[55]
Sen miałem kiedyś, choć nie sen to może.
Słońce promienne zagasło, a gwiazdy
W wiecznych błądziły przestworach, ściemnione,
Bez dróg i blasków. Lodowata ziemia
W bezksiężycowej zawisła przestrzeni,
Ślepa i czarna. Pojawił się księżyc
I znikł i znów się pojawił, lecz z sobą
Dnia on nie przyniósł. Ludzie, przerażeni
Tą straszną pustką, zapomnieli całkiem
O namiętnościach, a chłód wszystkie serca
Do samolubnych pchał modłów o światło.
I ludzie żyli jakby przy ognisku:
Trony, pałace głów koronowanych,
Domy i chaty, schroniska wszystkiego,
Co tylko żyje, płonęły. Szły z dymem
Miasta; naokół palących się mieszkań
Tłum się gromadził, ażeby raz jeszcze,
Jeden drugiemu, spojrzeć sobie w oczy.
Szczęśliwi byli ci, co się gnieździli
[56]
Naprzeciw wrzących pochodni wulkanów;
Światu została jedynie nadzieja,
Zmieszana z trwogą. Podpalono lasy,
I te z godziny na godzinę z hukiem
O ziem padały: waląc z strasznym się łoskotem,
Walące kłody, trawiły się, trzeszcząc,
I wreszcie gasły. Mrok pochłonął wszystko.
Ogniem rozpaczy ogarnięte czoła
Niesamowity przedstawiały widok:
W łyskach majaczą się ludzie; z nich jedni,
Zakrywszy oczy, płakali, zaś drudzy,
Brody podparłszy kułakiem, ginęli
Z śmiechu; znów inni, pędząc w wszystkie strony
Znosili żertwie na stos całopalny.
I ze szaleńczym niepokojem oczy
Zwracali k’niebu, czarnemu kirowi
Zmarłego świata; znowu inni wyjąc,
Klnąc i zgrzytając, tarzali się w prochu.
Dzikie zaś ptactwo, przypadłszy do ziemi,
Z bezużytecznem mocuje się skrzydłem.
Najdrapieżniejsze jawią się zwierzęta,
Trwoga je widać, oswoiła; żmije
Pełzną ku ludziom z sykiem, lecz bez żądeł,
A ci je biją na pokarm. I wojna,
Zmilkłszy na chwilę, wybuchła na nowo.
Krwią okupione jadło spożywano —
Każdy z osobna chował się na boku —,
W posępnej dławiąc się trosce. Z miłości
Nic nie zostało: na ziemi li jedna
Myśl ogarnęła wszystkich — myśl o śmierci
Nieuniknionej i niesławnej. Wszystkie
Wnętrzności szarpał głód; ludzie ginęli,
[57]
Ciała i kości ich niepogrzebione.
Psy żarły panów swych, oprócz jednego,
Który pozostał wierny umarłemu:
Znosił mu ptactwo i zwierzęta, głodnym
Wciąż odszczekując się ludziom, dopóki
Sami nie padli z głodu lub ich chudych
Szczęk nie nęciły trupy. Sam dla siebie
Nie szukał żeru, tylko z nieustannem,
Żałosnem wyciem póty lizał ręce,
Które go głaskać i pieścić przestały,
Aż zdechł... Stopniowo wymarł wszelki człowiek,
Padł z wycieńczenia. Dwóch li jeszcze było
W ogromnem mieście. W zajem sobie wrodzy,
Zeszli się razem przy dogasającym
Ogniu ołtarza, gdzie nagromadzono
Stosy przedmiotów świętych, nieświętego
Oczekujące użytku. Zimnemi
Rąk szkieletami rozgrzebując popiół,
Znaleźli kilka słabych iskier i słabą
Dmuchając piersią, wydobyli krztynę
Ognia — płomienie jak na szyd. I oczy
Wzniósłszy, gdzie było nieco więcej światła,
Zobaczyli się i — padli; położył
Wstręt ich wzajemny; nie poznali siebie,
Lecz głód wypisał na ich czole jedno:
Nieprzyjaciele... I świat opustoszał;
Ongi tak ludny i taki potężny,
W martwą się zmienił bryłę, bez pór roku,
Bez ziół, bez kwiatów, bez drzew i bez ludzi —
Chaos bez ruchu, kupa martwej gliny.
Rzeki, jeziora i morza bez życia.
Nic się w umilkłych nie ruszyło głębiach;
[58]
Statki, żeglarzy pozbawione, gniły —
Maszty padały kawałami, otchłań
Fal nieruchomych chłonęła ich szczęty.
Burze zmartwiały, wody w swojej własnej
Legły mogile. Przedtem jeszcze zamarł
Księżyc, ich władca. W zdrętwiałem powietrzu
Szczezły wichury, zginęły obłoki:
Nie potrzebuje mrok już ich pomocy,
Od tej chwili stał się już wszechświatem.
|