Mowa nad grobem ś. p. Lucyana Siemieńskiego

>>> Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Tarnowski
Tytuł Mowa nad grobem ś. p. Lucyana Siemieńskiego
Wydawca Redakcya „Czasu“
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
MOWA
nad grobem ś. p.
LUCYANA SIEMIEŃSKIEGO
miana przez
Stanisława hr. Tarnowskiego.
W KRAKOWIE,
CZCIONKAMI DRUKARNICZASU“
pod zarządem Józefa Łakocińskiego.
1878.
Osobne odbicie z „Czasu“. — Nakładem Redakcyi.
Nie tak to dawno, bo i nie starzy jeszcze pamiętają, kiedy umierał jaki stary żołnierz, przyjaciel Kościuszki lub Dąbrowskiego towarzysz, mówiliśmy ze smutkiem: „jakto? to już ostatni, lub jeden z ostatnich,“ więc już nikt więcej nie zobaczy tych, którzy „Polskę taką, jak była widzieli.“ Później i częściej, kiedy odchodzili od nas żołnierze napoleońscy, żal był za tem pokoleniem bohaterów i żal młodszemu światu, że tych nie widział, a takich Bóg wie czy zobaczy. Z każdym z nich gasł jeden promień narodowej chwały, zrywała się jedna nić między „dawnemi i nowszemi laty.“ Ale młodszych przynajmniej było wielu i pokolenie listopadowe i emigracyjne, to żyło wciąż między nami, przez nie dochodziło nas jeszcze echo tych armat co grzmiały pod Stoczkiem i echo pierwszych akordów Mickiewicza lutni, przez nich byliśmy zawsze połączeni z tem przynajmniej, co było naszą ostatnią chwałą na polu bitwy i naszą największą chwałą na polu myśli.

Ale kiedy i tych już zaczyna ubywać, to smutek gorszy jak za owymi starszymi, bo po nich któż nam już żywem świadectwem przypomni, że były u nas dnie piękne i ludzie w dobrych, czy złych chwilach wielcy. Świadkowie pierwszego brzasku chwały polskiego słowa i ostatniego blasku chwały polskiego oręża, wędrowcy tego exodu, który miał się skończyć tryumfalnym powrotem do ziemi obiecanej, uczestnicy wszystkich zapałów i wszystkich zawodów, wszystkich udręczeń i wszystkich poświęceń, czy walczyli z nadzieją zwycięstwa, czy szli na wygnanie szukać sprawiedliwości u Boga i ludzi, mieli w duszy jakiś popęd silny, jakąś moc i jakąś tęgość uczucia, która w nas mniejszych budzi cześć i podziw, a nie bez zazdrości. Jak żeby dwa wielkie fakta ich młodości, odrodzenie poezyi i wojna roku 1831, były wykuły ich żywot i ukształciły ich duszę, w każdym z nich niemal, zostało na zawsze coś powstańca, i coś poety, w każdym żarzą się iskry tych ogni które wielki poeta „był zdolny przelać w serca słuchaczy“ a choć błądzenie po wszystkich emigracyjnych manowcach, i wszystkie smutki późniejsze pochyliły im głowy i zmarszczyły czoła, przecież na dnie dusz została taka czerstwość, jak żeby po pół wieku jeszcze grała w tych duszach ulubiona śpiewka „nie masz pana nad ułana.“
A w tem pokoleniu złożonem z poezyi i z miłości ojczyzny, mało który nosił i przechował tak wyraźne ślady czasów z których był, jak ten z którym rozłączyć się tak ciężko, ten nie tylko pamiętny, nie tylko rzadki przymiotami i zasługą, a zdolnością znakomity, nie tylko godzien wiecznej czci i wdzięczności, ale ten dobry, ten serdeczny, ten drogi Lucyan Siemieński.
Budzi się on do życia na głos tej „najrańszej piosnki, którą zadzwonił skowronek,“ oczarowany pięknością, uniesiony zachwytem, marzy, roi, kocha, śpiewa, i jak oni wszyscy woła: dalej z posad bryło świata,“ wita „jutrzenkę swobodę i widzi za nią „zbawienia słońce.“ A kiedy „słowo stało się czynem, a Wallenrod Belwederem“ idzie się bić. A kiedy bić się już nie może, idzie, gdzie swobodnie głośno czuć i mówić może, gdzie spodziewa się znaleść nieprzyjaciół nieprzyjacielowi swemu, i jak oni wszyscy znowu szuka drogi do powrotu. Szuka jej na różnych kierunkach myśli, w różnych pojęciach i naukach, gnany tym popędem, który Mickiewicza wiódł do błędnego mistycyzmu, Władysława Zamoyskiego na wszystkie pola bitew, Kajsiewicza do zakonu, innych do spisków i tajnych związków, a zawsze w tem co myśli lub robi, jest poezya wygnania i tęsknoty, w tem co pisze jest żądza działania.
Ale w tej młodości swojej tak do rówienników swych podobny, dojrzewając zaczął się z między nich wyróżniać, tło duszy zostało to samo, ale osobistość i powołanie człowieka określiły się wyraźniej, i odcięły tak jego zarysy, że z ogólnego tła emigracyi wystawać zaczęła postać osobna, i w swoim rodzaju jedyna.
I znalazł wreszcie. Nie rozwiązanie pytania, nie zwycięstwo, o którem marzył, ale drogę życia dla siebie, a dla wszystkich jedną z tych ścieżek niezliczonych, które razem dopiero stanowią szlak wiodący z pustyni do ziemi obiecanej.
Mówią o ludziach bogato obdarzonych, którym wszystko łatwo i co zechcą to zrobić potrafią, że do wszystkiego zdatni, nie są przydatni do niczego, bo z wielkiej liczby swoich zdolności i chęci nie umieją wybrać jednej i wyrobić sobie powołania. Lucyan Siemieński był jednym z tak obdarzonych. Kiedy napisał wiersz, żałowało się, że ich nie pisał więcej, kiedy dotknął nauki, dziwić się było jak wszystko wiedział, kiedy mówił o sztuce zdawało się że powinien był jej się tylko poświęcić, a w sprawach publicznych miał sąd tak trafny i wzrok tak przenikliwy, że przychodziło pytać z żalem, czemu się do nich czynniej nie mieszał. A więc do wszystkiego zdatny, czy miałby był nie zdać się na nic? O nie, on przez to właśnie na swojem polu przydatnym był, jak żaden z współczesnych.
Pisał, pisał wiele i w wielu rodzajach. Ale jak niegdyś na pytanie: „kto u was hetmanem, odpowiedziano Zamoyski, a kto kanclerzem, Zamoyski, tak dziś, gdyby nas cudzoziemiec jaki zapytał, kto u was najlepiej znał myśl waszą zamkniętą w księgach i jej dzieje, odpowiedzielibyśmy, Siemieński. Kto znał najlepiej i sądził najmądrzej co inne narody pięknego wydały od przedwiecznych Indów aż do wczoraj? Znowu Siemieński. Kto z pozostałych szczątków myśli najlepiej odgadywał dusze ludzi dawno zmarłych i kreślił ich wizerunki? Siemieński. Kto piękność wszelką, jakikolwiek jej rodzaj, charakter, czy forma, czcił najgoręcej, pojmował najgłębiej i dawał czuć i poznać najlepiej? zawsze Siemieński. A kto był u was tym umysłem jaśniejącym zdolnością, wyostrzonym nauką, nawskroś oświeconym i na wszystkie strony oświecającym, wykwintnym w smaku, pewnym w sądzeniu, świetnym w wyrażeniu, jednym z tych, w których się kochał dawny Ateńczyk, Rzymianin za Augusta, lub Włoch z dobrych czasów, ozdobnymi je nazywając? Kto z waszych mógłby bez wstydu stanąć przed Platonem rozprawiającym o piękności i wtrącić swoje słowo w Fedrusa? Żaden jak on i chyba tylko on jeden.
Są ludzie, którzy na pozór nie mają cechy wyraźnego zawodu i obowiązku, tylko ten, żeby byli wyobrazicielami cywilizacyi w swoim narodzie, i jej miarą. I tacy dlatego może nie mają żadnego wyłącznego i szczególnego zadania, żeby ogół rzeczy znali i dawali go poznać.
Ileśmy swoich i obcych rzeczy przez Siemieńskiego poznali. Bohaterowie z pod Racławic i z pod Troi, pogańskich Słowian uroczyska i warszawskich klasyków obóz, Horacego spóźniona róża obok różańca świętych zakonników, Michała Anioła wzniosłe sonety i młodego powstańca proste listy do matki, wszystko co ludzkie przemawiało do jego umysłu, co piękne do jego wyobraźni, co polskie do jego serca. A co go tylko zajęło, to musiał zaraz schwycić, przenieść, darować do skarbca narodowego pamiątek Kościoła.
O jego dziełach mówić nie tu miejsce, przecież trudno wstrzymać się od wskazania dwóch jego szlachetnych własności. Jedna, to wrodzone artystom uczucie piękności, które sprawia, że co z pod jego ręki wyjdzie, drobny epigram, czy śpiew bohaterski, wszystko, każde według rodzaju swego nosi na sobie szlachetne piętno skończonej doskonałości formy. A drugie, to ta siła ukryta a niespożyta, która sprawiła, że talent jego, jak ewangieliczna oliwa im więcej z siebie czerpie, tem więcej ma, i że starzec dokonał dzieł do których młodzieńca może nikt nie byłby sądził zdolnym. Uczucie żywe, dowcip świetny, wiersz piękny, wdzięk we wszystkiem co pisał, to miał od początku. Ale młody poeta nie zapowiadał może tej siły ogromnej, jakiej było potrzeba, żeby w wieku podeszłym zerwać się na to co rozmiarami i pięknością w poezyi świata największe i przetłomaczyć Homera tak, jak go może żaden naród tłomaczonym niema.
A jak ta różnica daje miarę wzrostu i wzmagania się jego talentu, tak inne jego przekłady dowodzą nietylko wielostronności talentu, ale coraz głębszego, coraz bardziej gorejącego uczucia. W tem zaś znowu jego wdzięk niezrównany, że nawet kiedy w Pieśniach Mistycznej Miłości rwał się do nieba, to od ziemi nie odrywał się nigdy. Wszystko co ludzkie było mu blizkiem, wszystko co piękne miłem, i że najmłodszy nie zdołałby lepiej mówić o pierwszej miłości jak on zaczął w tej samej chwili prawie, kiedy miał starość swoją na wieczną młodość zamienić.
Jego wdzięk! Nie mówmy o nim, bo nic tak nie urąga boleści jak wspomnienie wdzięku, żartu, uśmiechu, którego się już nie zobaczy; kto go znał nie zapomni, kto nie znał z cudzych słów nie odgadnie. Ale to powiedzieć należy, że wdzięk, dowcip, łatwość i sztuka przestawania z ludźmi, to przymioty tak powabne, z poważnemi niezawsze chodzą w parze: że stałość w przekonaniu, odwaga w zdaniu, energia w pracy rzadko zdarzają się u ludzi mających ten dar wdzięku i szczęścia do ludzi. On przecież swobodny, wyrozumiały i wesół jak jego ulubiony Horacy, byłby wolał jak Horacego mąż niezłomny dać się zagrzebać pod gruzami walącego się świata, niż się przekonań swoich w rzeczach wiary, ojczyzny czy honoru, nie zaprzeć, ale je tylko zataić. Czy trzeba dowodów? Są. Kiedy w roku 1848 zatrzęsła się ziemia tak że się kołysała jak wzburzone morze, on pierwszy zapuścił kotwicę która doszła do gruntów, i wbiła się, i stoi mocno do dziś dnia, i wielu na niej się wspiera: założył Czas. A drugi raz zatrzęsła się ziemia, już nie europejska, ale nasza, niejeden przewidywał gruzy i zwaliska, a mało kto miał odwagę powiedzieć że je przewiduje; oprzeć się, przestrzedz: on miał. Ale jak miał odwagę potępiania ówczesnego ruchu, tak miał i boleśniejszą odwagę poświęcenia: i kiedy jego syn, jedyny, uznał za powinność życie swoje narazić i położyć, on przekonanie to szanował, a ofiarę znosił z poddaniem się bez goryczy. Z młodzieńczej gorącości ducha, z młodzieńczej wiary w ideał, zostało mu na zawsze silne i piękne oburzenie na złe, i piękniejsza miłość dobrego.
Bez jego przyjaźni, bez jego wiernego, czułego serca, bez jego rozumu, zdania i rady, trudno będzie się obejść. Ale kto traci w nim może więcej niż przyjaciele i nawet niż sprawy publiczne, to język polski. Kto tak jak on po polsku pisać potrafi? Ten instrument cudowny, ten organ na którym Kochanowski grał Psalmy, ta tuba mirum spargens sonum którą Skarga wzywał na sąd, ta arfa Eola którą jak wietrzyk muskał wiersz Słowackiego, ta szklanna harmonika na której kręgi mistrz Mickiewicz wyciągał dłonie, kto na niej jeszcze godnie grać potrafi? „Język mój ojczysty zostanie jak arfa z porwanemi strunami“. Obcy wydzierają struny i chcą wprawiać jakieś pożyczane i nieme, a swoi niestety zbyt często wydobywają zeń same dźwięki niesforne, niestrojne, fałszywe. Jeden był artysta który umiał wygrać na nim co chciał, i każdy ton z niego wydobyć — dziś instrument grozi rozstrojeniem, a klucz od niego bodaj nie pochowany w tej trumnie.
O ducha się nie bójmy, bo starsi kiedy odchodzą zostawiają go w spuściznie młodszym, jak Eliasz swój płaszcz temu co go miał zastąpić. Ale ten jego ton który uderzony w Wilnie rozległ się fortissimo pod Grochowem, a potem na wygnaniu przeszedł w taki minor rzewny i rozdzierający, ten cichnie z każdym głosem który z chóru ubywa, a Bóg wie kiedy się ozwie drugi tak dźwięczny i pełny. Dziś zamilkł jeden z tych głosów wysokich które go trzymały najrówniej i najczyściej, w młodzieńczych marzeniach czy w późniejszych trudach, w natchnieniach poety czy w badaniach uczonego, na katedrze jako przez czas zbyt krótki niestety profesor tej Literatury ojczystej której nikt nie znał jak on, w Akademii Umiejętności jako tej Literatury z urzędu opiekun, czy w tym Dzienniku który założył, którego zasad i czci tak surowo i tak troskliwie przestrzegał, i w tem piśmiennictwie wreszcie które dzięki Bogu dotąd godności nie straciło, a którego był w ostatnich latach przynajmniej największą ozdobą i chwałą.
Nie przemilczmy jeszcze o dwóch zdarzeniach w których widzieć można nieledwie wyższe zrządzenia. Na czas niedługi przed śmiercią było mu danem po raz pierwszy od roku 1831 zobaczyć Warszawę. Co za zobaczenie? Mógłby opowiadać je jak smutny bohater jego wielbionego poety opowiada jak „odwiedzał dom nieboszczki matki“, i wszystko byłoby do jego wrażeń przypadło, wszystko aż do tych ludzi co z siekierami plądrują „burząc do reszty świętej przeszłości ostatki“. A przecież choć tak gorżka była to pociecha, bo choć tak zmieniona, choć bez orłów, kit, i chorągiewek z któremi widział ją raz ostatni zawsze to Warszawa, tem droższa właśnie że tak smutna. Ta pociecha ostatniego pożegnania należała się i jemu i stolicy.
A drogie zbliżenie to, że zeszedł z pola w tych samych dniach listopadowych, niemal w rocznicę samą tego dnia w którym wyszedł w pole, i który na duszę i na życie jego wywarł wpływ tak stanowczy. Dobry żołnierz wysłużył swoje lata okrągło, co do dnia: i odwołano go na spoczynek. Może po to żeby mu dać usłyszeć odzew na to hasło pod którem tu służył do końca.
Gdyby do naszej chrześcijańskiej śmierci mógł przypaść ten piękny pogański grecki jej symbol, gieniusz pocałowaniem zdejmujący z ust ostatnie tchnienie, tedy wyobrażenie to powinnoby służyć najlepiej śmierci tego, między Polakami dzisiejszymi a podobno i dawnymi, najzupełniejszego Greka, najdoskonalszego znawcy i miłośnika piękności. Ale nam ten symbol nie wystarcza. Nam nie dość śmierci łagodnej i pogodnej, chcemy pocieszającej i obiecującej. My chcemy, żeby ostatnie słowo pożegnania już przechodziło w pierwsze powitania słowo, i dla tego żegnamy naszych zmarłych mówiąc, jak żebyśmy ich mówiących słyszeli lub za nich mówili: „Witaj Królowo Nieba!“ Niebo się otwiera kiedy się grób zamyka. A ziemia? Ta zostaje ze swoim smutnym skarbem, ze wspomnieniem. Ale ma przynajmniej tę pociechę, że gdzie na grobie obok lauru leży wieniec dębowy żołnierskiej i obywatelskiej zasługi, tam ten skarb wspomnienia zostanie jej na zawsze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Tarnowski.