego osmolone a grubą warstwą pleśni okryte, nic prawie widać nie było. Ściany miały tę barwę neutralną, nieokreśloną, jaką wiek i wilgoć nadawać zwykły; pył okrywał wszystko, co niedotknięte życiem powszedniem pozostać mogło... nędza, a raczej zaniedbanie osobliwsze i dobrowolne patrzyły zewsząd. Jeszcze się przechadzał mecenas, gdy zwolna drzwi się otworzyły i powoli wsunęła się postać kobieca, która na widok obcego, pozostawionego sam na sam w izbie gospodarza, stanęła niema i jakby osłupiała.
Była to Stroczycha... baba pięćdziesięcioletnia, w odzieży ubogiej, zbrukanej, z licem zwiędłem i bezmyślnem. Na twarzy jej Hartknoch nie wyczytał nic więcej nad kwaśne znudzenie życiem. Żółta pomarszczona skóra okrywała policzki zapadłe — włos rozrzucony, siwiejący spadał po skroniach i czole. Siwe oczki, głęboko w jamach zaklęsłe, patrzyły obojętnie, ze zdziwieniem jakiemś ospałem. Chciała się może spytać przybysza, co tu robi, usta jej poruszyły się już, ale pomiarkowawszy wstrzymała się i, chwilę postawszy bez ruchu, schyliła się po miski i łyżki na ziemi przy kominie, podniosła je, pomruczała coś niewyraźnie i znikła.
Prawie w tejże chwili powrócił Zembrzyński, widocznie zmieszany tem, że gospodyni jego niepotrzebnie się gościowi przedstawiła; rzucił okiem na mecenasa i, niosąc sznurkiem owinięty papierów pęczek, żywo do stołu przystąpił.
Hartknoch poszedł za nim, usiedli jeden na krześle, drugi na tapczanie i rozpoczęło się nieme przezieranie przyniesionych papierów, które gospodarz podawał zkolei, a mecenas pobieżnie przeglądał i odkładał. Nie potrzebowali wzajemnych objaśnień, gdyż interes, o który chodziło, obu był dobrze znany. Kilkanaście minut trwało rozpatrywanie dokumentów, kilka z nich mecenas odłożył do zabrania.
— A więc, mój łaskawco, — odezwał się pocichu Zembrzyński — pojedziecie do Brańska... pojedziecie?
— Prosto stąd — rzekł Hartknoch. — Muszę być sam, ażeby interes ten załatwić, a przyznam się wam, że dość rad jestem, iż ten dom zobaczę.
— Ano, wierzę, — szepnął gospodarz — tylko, na miłość Bożą, nie daj się im pan obałamucić. Ci ludzie czary doprawdy rzucać umieją, gdy chcą... O! o! niema człowieka, coby się im oprzeć potrafił.
Hartknoch śmiać się począł.
— Tak, tak! — dodał Zembrzyński — ja ich dawniej znalem, ja ich znam i teraz, bo to się tam nic nie zmienia. Stary Norbert, ten nikogo nie pozyszcze... bo o nikogo nie dba... prosto z Panem Bogiem rozmawia, a reszta świata zdaje mu się, że do jego kolan nie dorosła; to jeszcze złomek z innych czasów, gdy się ludzie na różne gatunki lepsze i gorsze dzielili! Cha, cha! Straszny jest, choć już mu siła z rąk wypadła. Ten nie obałamuci nikogo, ale syn... ale córka... ale choćby książę Hugon... Przyznam się wam, — dorzucił cicho — bardzom ciekaw, jakie oni na was uczynią wrażenie... ale wy, wy tędy już powracać nie możecie.
— Nie mogę i nie będę — rzekł mecenas. — Czas mi drogi, pojadę prosto do Warszawy.
— To może ja u was tam będę... trochę później, — dodał cicho Zembrzyński — nie zawadzi pomówić, jak się dalej te rzeczy prowadzić mają. Mój łaskawco... nie dziwujcie się, człek im bliżej końca, tem się więcej niecierpliwi...
Mecenas wstał z krzesła.
— Już jedziecie? — zapytał niespokojnie Zembrzyński. — Ano, poczekajcież, ja was do miasta przeprowadzę... tylko, tylko się ogarnę... dopędzę was na drodze... natychmiast...
To mówiąc, podali sobie obie ręce.
— Mój łaskawco, — dorzucił bojaźliwie gospodarz — jabym was tu przyjąć powinien, ale sami widzicie, jak żyję, nie mam nic... W ustabyście wziąć nie mogli tego, czem ja się karmię... Jam do tego nawykł, mnie to wszystko jedno, wszystko jedno, — dodał gorączkowo — ja o wygody nie dbam.
Mecenas, skłoniwszy się tylko, co najśpieszniej z dusznej i zatęchłej atmosfery tej chciał się wydostać. Zembrzyński poprowadził go aż do sieni, spojrzał jeszcze za wychodzącym i prawie biegiem poszedł się przeodziać, aby swemu gościowi do miasta towarzyszyć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.