Morituri/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Morituri
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Oddawna Brańsk nie wyglądał tak świetnie, jak na przyjęcie hrabiego Mościńskiego; szambelan zrozumiał, że to mogła być dla nich chwila stanowcza, zkolei więc kazał do siebie wołać wszystkich, którzy mu dopomóc mieli do tego wystąpienia. On sam, obciążony wiekiem, a więcej jeszcze nawyknieniem do obrachowania regularnego życia, niczem się zajmować nie mógł, nie mieszał się też zwykle do niczego; na ten raz jednak przełamał nieczynność, chciał własnemi usty, których każde słowo było tu prawem i rozkazem, skłonić otaczających, aby mu nie zrobili wstydu. Obudziło też to niesłychaną gorliwość.
Szambelan nadto był i dumny, i nawykły do pewnych form, aby się komu z myśli swych miał zwierzać; łatwo zresztą odgadywano, o co chodziło; nie mówiąc dlaczego, przesadzali się wszyscy w staraniach, aby Brańsk w dawnym się blasku okazał. Czas był nadzwyczaj krótki, ale też tu starych zasobów nie brakło, szło tylko o umiejętne ich użycie. W tej chwili prawie, gdy Robert poszedł z listem do ojca, zrezygnowany odegrać swą rolę z całym talentem, na jaki się mógł zdobyć, poruszyło się, co we dworze żyło.
Generał, w godzinę po wyprawieniu pierwszego posłańca, zmiarkował, iż i Wincentowicz, i inni ludzie, pożyczeni na odpust księdzu sufraganowi, mogli być w Brańsku potrzebni, rozmówił się więc z biskupem, oddzielono tych, bez których się obejść było można, i posłano ich na całą noc do domu. Z miasteczka wysłał generał, co tylko zdało mu się jeszcze potrzebnem. W parę też godzin po posłańcu przybyła niespodziana owa pomoc z miasteczka, wielce błogosławiona, bo Wincentowicz był w takich wypadkach prawdziwym totumfackim, a nagłość podwajała jego krętaninę i czyniła go niezmordowanym. Przyjechał i mniej czynny daleko Burski, którym także nieco się posłużyć było można. Panna Marcjanna przelękniona wzięła się do kuchni i apteczki, panna Antonina podjęła się urządzić pokoje dla hrabianki. Nawet księżniczka Stella biegała do ojca, do brata, zasięgając rady, wymyślając, co tylko mogła, ogołacając swoje pokoiki, byle hrabiance jej mieszkanie jak najwytworniej przystroić. Zenon stawił się po rozkazy księcia Roberta, który, raz powiedziawszy sobie, że powinien się poświęcić, do niepoznania się zmienił. Było coś bolesnego w tem jego poddaniu się nakazom losu, z twarzą spokojną, z łagodnym uśmiechem, z obojętnością skazanego, który wie, iż go wyrok minąć nie może.
Nazajutrz około południa wszystko było w gotowości zupełnej; drobnych rzeczy, których braknąć mogło, dostarczą Żurbowie, mając dom po szlachecku zapaśny.
Szambelan, który rzadko i to w oznaczonych godzinach, po pewnych ścieżkach się przechadzał, wyszedł o lasce w porze niezwykłej, aby obejrzeć wszystko. Starzec niespokojny był widocznie, choć go cała rodzina upewniała, iż Brańsk się nie powstydzi przed gośćmi. Wśród tego zamętu, piękna, spokojna twarzyczka marmurowa księżniczki Stelli była tak kochana przez wszystkich bez wyjątku, iż na jej rozkaz każdyby w ogień się rzucił. I była tego uwielbienia godna, bo istotnie można ją było nazwać gwiazdą rodziny i dobrym jej aniołem. Tylko, jak anioły, co śpiewają w niebiosach, nie patrząc na ziemię, księżniczka obca była ziemskim sprawom tego świata: żyła sobie muzyką, poezją, marzeniem, przyjaźnią Antoniny, ukochanym bratem, ojcem, w niezamąconej niczem atmosferze błogiego szczęścia, ani się domyślając, czem życie i los grozić mogły.
A któżby też był śmiał rozbudzić ją z tych snów czarownych? Była to istota szczęśliwa, nieświadoma niebezpieczeństwa. Wychowana w domu, znając ludzi tylko z wybranych książek i podobnych do bronzowych lub porcelanowych statuetek na konsolce salonu — wyobrażała sobie naiwnie, iż wszyscy byli tacy, jak ci, z którymi żyła.
Jakby dla kontrastu, obok niej stała panna Antonina Żurbianka, wychowana z nią razem, lecz pośredniem swem położeniem między dworkiem dzierżawcy a pałacem książęcem o wiele więcej wtajemniczona w świat i to, co się na nim dziać zwykło. Żywa, dowcipna, ciekawa, zręczna, umiejąca się do wszelkiego towarzystwa zastosować, ukryć w sobie uczucie, panna Antonina nie rozczarowywała przyjaciółki, choć sama o wiele inaczej zapatrywała się na wszystko, kochała ją i, jak troskliwa siostrzyczka u kolebki młodszego dziecięcia, nie budziła jej niepotrzebnie i przed czasem, szanowała to dziewicze życie, ten kwiat, który i tak za prędko lada powiew wiatru mógł zwarzyć.
Była to nieodstępna towarzyszka, prawa ręka księżniczki Stelli, powiernica wszystkich jej myśli, anioł-stróż, co strzegł, by jaki zatruty oddech na piękne oblicze nie wionął. Stella wcale nie wiedziała o planach wgórze osnutych, widziała tylko w tem przyjęciu przybycie nowej przyjaciółki, uciechę serca niezmierną, radość duszy nową i pożądaną.
Bukietami przystrojono pokój Alfonsyny i obok drugi dla miss Burglife. Stella rada była temu zajęciu, w którem jej Antonina dopomagała.
— Czy też ty wiesz, moja droga, — odezwała się nagle księżniczka do przyjaciółki, ustawiając ostatnie bukiety na konsolach — co mnie za dziwaczna myśl przychodzi? Wystaw sobie, gdyby się Robert w tej Alfonsynie zakochał, a ona w nim. Ach, jakby to było ślicznie! Robert się nudzi, wszyscy mówią, że gdyby się ożenił, byłby szczęśliwszy. Alfonsyna jest miła, dobrze wychowana, pewnie ładna, dobrego urodzenia, byłoby to małżeństwo zewszechmiar stosowne. A takiebyśmy mieli śliczne wesele!
Antonina z ironicznym półuśmieszkiem zwróciła się ku księżniczce, zarumieniła się nieco i westchnęła.
— I mnie to na myśl przychodziło — szepnęła; — w istocie rzecz naturalna i bardzo możliwa. Przyznam się nawet, że biegałam do Wincentowicza spytać, czy on też widział hrabiankę, czy nie słyszał, jak wygląda.
— A cóż on powiada? — ozwała się księżniczka.
— Nie mógł jej widzieć, bo tego dnia nie wychodziła, była zmęczona, ale generał mówił, qu‘elle a un air très distingué.
Très distingué? — spytała księżniczka. — No? jakże ci się zdaje? co to ma znaczyć?
Antonina roześmiała się.
— Ja nie wiem, — rzekła — tylko... tylko mi się zdaje, że bardzo ładna być nie musi. Gdy kogo tak pochwalą, to pewnie, że inaczej nie można o nim powiedzieć.
— Ale cóż tam ta nasza piękność znaczy! — zawołała Stella. — Czyż ona trwa długo? Byle była dobra i łagodna.
Na tem przerwała się rozmowa o hrabiance, z różnemi warjantami powtarzana po wszystkich dworu kątach, bo choć nikt niby nic nie wiedział, domyślali się wszyscy jakichś planów osnutych. Wincentowicz szedł dalej niż inni, widział on w tym przypadku rękę i niezmierną przebiegłość księdza sufragana.
— To, mosanie, polityk jest, jak rzadko! — mówił do Burskiego. — On milczy, kuli się, niby nic nie znaczy i do niczego się nie miesza, ale to, mosanie, głęboki człowiek, powiadam panu, dyplomata. Jemu ministrem być! On tu u nas niewidzialnie wszystkiem kieruje — to jego sprawa. Dyplomata, mosanie! Ukartował tak, że wszystko się niby najnaturalniej złożyło i sprężyn tajemnych ani widać. Ja jego znam. Statysta, jakich mało. Nie można powiedzieć, szambelan ma rozum wielki, ministerjalny. Generał nasz poczciwy też nielada człek; ale ksiądz sufragan to orzeł familji. Bez niegobyśmy już pono dawno cienko śpiewali. To jego robota i zaraz znać, bo rozumna i jak z płatka.
Wieczorem już czekano trochę na zapowiedzianych gości, bo konie rozstawne i ze dworu, i od Żurbów zostały wysłane do zabielskich karczem. Lecz nim jeszcze hrabia z córką nadjechał, niecierpliwy generał, nająwszy pocztowe konie, uprzedził ich o godzinę. Nie zachodząc do siebie nawet, pośpieszył do szambelana, który w swem krześle ubrany, wypudrowany, wyświeżony, nie okazując niecierpliwości, ciągle wszakże spoglądał na zegarek. Bracia przywitali się uściskiem.
— Mój Hugonie, Bóg ci zapłać, Bóg zapłać; ale powiedzże mi, jak to tam wygląda? — zaczął szambelan.
— Ano, nieźle, wcale nieźle, — szybko odpowiedział generał — byle Robert miał rozum, może się coś dobrego ułożyć. Ja nie lubię zbyt pięknych kobiet, nadto się kochają w sobie. Hrabianka wcale brzydka nie jest, piękna też nie; delikatna, trochę sztywna, znać manierę od guwernantki Angielki nabrała, lecz to się rozkrochmali. Ojciec choć do rany przyłożyć.
— Toć go znamy — przerwał szambelan.
— Znaliśmy go młodym człowiekiem, a wyrósł na dobrego potulnego służkę ukochanego dziecięcia. Za nos go wodzą, jak chcą. Ale to dobrze, to bardzo dobrze — dodał optymista. — Zrobi zawsze, co mu córka każe. Wszystko zależy od tego, jak się Robert znajdzie i spodoba. Angielkę trzeba bardzo maneżować.
To mówiąc i uścisnąwszy brata, generał poszedł się przebrać, bo zamierzał także wystąpić paradnie i gdyby to nie było śmiesznością, byłby pewnie przywdział swój ponsowy ze złotem, srebrem i aksamitem mundur komandorski. Na ten raz jednak gwiazda na czarnym surducie wystarczyć musiała.
Szambelan, lada chwila spodziewając się już przybycia gości, wyszedł do sali i siadł w fotelu, każąc prosić Roberta do siebie. Obawiał się bardzo z jego strony lekceważenia lub zaniedbania. Robert wszakże zrozumiał swój obowiązek, przemógł niesmak i wstręt, jaki to w nim wzbudzało, i ukazał się ubrany z wielkiem staraniem, odmłodzony, piękny, tak że go ojciec uradowany, nic nie mówiąc, uścisnął. Robertowi jakby łza zamgliła oko, ale nie wytrysła.
Nagle zaczęły się dawać słyszeć gęsto powtarzane wystrzały z batów woźnic, którzy już przed ganek zajeżdżali, i rozruch w domu. Księżniczka Stella z Antoniną przybiegła do ojca, wszedł i Zenon. Generał, prędko się przeodziawszy, powitał gości w ganku i wprowadził.
O rozgłośnem przywitaniu hrabiego z szambelanem mówić nie potrzebujemy. Oczy wszystkich przytomnych skierowane były na wchodzącą krokiem mierzonym, wystrojoną niezmiernie, bardzo bogato i nader niesmacznie hrabiankę Alfonsynę. Żółta jej twarzyczka w tej chwili wydawała się jeszcze bardziej cytrynowa niż kiedykolwiek, jeszcze mniej przyjemna. Była widocznie pomieszana. Za nią idąca miss Burglife, im bardziej czuła wielkość książęcego domu, który jej zamki angielskich lordów przypominał, tem się spinała bardziej, aby okazać się obojętną i niewzruszoną. Ubrała się też, jak wychowanica jej, w sposób zdumiewający i straszliwy.
Robert, który mógł był służyć za wzór elegancji smakownej i wyglądał na królewicza, zmierzył oczyma swe przeznaczenie i pobladł. Prędko jednak wróciła mu naturalna barwa twarzy i wyraz jej łagodny i spokojny. Wrażenie, jakie Alfonsyna zrobiła na Stelli, było widocznie dziwne jakieś i niespodziane; nawzajem hrabianka, ujrzawszy tę promienną piękność, zaczerwieniła się, jakby upokorzona. Przywitanie, mimo hałasu hrabiego, który chciał je uczynić serdecznem, było zimne, zakłopotane, ceremonjalne. Generał sprawiał swe posłannictwo pośrednika ze zręcznością, jakiej się po nim spodziewać nawet było trudno.
Po pierwszej chwili jakiegoś zamętu i badawczych wejrzeń wzajemnych, wprędce przecie skleiła się ogólna rozmowa, serdeczna i ochocza. Mało w niej udziału brała przestraszona jakby Alfonsyna, a w istocie olśniona tem państwem, które w niej jakąś zazdrość budziło — złożono to wszakże na zmęczenie i niezdrowie. Stella ofiarowała się zaraz kuzynce służyć do jej pokojów, ażeby przed herbatą wypocząć mogła. Wniosek ten został po małem wahaniu się przyjęty, lecz że hrabianka nie mogła stąpić kroku bez miss Burglife, a Antonina była tłumaczem potrzebnym księżniczce, wszystkie te panie razem wysunęły się do apartamentu Alfonsyny.
Trzeba wiedzieć, że hrabia Mościński, zamieszkawszy na Podolu, gdy mu się kilka lat szczęśliwie powodziło, stary, kryty słomą dwór, w którym mieszkali, zapragnął zamienić na pałac, do którego miał prawo. Stanęła tedy przez powiatowego architekta zaprojektowana budowa, o ośmiu kolumnach na froncie, o piętrze, tak niesmaczna, jak tylko być mogło. Wewnątrz brak dobrych rzemieślników i materjału, mimo ogromnych kosztów, uczynił ją najniewygodniejszą w świecie i dla oka niemiłą. Hrabia, nie mający gustu, wierzył w złocenia, świecidła i drogie rzeczy, umeblował więc pałac kosztownie, lecz śmiesznie. Napróżno potem miss Burglife starała się to poprawiać; pałac miał cechę mieszkania dorobkiewicza, której nic z niego zdjąć nie zdołało.
Po nim książęcy gmach w Brańsku wydawał się pannie Alfonsynie, która nic piękniejszego nigdy nie widziała nad dom Majorowa w Odessie, czemś niemal królewskiem. Wszystko razem wzięte, co tylko tu spotkała, niemal ją upokarzało swą powagą i smakiem.
Jakkolwiek nieśmiało, rzuciła Alfonsyna już okiem na prezentowanego jej księcia Roberta, a miss Burglife zmierzyła go od stóp do głowy wejrzeniem znawcy i eksperta; wrażenia obu zgadzały się, pochwały, oddawane młodzieńcowi, nie wydały się im przesadzone; serce panny Alfonsyny przyjemnie uczuło się wzruszone. Być może, że i tytuł dodawał uroku księciu Robertowi, bo mitra stara nie jest tak łatwa do znalezienia, jakby się nawet dwumiljonowym dziedziczkom zdawać mogło. Co się tyczy starego hrabiego, ten był w uniesieniach nieukrywanych, a dobroć i uprzejmość całego domu Brańskich dla niego obudzały w nim zapał niewypowiedziany. Książę szambelan, skłonny do pobłażania dla kuzyna tego, bawił go sam rozmową, przebaczał mu jego rubaszną nieco żywość; raziła go tylko jedna rzecz, że Mościński, obyczajami ludzi mniej starannie wychowanych, a do lepszego towarzystwa nienawykłych, mówiąc, krzyczał niesłychanie, podnosił głos, jakby na kazalnicy, zrywał sobie piersi i zagłuszał wszystkie dźwięki, które współzawodniczyć z nim mogły. Trzeba mu to było dla miljonów i córki darować.
Przyjęcie zresztą tego dnia, jakby wcale nie przygotowane, było dosyć skromne, choć wykwintne i z wielkim ceremonjałem dworu dopełnione. Liberje, kamerdynerzy, służba wszelaka, rękawiczki białe, pochody ze świecami, otwieranie i zamykanie podwoi uroczyste, nadawały mu jakąś barwę arystokratyczną. Hrabianka, nienawykła do podobnych form, znajdowała je wszakże wielce wspaniałemi, a miss Burglife zapewniała na ucho, że nieinaczej dzieje się po zamkach magnatów angielskich i szkockich. Wieczór skrócono dla znużonych podróżą, a może i przyjmowaniem: około dziesiątej rozeszli się wszyscy.
Zenon popędził za księciem Robertem niespokojny. Okiem przyjaciela rzucił on na pannę Alfonsynę i, nie będąc wystawiony na natrętny wzrok, z kątka mógł się jej cały czas przypatrywać. Życzliwość dla książąt kazała mu w niej szukać czegoś ponętnego, czegoś obiecującego szczęście w przyszłości; mimo tego pragnienia, Zenon czuł się niemile dotkniętym powierzchownością, która zdradzała pieszczotami rozwinięty do wybujałości egoizm i jakąś suchość serca, brak jego. O ile hrabia był dobroduszny a otwarty i łatwy do pokochania, o tyle córka przestraszająco wydawała się zimną i pedantyczną. Zenon zasmucił się; znając Roberta, wiedział, że mu się jego przyszła podobać nie może, nie zgadywał tylko, do jakiego stopnia wstręt posunięty zostanie. Dlatego, zaledwo wyszli, pośpieszył za księciem, postanowiwszy nie pytać go, ale czekać, co też on powie.
Książę Robert rzucił się już był na krzesło znużony, głowę podparłszy na ręku, gdy wszedł przyjaciel pod pozorem dowiedzenia się o coś potrzebnego na jutro.
— Już jesteś, szpiegu nieznośny! — zawołał, smutnie śmiejąc się, książę Robert. — No? powiedzże ty mi co o hrabiance?
— Ja? — podchwycił zmieszany Zenon — ja? ale... ale ja nie miałem sposobności ani się zbliżyć ku niej, ani z nią mówić.
— Ale wrażenie pierwsze... mów szczerze.
— Szczerze — odezwał się Zenon — jest to surowy materjał, z którego może być bardzo przyzwoita księżna lub bardzo śmieszna. To zależy od artysty, który z bryły marmuru posąg wykuje.
— A! wykręciłeś się zręcznie — zawołał książę. — Otóż ja ci powiem to, czegoś ciekawy, ja spodziewałem się gorzej. Ponieważ raz mam się żenić, nie pytając serca i nie dla siebie, ale dla dynastycznych interesów, to gdyby nie miała pasji nosić tyle łańcuchów i pierścionków, bransoletek i broszek, byłaby wcale znośna. Hrabia jest nieco za głośny i wrzawliwy, ale możeby się ciszej rozczulać nauczył.
Zamilkli obaj, książę się uśmiechnął i ramionami ruszył, Zenon popatrzył badawczo i ze współczuciem, uścisnął jego rękę i odszedł.
Nazajutrz, o białym i jasnym dniu, obie strony bojujące wystąpiły w całym blasku. Panna Alfonsyna wystroiła się jeszcze niesmaczniej, paradniej jeszcze i kosztowniej, a wydała się gorzej, niż wczoraj. Stella, której ubioru prostota odbijała dziwnie od tej elegancji parafjańskiej, piękna była, jak anioł. Panna Antonina wysiliła się także na smakowny strój wiejski, tak że miss Burglife i jej wychowanka zdały się przy nich obywatelkami innego jakiegoś świata. Ale ojciec triumfował, widząc córkę tak wspaniale przybraną, świecącą. Książę Robert stanął mężnie na stanowisku, jakie mu los wyznaczył, zbliżył się do panny i niezbyt natarczywie, lecz z widocznem zajęciem usiłował bliżej ją poznać. Stella mu do tego dopomagała, chociaż Alfonsyna nie była dla niej sympatyczna.
Zeszli się wszyscy razem najprzód na wspólne śniadanie, przy którem szambelana nie było i generał robił honory domu ze Stellą i synowcem; potem przed obiadem wystąpili znowu wszyscy i w całym blasku. Obiad był w wielkiej sali marmoryzowanej podany i przepyszny. Wypito zdrowie gości.
Los czy zręczna kombinacja, rozsadzając mężczyzn i kobiety, zbliżyła księcia Roberta do Alfonsyny, która przerwała dotychczasowe milczenie i opowiadała księciu o Odessie i Podolu. Hrabia był w humorze najszczęśliwszym. Wieczór zszedł na muzyce, rozmowie ożywionej, a Wincentowicz nie dopuścił, aby się obeszło bez fajerwerku nad stawem.
Mościński już nad wieczór napomknął o odjeździe, ale szambelan oświadczył wręcz, iż na wsi gość co najmniej trzy dni przesiedzieć musi, jeśli nie chce gospodarzy obrazić. Nie sprzeciwiano się jakoś i pobyt w Brańsku się przedłużył.
Drugiego dnia wymyślono przejażdżkę do Villety. Tak się zwał domek wiejski w stylu włoskim, wystawiony w lasku o milę przez szambelana, za lepszych jeszcze czasów, opuszczony nieco, ale teraz naprędce wyporządzony. Piękne otaczające go drzewa, widok na dalekie łąki, lasy i wsie, porozrzucane w okolicy, miejsce to czyniły bardzo właściwem do takiej chwilowej wycieczki.
Mężnem sercem książę Robert, nie okazując, czego nie czuł, nie odgrywając komedji miłosnej, był wszakże ciągle na usługach Alfonsyny, co jej pochlebiało. Nagradzała go wzrokiem bardzo obiecującym i ożywiła się pod wieczór do tego stopnia, iż się parę razy roześmiała.
Baczne ojca oko dośledziło pożądanych symptomów i hrabia zacierał ręce w milczeniu, już prawie pewny, że księcia mieć będzie zięciem. Generał, na ten raz dyplomatą się stawszy, potrafił zupełnie ująć miss Burglife, którą prowadził do stołu i ze szczególnemi był dla niej atencjami, tak że Angielka sama pierwsza szepnęła Alfonsynie, uśmiechając się, iż ją podejrzywa o skłonność dla pięknego Roberta. Alfonsyna zarumieniła się mocno, chciała wypierać się i przeczyć, ale wykonała to tak niezręcznie, iż miss Burglife została przy swem przekonaniu.
Trzeci dzień doreszty jakoś spoufalił i zbliżył harmonijnie towarzystwo. Stella poprzyjaźniła się z Alfonsyną, generał z hrabią wszedł w tajemnicze jakieś narady, zaprosiwszy go do siebie na górę. Wszystko szło jak najlepiej, o wyjeździe nie było mowy i złożyło się tak dziwnie, iż książę Robert właśnie miał jechać do Warszawy, a zatem mógł w drodze hrabiemu i hrabiance towarzyszyć. Wszyscy już o staraniu się księcia, o jego zakochaniu i układającym się związku szeptali.
Robert znajdował się prawdziwie heroicznie. Może baczniejsze oko dostrzegłoby w jego postępowaniu rozpaczliwej jakiejś odwagi nienaturalnej, przymuszonego coś i gorączkowego; ale dla Alfonsyny, dla jej ojca, dla miss Burglife, która dom książęcy wielbić zaczęła i pod niebiosa wynosić, było to aż nadto dostateczne. Wprawdzie po każdym dniu takim wysiłku i kłamstwa, książę Robert powracał złamany do swego mieszkania i całe noce chodził niespokojny, rzucając się, burząc, miotając, ale tego nikt ani widział ani się domyślał. Ilekroć brakło mu siły i męstwa, a twarz żółta Alfonsyny odpychała go wstrętem, którego przezwyciężyć nie mógł, spoglądał na siwe włosy ojca i nabierał odwagi do dalszych zalotów, w których aż nadto miał szczęścia.
Jeśli się to zakochaniem nazwać może, co w sercu ciasnem zrodzi fantazja chwilowa, połechtana próżność i ciekawość, można było powiedzieć, iż hrabianka Alfonsyna była zakochana. Robert nie mógł się jej nie podobać. Gdy trzeciego dnia wieczorem, po nowej z generałem naradzie cichej, ojciec przyszedł do córki, aby się z nią rozmówić, za pierwszem słowem wyrzeczonem dostrzegł, iż Alfonsyna wyprzedziła jego tajemne życzenia. Spodziewał się jakiegoś oporu, choćby dla ceremonji, a znalazł przez usta miss Burglife wyrażające się jak najgorętsze uwielbienie dla całego domu i dla księcia Roberta.
— Już niema co się z tem taić, — rzekł stary pocichu — jawna rzecz, że książę Robert się w tobie, moja Alfoniu, zakochał. Generał, który go zna najlepiej, oświadczył mi, że jeszcze go tak zajętym kobietą żadną nie widział, bo dla wszystkich jest zimny. Miałem sobie za obowiązek, moja duszo, szczerze się rozmówić z tobą. Niech mnie Bóg uchowa, ażebym cię zmuszał choćby do najpożądańszego dla mnie związku. Mów szczerze, niepodobna ich uwodzić i dawać nadzieje, jeśli...
Mówiąc to, ojciec niespokojnie się w córkę, zakłopotaną widocznie, wpatrywał; szczęściem dla niej miss Burglife przyszła jej w pomoc.
— Panie hrabio, — przerwała — trudno wymagać od skromnej młodej dziewicy wyznania sentymentu, tak delikatnego, tak lubiącego się ukrywać i taić; ja wszakże, o ile znam kochaną hrabiankę naszą, mogę zaręczyć, że wstrętu do księcia Roberta nie ma, a nawet — uśmiechnęła się — wnoszę, że pewna sympatja istnieje.
Hrabia rzucił się zarumienioną Alfonsynę ściskać i całować, podał szeroką dłoń miss Burglife... czuł się szczęśliwym.
— Więc teraz — dodał cicho, tłumiąc głos — nie pozostaje nic, tylko się bliżej poznać, dać się uczuciu kiełkującemu rozwinąć. Kochana Alfoniu, jakkolwiek, dzięki Bogu, rodzina nasza żadnej starej szlacheckiej i pańskiej nie ustąpi, a genealogowie rozumni wywodzą ją od Pontiusów rzymskich, zawsze książęcy tytuł i imię Brańskich ma blask znakomity. Starzy to, niegdyś udzielni, panujący kniaziowie, co prawda, to prawda. Pójść za księcia Brańskiego jest pięknie, jest bardzo pięknie. Nie powiadam, żeby się o to dobijać, lecz jeśli się składa, odrzucać byłoby grzechem, niedarowanym grzechem. Rzecz jest napięta, potrafiłem sobie pozyskać generała, który mi ręczy, że i ksiądz sufragan projekt poprze. Niema wątpliwości, iż szambelan zezwoli. Trzeba więc żelazo kuć, póki gorące. Książę Robert oświadczył, że, niby dla własnych interesów, jedzie do Warszawy i będzie nam towarzyszył; zgodziłem się na to. Nie będziesz pewnie nic miała przeciw temu.
Alfonsyna spuściła oczy.
— Nie wymagam od ciebie, moja Alfoniu, wyznań, wiem, że to dla twych uczuć delikatnych rzecz przykra nawet przed ojcem się wynurzać, rozumiem milczenie.
To mówiąc, ściskał ją znowu i całował po rękach.
— Księżna Alfonsyna z hrabiów Mościńskich Brańska! Do kroć sto... przepraszam... jak to brzmi! jak to brzmi! Wymagają wszakże światowe formy przyzwoitości, aby staranie, oświadczenie, cały ten ceremonjał ze wszelkiemi regułami się odbywał. Ja zresztą dopilnuję tego. Będziesz szczęśliwa! Robert jest młodzieńcem wielkich przymiotów, prawdziwy książę! Spojrzeć nań! Co za godność w postawie, jakie rysy, jakie ruchy! Para z was będzie cudowna. Ale, sza! sza! i, jakbyśmy o niczem w świecie nie wiedzieli i niczego się w świecie nie dorozumiewali.
Pocałował córkę milczący raz jeszcze, miss Burglife rękę uścisnął i wymknął się uszczęśliwiony.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.