Morituri/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Książę Robert siedział w swoim pokoju, przy oknie napół zasłoniętem firanką, w wygodnym fotelu, z książką w ręku, której nie czytał. Od pół godziny oczy miał wlepione w przeciwległą ścianę i gasnące w ustach cygaro, kiedy niekiedy pociągając dym, machinalnie rozniecał.
Naprzeciw niego na stoliku leżał wyjęty z zamczystej szuflady biura portret kobiety, oprawny w hebanową ramę, dzieło niepospolitego artysty, przedstawiające jeden z tych ideałów wielkiego świata, co oczyma zdają się mówić o nieśmiertelności, ustami obiecywać niebiosa, tęsknotą, rozlaną na licu, unosić poza światy, od których czarodziejskiego wdzięku wzroku oderwać nie można, a które często są ironją natury lub marą i widziadłem tylko tego, co nigdy nie zstąpi na ziemię. Oblicze to było bez skazy, twarz, w której natura i sztuka zamknęły, co najdoskonalszego wydać mogły: dziewiczą niewinność i powagę uroczystą, wdzięk młodości i rozum doświadczenia, wesołość smętną i tęsknotę zrezygnowaną.
Nie można się było dziwić człowiekowi, który się poił urokiem tego anielskiego oblicza, mającego coś z Monny Lizy Leonarda i Madonny Rafaela. Posępny wzrok Roberta, wlepiony w te rysy, których chwilę przemijającą uwiecznił artysta, zdawał się pytać z goryczą:
— Czemu kłamiecie? czemuście całe życie kłamały? czemu tego, co Bóg dał wam z siebie, nie umiałyście utrzymać i rozwinąć? dlaczego anioł stał się szatanem i zdrajcą?
Robert patrzył i dumał, smutnem okiem tonął w tych licach tak pięknych i odrywał się od nich, spoglądając wdal, jakby chciał czarodziejki zapomnieć. Nagle, zwyciężając własną słabość, pochwycił obraz, rzucił go w szufladę między papiery, zamknął je na klucz ruchem gwałtownym, wstał i począł się przechadzać po pokoju.
Było to powtórzeniem prawie codziennej walki ze wspomnieniami przeszłości, jeszcze niezapomnianej, zawsze boleśnie przytomnej. Codzień niemal książę Robert zaprzysięgał się, że już tego biurka nie otworzy, że obraz ten zniszczy, że w sobie namiętności niezgaszonej jeszcze podżegać nie będzie; i codzień powracał upokorzony do zatrutego napoju.
Ta godzina dnia była dlań męczarnią zarazem i jedyną rozkoszą; zbliżającą się czuł, walczył, opierał się jej i ulegał słabości. Chwytał portret, łzy stawały mu w oczach, uśmiechał się do niego, trzymał go rękami drżącemi... Było to pierwsze spotkanie, może pierwsze wyrzeczone słowo; potem zasępiało się czoło, przesuwała cała tragedja owej miłości przed oczyma duszy, mroczyły rysy anielskie, chmurzyły powieki. Odtrącał wizerunek i żegnał go, aż do jutra.
Nie patrząc nań, nosił go ciągle w duszy.
Zatrzaskiwał biuro właśnie, gdy wszedł Zenon Żurba. Nawykły do kłamania twarzą spokoju, książę Robert przybrał natychmiast fizjognomję obojętną i jasną; trudno było odgadnąć, że przed chwilą jeszcze ściągała ją boleść i wilżyły ją łzy.
Zenon zmierzył księcia wzrokiem badawczym; przychodził napozór wesoły, z zapasem dobrego humoru, z zamiarem rozbudzenia do życia.
— A, że też książę możesz w tak piękne dnie letnie wytrzymać tak zamknięty, z tą nieszczęsną książką.
Spojrzał w otwartą, był to „Gil Blas“. Uśmiechnął się.
— Który to raz książę czyta to arcydzieło?
— Żartuj zdrów, arcydziełem on jest, a czytałem go tyle może razy, ile „Don Kichota“, i „Pawła i Wirginję“, i „Djabła kulawego“, i... Homera.
— Jakto? razem „Djabeł kulawy“ i Homer?
— Każdy w swoim rodzaju.
— Ale bo mnie się zdaje, z przeproszeniem, — odezwał się Zenon — że książę czytasz tak, jakbyś grał w bilard, byle coś robić i czas zabić.
— Być może, czas zabić! masz słuszność.
— Lub zabić w sobie jakieś pragnienie i myśli.
— Ja pragnień nie mam żadnych. Cóż chcesz? — odparł, uśmiechając się, książę. — Jestem zupełnie szczęśliwy, nic mi nie brakuje, czegóżbym mógł pragnąć?
Zenon zżymnął się.
— Książę nawet ze mną nie chcesz być szczery, ale się nudzisz okrutnie.
— Sądzisz? — spytał Robert. — Może! Nie zaprzeczam, ale my się życiem wogóle wszyscy albo męczymy, albo nudzimy. Z tego dwojga wyjść nie można.
— Jakto? niema trzeciego nic?
— Zdaje mi się, że niema.
— W młodości przecie poimy się — rzekł Zenon.
— A długoż trwa ten stan wyjątkowy? — odparł książę. — Przepraszam cię, to nie jest rzeczywistość, to chwila rozgorączkowania, on en revient, i reszta żywota znużenie lub nudy, nudy lub znużenie.
— Czyś książę zawsze tak się na świat zapatrywał? — dodał Zenon, badając go oczyma.
— Od czasu, jakem się wytrzeźwił, zawsze.
— A nie żałowałeś upojenia? — mówił nieznużony inkwirent.
— Czegóżby to dowodziło? Można żałować i marzeń gorączkowych, a niemniej uznawać je za stan chorobliwy. Daj mi pokój, Zenonie; taka anatomja na żywym człowieku, jaką ty lubisz się zabawiać, ażeby się nie nudzić, mnie, przyznam ci się — męczy. Krajesz mnie, jak nożem. Może ci się chcieć być Galvanim, ale ja nie życzę sobie być żabą.
— Ale, mości książę, — kłaniając się z pokorą nieco komiczną, począł Zenon — ja doprawdy nie przez egoizm dopuszczam się tych studjów, które księciu zdają się być przykremi. Proszę mi wierzyć, iż pobudką do nich jest coś więcej, niż próżna ciekawość. Jabym pragnął być nadwornym lekarzem w. ks. mości.
Książę Robert podszedł do niego z uśmiechem łagodnym, objął go i pocałował w czoło.
— Mój ty dobry Zenonie, są choroby chroniczne, które się nieuleczonemi stają; dajmy temu pokój. Mów co wesołego, rozerwiemy się, zapomnimy.
— Mości książę, daruj, nie mogę się nastroić do tego tonu, choć raz pomówmy serjo. Gniewaj się, ale posłuchaj.
— Nudzisz mnie!
Zenon ręce załamał, książę spojrzał nań, ulitował się i dodał szybko:
— Już cię nie wstrzymuję, mów; bywasz czasem dziwnie uparty, słucham. Na to niema rady.
— Książę się nudzisz, sam się przyznajesz do tego — mówił Zenon. — Zdaje się księciu, iż te nudy są w jego naturze. W tem omyłka, ich przyczyna leży w atmosferze otaczającej, w diecie duchowej, w braku zatrudnienia. Goethe, gdy się zestarzał, a obawiał zachorować na przeżycie, został namiętnym geologiem i pokazując na zbierane kamienie, mówił, że to jest balast jego życia. Trzeba się o balast postarać. Zostań książę entomologiem, antykwarzem, naturalistą, czem chcesz, a przysięgam, że się nie będziesz nudził.
— Rada doskonała — uśmiechnął się książę Robert. — Coś nakształt tego, jakbyś powiedział ślepemu, aby się poświęcił malarstwu. Do pracy potrzeba sił, do roznamiętnienia się potrzeba ognia, a w kim pierwsze się wyczerpały, drugie zagasło?
— Trzeba zdobyć pierwsze, a drugie wskrzesić, — zawołał Zenon — ale najprzód trzeba chcieć!
Voila! masz zupełną słuszność, na nieszczęście ta wola jest to jedyna rzecz, której człowiek nabyć nie może, gdy ją raz utraci; sprężyna ta pękła!
— Nieprawda! — zaprzeczył niegrzecznie Zenon. — Opieram się temu, nego, trzeba chcieć mieć wolę, a będzie.
Książę Robert zaczął się śmiać jakimś dziwnym, przymuszonym śmiechem, w którym tylko znać było, iż rad był jakimkolwiek sposobem rozmowę nieznośną skrócić i odwrócić. Chodził po pokoju, poprawiał sprzęty, zsuwał książki, zdmuchiwał pyły, układał na stoliku niecierpliwie, ale twarz zachował spokojną jak zawsze i uśmiechniętą łagodnie. Dla odwrócenia może uwagi Zenona w tę stronę, począł oknem wyglądać w dziedziniec i nagle przyłożył szkiełko do oczu.
— Co to jest? Posłaniec z listem z miasteczka? Co to może być?
Krótka chwila upłynęła w milczeniu, służący księcia wszedł z listem na tacce. Książę Robert spojrzał na kopertę niespokojny, poznał rękę generała i odpieczętował szybko. Zenon, odstąpiwszy na kilka kroków, poglądał obojętnie. Twarz czytającego powlokła się chmurą, usta skrzywiły, czoło pomarszczyło. Rzucił list na stół i począł się przechadzać po pokoju, zaciąwszy wargi, co było u niego oznaką największego niezadowolenia.
Na skinienie, że odpowiedź niepotrzebna, służący wyszedł.
— Patrzżeno, przeczytaj, jeśli chcesz, — odezwał się książę — to prawdziwa fatalność! Człowiek tu nigdy spokoju mieć nie może, drzwi się nie zamykają. Znowu goście, i goście niepospolici. Generałowi udało się polowanie.
Podał list Zenonowi, którego oczy błysnęły radością.
— Mości książę, — zawołał — nakoniec i mnie przyjdzie uwierzyć w cuda! Ależ to prawdziwy cud! Dziedziczka, która erat in votis, przyjeżdża nam sama na grunt, tylko się schylić, aby ją wziąć. Na uczciwość, mości książę, nie rozumiem...
— Ale bo ty mnie nigdy nie zrozumiesz — tracąc cierpliwość, rzekł Robert. — Ja niczego nie chcę, niczego nie pragnę, oprócz spokoju.
— To wnijdź do klasztoru — odparł Zenon. — Spokoju na świecie niema, a kto go żąda, chce rzeczy niemożliwej. Książę pragniesz ideałów, trzeba się ich wyrzec, a poślubić rzeczywistość, jaka jest i z której jarzma wyłamywać się nikt nie ma prawa. Tak, mości książę, — dodał — nie trzeba się łudzić, trzeba przestać marzyć, książę się musisz ożenić i ożenić bogato dla ocalenia rodziny, która innego ratunku nie rozumie i znaleźć nie potrafi. Surowe to są wyrazy z mojej strony, lecz podyktowane prawdziwą dla ich domu miłością i poszanowaniem. W innym składzie okoliczności powiedziałbym księciu: zostań wolny, zostań przy małem, chodźmy, pracujmy, a odrodzi cię praca, da ci zdrowie duszy, będziesz szczęśliwy. Niestety! książę nie jesteś sam, miłość dla rodziny zmusza cię do ofiary fałszywym może, ale poszanowania godnym pojęciom. Niema więc wyboru, ofiarę z siebie musisz uczynić, trzeba ją podjąć mężnem sercem i wesołą twarzą.
Zenon mówił z zapałem, książę Robert, słuchając go, pobladł; zdawało się, że się rozgniewa, łzy stanęły mu w oczach, wyprostował się, podniósł głowę, potem milczący podszedł do przyjaciela i uścisnął go serdecznie.
— Masz słuszność! — zawołał głosem stłumionym. — Jesteś mi prawdziwym przyjacielem. Dosyć, zrozumiałem cię. Stokroć ci dziękuję, oszczędziłeś mi głupiej i niepotrzebnej walki. Idę do ojca.
To mówiąc, wyjął list generała i z nim pośpieszył do szambelana.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.