Morituri/Część trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Morituri |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arct |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieczór pierwszych dni jesieni, słotny i chmurny, opustoszył zupełnie Winiary; zawczasu zaczynały po domach pokazywać się świeczki, bo ciemność nadchodziła wcześniej, niż była powinna; na ulicy zato żywego nie spotkałeś ducha, wszystko się do domów skryło. Jednostajny szmer wody, ciekącej strumieniami z rynien dachów, przerywał ciszę wieczorną. Zanosiło się na długą ulewę. Dla mieszkańców niebrukowanego w większej części przedmieścia, których domy połączone tylko były gdzie niegdzie na przepaścistych miejscach pokładzionemi cegłami, słota była bardzo dotkliwa, a błoto nieprzebrnione prawdziwą klęską. Każda też postać, która o szarym mroku ukazywała się w ulicy, obudzała żywą ciekawość i stary Zelmanowicz z wielkiem zajęciem wpatrywał się w słusznego wzrostu draba, który, pokrywszy głowę połą opończy, zwolna brnął po błocie wprost ku Firlejowszczyźnie.
Nie była to godzina, w której pan Zembrzyński przyjmował. Wprawdzie w dwóch oknach jego mieszkania słabe widać było światełko, był więc w domu — ale kto mógł do niego iść w gościnę?
Zadanie to zajmowało tak żywo Zelmanowicza, iż wyszedłszy do sieni, od wrót jeszcze przypatrywał się idącemu; nic więcej wszakże nie zobaczył oprócz szerokich jego pleców, które wsunęły się między kupy śmiecia dom okalające i, dopadłszy drzwi, w nich znikły. Zelmanowicz wyczekał kilka minut, ażeby pewnym być, iż ów gość nocny został przyjęty, i wrócił, zapisując sobie tę ciekawą okoliczność, że stary lichwiarz po nocy podejrzanych ludzi do siebie ściągał.
W istocie odwiedziny te w porze niezwykłej były wszakże spodziewane. Zembrzyński palił świecę i nie kładł się; wyglądając oknem niekiedy, chodził po izbie, czekał, a gdy w sieniach posłyszał chód, otworzył drzwi, aby drogę wskazać przybyłemu. Ten, otrząsłszy się z deszczu i błota, wkroczył przez próg i stanął, lekkim pozdrawiając ukłonem dziedzica Firlejowszczyzny.
— No, spóźniłeś mi się, panie Marcinie, — rzekł gospodarz — ale trudno inaczej, kiedy droga się popsuła.
— Oślizła i rozwilgła, a to takie gliny, — odchrząkując, począł przybyły — konisko nieszczególne i roboty było też dosyć.
— A masz wszystko, co potrzeba?
— Co można było napytać, to wiem. We dworze, coprawda, nie byłem, bo się nie mogę pokazać, ale ja tam swoich mam i wszystko się wie.
— Cóż się tam dzieje, co? — ciekawie jął rozpytywać Zembrzyński. — Mów od początku do końca, mów wszystko, bo każda rzecz się przydać może, choćbyś ty tego nie rozumiał.
— To się wie, — skrobiąc się po głowie, zaczął przybyły — ino ja tak przy drzwiach stać nie mogę, bo mnie też i nogi stare bolą.
— To siadaj.
Zembrzyński podsunął jedyny stołek swojemu gościowi. Ten, poły zawinąwszy, siadł — ciekło z niego jak z rynny.
— Teraz pytajcie, — rzekł — bo któż jego wie, co wam gadać.
— Książę młody wrócił z Warszawy? — poczęło się badanie.
— Wrócił, potajemnie, wieczorem; chowali go do rana, nocował u Gozdowskiego, potem zaprowadzili do ojca. Gniew, słyszę, na hrabiego wielki.
Zembrzyński się śmiał w sobie i zatarł ręce.
— Dalej co? nie odebrali tam jakich wiadomości?
— Musieli odebrać, bo i po sufragana posłali, i narady były, i krzyczeli, i hałasowali, i na tem pono stanęło, żeby wierzycieli wezwać do układów.
— Aha! wierzycieli! — począł się śmiać Zembrzyński — wierzycieli! no, to dobrze, a co więcej?
— Przyszedł list od hrabiego, co mało nie ubił, słyszę, apopleksją starego pana, taki go gniew opanował.
— Od kogo?
— A od tego hrabiego.
— Więcejże nic?
— Frasunek wielki, wszyscy chodzą jak struci. Starego obałamucili podobno i nic nie wie — spokojny.
Znowu gospodarz śmiać się począł do siebie.
— Widzicie, że co mnie było przykazano i com był powinien, tom wszystko wywiedział się i przyniósł — rzekł przybyły. — Wierzyciele mają zjechać, a już tam nie wiem, co oni z nimi za układy rozpoczną, kiedy niema co układać. Alem ja jeszcze się czegoś dowiedział, extra, i myślę, że za to powinienen dostać od was kubana, bom się dlatego i przypóźnił, a jestem pewny, że to się też na coś przyda.
— Hę? co? — podskakując ku niemu, zapytał stary — co? co?
— Jak się to już wszystko skończyło, radzili, uradzili, a już miało się jechać nazad, dają mnie znać, że Gozdowski się do Lublina wybiera. Choć to ja Gozdowskiego niebardzo się obawiam, żeby co mądrego wymyślił, ale zawszeż ostrożność nie zawadzi, pomyślałem. Jedzie on do Lublina, pociągnę ja za nim zdala i powącham, czego to no tam ciągnie. Tak się i stało.
— Był w Lublinie?
— A był, ano posłuchajcie i kubana mi nagotujcie, dalipan jest za co.
Stanął Gozdawa w hotelu, a jam na tyłach się z wózkiem uczepił. Drugiego dnia jedzie on, ruszyłem i ja. Dokąd, do Skoków, do Garbowskiego. Ano, to wiem, co się święci. Dowiaduję się, a to jego cioteczny. Dobrze, trzeba się pilnować. Wrócił Gozdawa nad wieczór, ja za nim jak cień. Późno w noc syn Garbowskiego hulał, Gozdowski z nim; pili wino i bardzo się kochali. Drugiego dnia starego na obiad prosił. Kazali nakryć na górze w osobnym pokoju, ale było przepierzenie, że można ich było słuchać i słowa nie stracić. Dopieroż okazało się, że Gozdowski krewniaka umawia, żeby dał pieniądze na wykup majątku i złote góry mu obiecuje... A co.
Zembrzyński tak się zbliżył do mówiącego, że o mało mu na kolana nie wlazł; oczy otworzywszy, ustami krzywił, brwiami rzucał, a w całej twarzy ciekawość natężona się malowała.
— Cóż on na to, ten świniopas? — w gniewie rzucił Zembrzyński.
— Niegłupi on, choć świńmi handlował, ho! ho! dobrze Gozdowskiego wymacał i wypatroszył, dobył mu prawdy z pod wątroby, poprowadził do adwokata, rozpatrzył i dopiero...
— Jakto? pieniędzy dać obiecał? — krzyknął Zembrzyński, łamiąc ręce. — Osieł stary! pieniędzy dać! a to już głupszego niema człowieka na świecie, a to...
Wyrazów mu nie stało.
— Któż go wie, tego Gozdowskiego, czem on go wziął? Coś szeptali i o synu. To wiem, że Garbowski ma z sobą Zygmusia swojego zabrać do Brańska.
Zmarszczywszy brew i pofałdowawszy czoło, podniósł pięść do góry Zembrzyński.
— Niedoczekanie wasze! — zawołał — niedoczekanie! Z tego nic nie będzie, albo mnie djabli wezmą! To ja całem życie pracował, aby się dobić do tego, a oni mi mają z przed nosa chwycić! Niedoczekanie! To nie może być, ja tego nie dopuszczę!
Postrzegł się dopiero, wygadawszy tak gorąco Zembrzyński, że się niepotrzebnie przed swym pomocnikiem zwierzał i uciął. Poszedł chmurny po izbie kroczyć gorączkowym krokiem, mrucząc:
— Niedoczekanie wasze! Ten stary gagatek gotów mi wszystko zepsuć.
— Ja się dopominam kubana, — nielitościwie przypomniał się posłaniec — dalibóg, żem wart!
— Ani słowa, choć kułakiem za taką wiadomość radbym zapłacić. — Ale co ty winien, — przerwał Zembrzyński. — Niech ci Bóg zapłaci, żeś mię ostrzegł. Rubla dam! rubla dam!
— Mało, mało, panie bracie, dwa dni zjadłem i pode drzwiami słuchałem.
— No, to się pogodzimy, daj ty mi teraz pokój — syknął Zembrzyński. — Czy Gozdowski odjechał?
— A cóż, zaraz ruszył do domu.
— Kiedy się im Garbowski obiecał?
— Na zjazd.
— Na zjazd! — począł się śmiać Zembrzyński. — To jest czas, żeby tego nie dopuścić. Zachciało się staremu świniopasowi o książąt się ocierać! Ale co oni mają do stracenia? Gotowi wydać księżniczkę za tego łotra, sprzedadzą rodzone dziecko, byle się im mitra świeciła, a państwo było czem utrzymać, a ludziom było czem oczy zamydlić! Zdarzało się i to — ale niedoczekanie, niedoczekanie!
— Jegomościuniu? — odezwał się przybyły.
— A co?
— Jam się tu do was wybrał nocować.
— Co? toś chyba oszalał, gdzie? U mnie jedno łóżko, a Stroczycha śpi na garści słomy; w całym domu kąta nie znajdziesz.
— I po błocie nazad na Grodzką? A to niechże was...
— Cichożno, cicho, milczałbyś, — zagniewany dodał Zembrzyński — już przenocujesz, pal cię licho; ale żebyś ty mi nie gadał o tem, żeś u mnie tu noc przepędził.
To mówiąc, z pod siennika dobył kluczów i wysunąwszy latarkę z komina, zapalił ją.
— Chodź, — rzekł — ja mam co do roboty; znajdę ci w pustce dziurę, ano i o tem gadać nie trzeba.
Drzwi od podwórza zamknąwszy, aby światło nie zdradziło ich, gospodarz otworzył wrotka, które wnijście na górę zamykały. Schody, wiodące na piętro, były całe, ale drzwi do pustych już sal z pozabijanemi oknami ani śladu. Wiatr chodził wszędzie swobodnie. Grobową pustką wiało od murów, na których pasami zielonemi wilgoć zalegała od góry do dołu. Kto inny byłby może się uląkł tych ruin, tylko nie ów posłaniec Zembrzyńskiego, człek znać bywały i na wszystko obojętny. Szedł ze swym przewodnikiem, głowę tylko podnosząc do góry i rozpatrując się w pięknie przyozdobionych stropach, na których zblakłe malowania widać było.
Przeszli tak kilka sal. Wszędzie drzwi, znać popalonych, brakło. Naostatek, do ściany napozór gładkiej się dostawszy, Zembrzyński kluczem w niej pocisnął jakiś gzymsik i część muru się otworzyła. Tu znajdowała się kryjówka tak zręcznie utajona, iż jej, obchodząc cały dom, domyśleć się nie było podobna. Szklane okno, zakratowane w dachu, oświecało z góry spory pokoik, najlepiej zachowany z całej ruiny. Zdało się, jakby wczora dopiero wynieśli się stąd dawni mieszkańcy. Izdebka była biało wymalowana i złocona, z kominem marmurowym, nad którym w murze błyszczało zwierciadło stare, a na ramach jego czepiały się amorki i wieńce. Wgłębienie w murze zawierało łóżko żelazne, z materacem wyżłobionym. Na prętach pogiętych trzymała się jeszcze osłaniająca je niegdyś piękna, lecz wypłowiała makata, po rogach były marmurowe stoliczki, a w ścianach domyślać się należało szafek tak misternie skrytych, że ich spojeń oko nie dojrzało. Podłoga kamienna, wysłana była suknem szarem, już wytartem. Innych tu sprzętów nie znalazł gość. Na kominie stał kaganek, który gospodarz zapalił.
— Jeśli się nie boisz, to śpij tu, a jutro rano do dnia przyjdę po ciebie.
— Czegobym się miał bać? — odparł drab. — Umorzyć mnie i zamknąć tu nie macie powodu. Ciepło dosyć, posłanie niezgorsze. Światło mi zostawicie.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
— Ale słuchaj, Jałowcza, — odwracając się ku niemu, szepnął Zembrzyński — jak ty mi komu słowo szepniesz o kryjówkach na Firlejowszczyźnie...
— Komu? naco? co ci się śni, mój dobrodzieju, — zaśmiał się Jałowcza — skarbów że tu niema, bo swoje pewnie chowacie gdzie indziej. At, myślcie o kubanie i, śpijcie spokojnie.
Gdy, powiedziawszy to, chciał się jeszcze pożegnać z gospodarzem Jałowcza i odwrócił ku niemu, bo wprzód się po izbie rozglądał — drzwiczki się już zamknęły i znalazł się sam, z kagankiem, płonącym na kominie. Osobliwsza rzecz, że ze środka nawet dojrzeć nie było podobna, którędy Zembrzyński wyszedł, tak owo potajemne wejście dobrze w ścianie było ukryte. Jałowcza wcale się nigdy w życiu niczego obawiać nie miał w naturze i zwyczaju, przecież w pierwszej chwili jakieś go dreszcze przeszły, gdy się znalazł w tej zewsząd zamkniętej izbie, jakby zamurowanym.
— E! gdyby tu o mnie stary zapomniał, — rzekł, śmiejąc się — tobym sobie zasechł jak w grobie. Ano, nie, — dodał, podnosząc głowę — jest okno na dach; wysokie, to prawda, alebym się dostał do niego i wylazł na świat.
Uspokoiwszy się w ten sposób, poszedł pomacać materac na łóżku i znalazł go aż nadto wygodnym.
Jałowcza całe życie swe wielce ciekawością grzeszył, nie mógł więc i tą razą z taką osobliwszą kryjówką, do której go los zaprowadził, nie poznać się! Przy tej więc sposobności począł obchodzić ją z uwagą wielką, przypatrując się złoconym gzemsikom, figlom i wykrętasom na murze, niemal każdej szparce w drzewie. Tak badając kryjówkę, za zasłoną zieloną, która łóżko osłaniać miała, domacał się stołka wysokiego, skrytego za nią, znać tu pocoś wniesionego, nie mogąc jego użytku odgadnąć. Były tu widocznie niby schodki, po których się gdzieś dostawać musiano... Ciekawością tknięty, zdjąwszy kaganek, śledził dalej: dokąd te schodki posuwane być mogły. Po suknie wytartem ślad od nóg prowadził ku bocznej ścianie.
— Pocoś to on tu łazi, ten stary lichwiarz — rzekł w duchu Jałowcza. — Nie okradnę go, bo tego we zwyczaju nie mam i, gdybym kradł, dawnobym w siermiędze nie chodził — ano, ciekawa rzecz, dalipan, co on też tu chowa?
Zaczekawszy trochę i pewien, że Zembrzyński na dół powrócić musiał, Jałowcza posunął owe schodki ku ścianie za śladem, przystawił je do niej, ale ściana była tak gładka i podobna do innych, że jej o żadną schówkę posądzać się nie godziło.
Ciekawy człowiek, który wszystkich rzemiosł próbował, jął się przypatrywać, dobył z kieszeni podróżnego trzosa różnych narzędzi i dłótkiem jął macać tu i owdzie.
Nic wszakże nie odkrył i miał porzucić to podglądanie cudzych tajemnic, gdy w murze dostrzegł zabielonego gwoździa główkę tak wpuszczoną, że jej zrazu widzieć nie było można. Pocisnął ją palcem i skrzydło szafki, misternie w mur wpuszczone, zlekka się uchyliło.
— Aha! — odezwał się — otóż to tu skarby swe chowa mój kochany pryncypał. Zobaczymy, co też ma.
Szafa otwarła się łatwo, a w jej wnętrzu ciekawe oko Jałowczy dostrzegło tylko mnóstwo nagromadzonych kupkami różnych papierów, jak w archiwum jakiem rozłożonych porządnie. Ani pieniędzy, ani worków, ani żadnych kosztowności tu skrytych nie było. Z wyjętych plików, według lat poskładanych i ponumerowanych, znać było, że do interesów służyły. Kontrakty, kwity, nabycia, umowy, regestry, okazywały bardzo rozległe stosunki pieniężne z różnemi domami i czynną spekulację na dobra, pod różnemi imionami prowadzoną. Najczęściej trafiało się nazwisko Dawida Salomsona, z którym znać Zembrzyński największe miał stosunki.
Nasyciwszy ciekawość, Jałowcza poukładał na miejscu papiery, a śladu naruszenia ich nie było. Dotarł tak aż do najpierwszego roku, od którego poczynała się coraz rosnąca potem działalność Zembrzyńskiego. Tu, na samym spodzie leżała książeczka, oprawna w papier siwy, wytarty, na którym zapisany był rok 1795 prawie studencką ręką. Otworzył ją Jałowcza i, sądząc, że znajdzie regestry, trafił na rodzaj dziennika.
— A już co temu, to nie daruję, żebym nie przeczytał! — zawołał, biorąc ją ostrożnie tak, żeby wiedzieć, gdzie ją ma później położyć. — Przynajmniej raz dobadam się, z kim mam do czynienia.
Dla wszelkiego bezpieczeństwa, obawiając się, by gospodarza niepokój jaki w nocy nie przywiódł, przymknął Jałowcza szafę, schodki za makaty schował, a sam kaganek wziąwszy i książkę, położył się na łóżku i czytał, co następuje:
U góry stało kręconemi głoskami, z kaligraficznemu ozdoby, zdradzającemi studenta, wypisane: „Ad majorem Dei gloriam“; potem powtórzony był rok 1795 i data dnia pierwszego stycznia; dalej już sporemi literami, niedawno emancypowanemi z pod dwóch linij, zaczynał się niby dziennik.
„1795 r. d. 1 januarii. Gdy taka jest rzeczy ludzkich kolej, iż wszelkiego człowieka na ziemi pamięć się zaciera, postanowiłem, dla własnego lepszego przypomnienia i rachunku sumienia, oraz ku nauce i pożytkowi tych, którzy to czytać będą — notować coby mi kolwiek w życiu godnego zapamiętania przydarzyć się mogło.
Ultimo decembr. Przybyliśmy z jegomością księciem szambelanem do Brańska, gdzie na przyszłość stałą rezydencję obiera. Pałac bardzo wspaniały i obszerny, lecz zrujnowany i opuszczony, tak że kilka tylko pokojów na dole mieszkalnych zostało, gdzie tymczasowo się pomieściliśmy. Księżna jejmość naówczas dopiero przybędzie, gdy już wszystko będzie gotowe. Posłano po rzemieślników do K. Niewygoda wielka, zwłaszcza po Warszawie; książę jegomość chce jednak sam tu być, aby się na sługi nie spuszczać, boby pałac restaurowali do sądnego dnia.
15 januar. Taki pośpiech we wszystkiem i roboty nawał, że nikt nie może wydołać temu, co po nim książę wymaga. Powszechnie skwierczą. Mnie też dla tej służby ani dnia, ani nocy, ani spoczynku niema, chodzić trzeba jak w pługu. Używa książę pan i na posyłki, i do pióra, i do dozoru. Nielepiej innym; Panie Boże daj, aby się to raz przecie skończyło. Wczorajszego dnia w sali od bicia młotami stary sufit ze szczętem padł i dwóch ludzi przygniotło, ale śmierci, dzięki Bogu, nie było.
5 februarii. Przybył w odwiedziny ks. kanonik, brat księcia jegomości, trochę ułomny, ale powagi wielkiej człowiek; może też odetchniemy, choć dla gościa.
20 marca. Nie było czasu nawet zapisać sobie pro memoria, cośmy tu przebyli z tą zimową, około domu robotą. Istne piekło. Księciu się śpieszy, ani chce wiedzieć, że ludziom ręce marzną i spocząć też trzeba. Pracuje też on sam, acz tylko oczyma, a tak się stał niecierpliwym, że lada co go do gniewu pobudza. Panie Boże strzeż, aby mu się nie narazić, bo już kilku odpędził precz. Ks. kanonik przed Wielkanocą odjechał, znowuśmy sami.
Maj. Robota około pałacu idzie bardzo pośpiesznie, mówią, że wielkie sumy kosztować będzie, ale książętom w lada jakich pokojach mieszkać się nie godzi, musi wszystko być, jak dla stanu ich przystoi. Zjechał teraz na czas pan pułkownik w odwiedziny, znowu tedy książę nie sam. Pułkownik piękny ma mundur i wojskową postawę, a znać w nim żołnierza, miło nań patrzyć. Powiadają, że ślubował nigdy się nie żenić i do takiego należy zakonu, co razem żołnierską służbę odprawia i Panu Bogu służy. Słyszałem, jak stary Jackowski tłumaczył, iż ks. kanonik i pułkownik wyrzekli się świata, aby całe dobra przeszły na głowę szambelana.
R. 1796. Nie było czasu pisać, a i co zapisywać nie miałem. Trochę zelżała służba dworska, bo roboty około pałacu mają się ku końcowi. Już tylko stolarze, pozłotnicy i ślusarze pracują, a malarze kunszty swe na ścianach i stropach wyprawują dziwnie pięknie i misternie. Księżna pani spodziewana w maju. Ma też nastąpić zaraz i uroczyste poświęcenie odnowionego pałacu i wielkie przyjęcie a bale na inkrotowiny. Książę na mnie wciąż krzywo patrzy, ani wiem dlaczego, bo mu się akomoduję, jak umiem i mogę. Byle najmniejsza rzecz, zawsze coś od niego oberwać muszę.
Czerwiec. Odwiedził mnie ojciec, anom się darmo ucieszył. Myślałem, że mnie stąd weźmie; skarżyłem się mu, że łaski u księcia jakoś nie mam: nic nie pomogło. Powiedział: „Staraj się, błaźnie, zasłużyć na nią“. Kazał w miejscu zostać i jeszcze podobno sam księdza prosił, aby surowo trzymać mnie kazał. Chyba łaska Boża przyjdzie mi w pomoc, ażebym się utrzymał i wytrzymał, tak mnie już teraz w kluby wezmą. Pojechał ojciec, zostawiwszy talarów dwa i tynfa.
Grudzień. Coraz gorzej. Jak się marszałek dopatrzył tego, że mnie książę nie lubi, jeździ po mnie, jak chce. Szesnaście lat kończę, a za ucho kręci — trudno i znieść. Panie Boże daj cierpliwość i wytrwanie! Na nowy rok, słyszę, barwy nowej nie dadzą, chyba pod Wielkanoc, a co mnie, to i zwykły podarek minie, bo już tak pan marszałek osądził.
1797 roku. Odebrałem wiadomość z domu najsmutniejszą, jaką w życiu mieć mogłem. Dnia 7 stycznia dobry ojciec nasz, Panie świeć nad duszą jego, skończył w Mokrzyńcu, o godzinie czwartej z południa. Nie zostało po nim ino trochę ruchomości, które w testamencie są wszystkie pominione. Brat mi pisze, że mnie sygnet z krwawnikiem, który na palcu zawsze nosił, przeznaczył, item delję starą lisami podbitą z kołnierzem z kun, pas słucki, parę pistoletów dla parady, szablę w jaszczur oprawną dziadowską i pościeli dwoje. Gotowemi pieniędzmi z działu wypada talarów 27, tynfów dwa. Wolny jestem, co z sobą czynić chcę i radbym z tego dworu się oddalić, a na innym szczęścia szukać, ale wprzód trzeba sobie coś obmyśleć. Marszałek zawsze mnie, jak malikowatego konia, prześladuje i księciu na mnie donosi. Jeszczem dobrego słowa tu nie słyszał.
Sierpień. Gdyby wszystko opisywać, na co się tu patrzy, papieruby nie stało. Od przyjazdu księżny jejmości i onych inkrotowin, na których moździerz pękł od strzelania i hajduków poranił, niema prawie tygodnia, żeby wielkich festynów nie było, zjazdów, tańców i gości. Ani się marszałkowi dziwię, że ponury chodzi, ma on za swe, a spoczynku i jemu nie dają. Mnie znać nauczyć chcą, żebym konie odsedniał, tak nieustannie za czemś posyłają. A mam takie szczęście, że gdyby jak koń był okulbaczony, zawsze pode mną skórę odparzy i namuli. Nie pomaga nic... jeździć muszę, jakbym się już do niczego innego nie przydał.
Dla innych wesołe to może życie, a dla nas bardzo twarde. Dwóch, nie wytrzymawszy, bez pożegnania poszli gdzie indziej szczęścia szukać. Zgłaszałem się i ja, czy gdzie mnie nie przyjmą, ale teraz ubogiej szlachty po dworach coniemiara, nie żądni ich. Nigdzie miejsca nie dadzą, chyba służ na swojem, nawet bez obroków, póki wakans się jaki nie otworzy. Boże miłościwy — jakże tu ciężko trwać! Od dwóch tygodni człowiek prawie nie śpi, a tyle zje, co z półmiska zliże ukradkiem. Były imieniny, była oktawa, potem wielkie łowy, potem przyjęcie pani hetmanowej, które pięć dni trwało. Zanosi się znowu na bal. Ile to kosztować musi, trudno policzyć.
Październik. Znowu miałem biedę z księciem, żem ledwo kobierca uszedł. Staliśmy w przedpokojach ze Serebrzyńskim i Morszem; tamtym niewiedzieć co do głowy przyszło, że się poczęli wyśmiewać z gości i przedrzeźniać, a mnie też pokusiło udawać podkomorzego i, wypiąwszy się, począłem chodzić, aż tu naraz, jak makiem siał. Obejrzę się: książę stoi i patrzy. Zmartwiłem się. „Pojedziesz waść do marszałka i powiesz mu, aby ci na kobiercu wyliczył piętnaście, a poszanowania dla starszych nauczył“. Serebrzyński i Morsz, którzy się gorszych dopuścili rzeczy, uszli cało, a mnie spotkał wstyd i groźba. Ledwie jakoś sam marszałek u księcia mnie, ulitowawszy się, wyprosił. Zapowiedzieli mi, że za drugim razem liczba będzie podwojona, ale ja już pono czekać na nią nie zechcę.
1798 marzec. Za łaską Bożą, osiemnaście lat dokończywszy, tu zapisuję, iż mi się wąsy ciemne sypią, jak nie można lepiej, że je już podkręcić mogę, a brodę golić muszę, bo bardzo gęsto zarasta. Przypomnienie to człowiekowi, iż o sobie sam myśleć powinien, a tu się nie uczyniło nic i ani się wie, co począć z sobą, chyba Pan Bóg natchnie“.
Tu w rękopiśmie reszta karty próżna stała, na odwrotnej charakterem zmienionym, krzywo i pośpiesznie wypisane były tylko te słowa:
„1798 w lipcu. Czynię ten ślub uroczysty, iż hańby swojej nie przebaczę i onej na wszelki sposób mścić się będę do ostatnich dni moich, do ostatniej kropli krwi, do ostatniego tchu życia, tak mi Panie Boże dopomóż! Nie może inaczej być — bo szlacheckiej krwi pohańbienie zmazanem być powinno“.
I znowu miejsce stało próżne, a na innej stronie, charakterem już mniejszym i wprawniejszym, następujące opisanie:
„Ażeby mnie ludzie i Bóg nie sądzili surowo, nie znając sprawy mojej, takowej opisanie wierne, wedle sumienia i pod przysięgą, tu zamieszczam. W roku 1798, miesiąca lipca 26 dnia, na św. Annę, gości zjechało wiele do Brańska i dwór cały musiał być w ruchu. Kazał marszałek barwę najświeższą wdziać i we drzwiach otwartych sali z innymi być na zawołanie. Księżna jejmość i cała kompanja zgromadzona tu była, tylko księcia szambelana nie widziałem. Rozmowy toczyły się żywe. Widzę, iż księżna jejmość palcem skinęła jakoby na mnie: mógł był inny pójść, alem się wyrwał, a raczej pchnął mnie znać mój los nieszczęśliwy. Poszedłem i staję. Księżna, patrząc mi się w oczy, powiada: „Idź waćpan do pokoju męża mojego, na stoliku pod oknem znajdziesz list w kopercie, ten weź i tu mi go przynieś“.
Spełniając rozkaz, wprost udałem się do gabinetu księcia, nikogo też nie widząc, a ze zwyczaju na palcach, cicho, jak było nakazane. List leżał pod oknem, więc też, niewiele myśląc, zbliżyłem się doń, nachyliłem i, rozpoznawszy adres, wziąłem go do ręki. Zaledwiem to uczynić pośpieszył, gdy — jakby piorun padł na mnie, książę, którego nie dojrzałem, wchodząc do pokoju, zbliżył się i wyciął mi policzek. Krzyknąłem i z bólu i ze sromu, a nie wiedząc kto i co, obróciłem się z pięściami, ale spostrzegłszy księcia, rzuciłem mu tylko list pod nogi.
— Łajdaku jakiś! — zawołał na mnie. — To ty mi tu będziesz potajemnie papiery przetrząsał?
— Jako żywo, mości książę, jestem przysłany po ten list przez księżnę jejmość, mam na to stu świadków; lecz od tej godziny, gdy niepytany i niesądzony na honorze moim pokrzywdzony zostałem, bodajbym z głodu umierać miał; nie jestem sługą księcia, ale wrogiem na życie całe!
Książę się zaczerwienił i zmieszał.
— Kłamiesz! — zawołał.
— Mówię prawdę i klnę się na zbawienie, a tak samo się zaklinam, iż krzywdy mej nie daruję.
Nie wiedziałem już ani wiem, co się działo dalej, bom wprost, z komnaty wyszedłszy, do izby swej poszedł, wszystko, co kiedy od księcia miałem, precz wyrzuciłem, wdziałem odzienie własne, związałem węzełek ubogi i natychmiast pieszo chciałem uchodzić, gdy nadszedł marszałek. Spojrzał tylko na mnie i woła:
— Co ty robisz? co ci jest?
— Idę stąd, gdzie służby szlacheckiej szanować nie umieją, a ludzi karzą, winy nie patrząc, idę, abym się całe życie mścił.
— Dudku ty jakiś, — zawołał marszałek — co ci za krzywda się stała? Smarkacz jesteś, książę się mógł omylić, to ci wynagrodzi, nie pleć andronów i krokiem mi się nie rusz. Przysłał mnie książę, abym ci pięćdziesiąt czerwonych złotych obiecał, żebyś milczał, a nikt o tem wiedzieć nie będzie.
Na to ja cały zburzony odpowiedziałem:
— Ani waszych pieniędzy, ani łaski, ani służby nie potrzebuję. Powiedz swojemu księciu, że mnie on popamięta. Młody jestem, ale z tą myślą, z tą żądzą, abym się na nim i jego rodzie mścił, urosnę i...
Nie wiem zresztą, com mu powiedział więcej, bo mi oczy łzy, a uszy krew buchająca do głowy zalała i wyszedłem z węzełkiem swoim w świat, otrząsłszy pył z nóg moich; ani marszałek, widząc mnie tak słusznie zburzonym — śmiał wstrzymać. Posłali za mną Serebrzyńskiego, z którym w przyjaźni byłem, i ten mnie dognał w Brześciu, alem mu toż samo, co im, powiedział“.
Taki był początek dziennika, który się wyrywkami ciągnął aż do roku 1800; dalej go brakło. Z ułamków widać było, iż Zembrzyński długo się wałęsał, nim do krewnych matki trafił, a tu szczęściem jakiemś dowiedział się o spadku po stryju i wraz z rodzeństwem, choć przedawniony, odzyskał.
Następowały niezrozumiałe rachunki sumek pożyczanych na zastawy, procentów i różnych spekulacyj, których już i Jałowcza nie był ciekawym. Złożywszy więc książczynę i znowu przystawiwszy ów stołek, na miejsce ją dawne wrócił, zamknął, ślady swej ciekawości o ile możności zatarł, a sam przy gasnącym już kaganku spać się położył.
Gdy nazajutrz rano do dnia wszedł Zembrzyński do izdebki, ledwie gościa rozbudzić potrafił i z niewoli go tej wypuścił. Jałowcza, jak najniewinniejszy w świecie człowiek, otrzymawszy kubana, po błocie i deszczu udał się na miasto.