<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Murowanka
Pochodzenie Świat. Dwutygodnik ilustrowany 1888 nr 1 i 2
Wydawca Redakcyja „Świata”
Data wyd. 1888
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MUROWANKA.
obrazek.





I.

O poezyo! poezyo! gdzież cię wkrótce szukać przyjdzie — i gdzie umieścić? Dziś, jutro znikniesz z Bożego świata bezpowrotnie i zostaniesz — a! chyba w duszy tych nieszczęśliwych, co nigdy bez ciebie wyżyć nie mogli, chociażeś ich sto razy zawiodła, co cię nosili jak listek zielony na sercu w młodej zabawce wiosennej. Nigdy nie było tyle narzekań na niknący świat blasków i ideałów, na zachodzące słońce młodości; ale, przyznajmy też, nigdy, przenigdy ziemia nasza nie zasługiwała więcej na wymówkę nieopatrznego gaszenia ogniska, przy którem nieco się ogrzać mogła; nigdy zimniej nie było w życiu domowem, w szałach młodości, w książkach, w obrazach, w całym ciągu tych szczeblów, po których powoli schodzimy do ciemnego, strasznego... a przecież jeszcze poetyczniejszego niż ziemia, grobu. Wkrótce mogiła, jeśli jej jaki nowy wynalazek nie zniszczy i nie rozpoetyzuje, pozostanie jedynem schronieniem dla tęsknych dusz, które potrzebują czegoś nieokreślonego, wielkiego, aby oddychać i wyżyć potrafiły...
Ależ i tych ludzi, coby się karmili światłem, barwą, wonią i blaskiem samym świata, codzień mniej, codzień szczuplej. Wnijdź w wielkie tłumy, posłuchaj tego szmeru, który się rozlega od Kiachty do Madrytu, a ledwie maluczkie, ciche westchnienie boleści jakiejś zawstydzonej sobą, przerwie chór szyderski, monotonne rachuby prozy — i gorzej, sto razy gorzej, formuł człowieka i formuł życia, po których uznaniu nic nie pozostaje chyba sobie pistolet do łba przyłożyć.
O złote czasy młodości naszej! o niezapomniane dnie wiosny! takeście niedaleko jeszcze, a tak nam z wami inaczej i lepiej było! Jakże spochmurniało wszystko, jak zgorzkło, jak postarzało!
Tak, powiecie mi, nie wszystko się zmieniło, ty tylko...
Nie, sto razy nie! Dla czegóż dusza tego samego pragnie, tem co dawniej oddycha, a nigdzie tego co ją otaczało nie znajduje?! Nie władze stępiały — nie, nie — nie uczucia nam brak; owszem głód kilkadziesiątletni je zaostrzył, podniósł, wytężył, ale jak Ugolino, widzimy wszystkie dzieci serca naszego na zimnej posadzce lochu... i chyba niemi karmić byśmy się musieli.
Na Boga! Serce, pokażcie mi jedno serce? jednę ciepłą dłoń, jednę młodą duszę, w którejby jak w klasztorze cichym zamknąć się można na wieki?... Nigdzie ich nie ma, wszędzie szyderstwo wybieliło ściany i pozakładało garkuchnie.
W step? to zabija samotność; w świat? męczy cię na śmierć ludzkość; w siebie? do rozpaczy przywodzi nienasycone pragnienie; do nieba? a! a! i wiara w to niebo jasne uleciała okienkiem, którędy światło wpaść miało! Nigdzie nic... prócz skieletu rzeczywistości w mundurze urzędowym, który ci się śmieje wyszczerbioną szczęką, gołą czaszką nad haftowanym kołnierzem, bezwładną dłonią w rękawiczce białej i postacią, która niby służyć miała za podstawę do życia, a uosabia śmierć.

II.

Więc gdy tak smutno na świecie, że i na białe karty księgi spadła lawina z gór i zasypała je błotem i kamieniami... schrońmy się w cichy świat wspomnień i marzeń; — pomieszkajmy tam trochę, abyśmy z niego karm na postne dnie powszednie wynieśli, w których po gołej, nędznej ziemi stąpać musimy.
Otóż wam powiem powiastkę — nie!... nie chcę powieści; przypomnę skrawek poetycznej rzeczywistości, którą na swoje oczy widziałem... a było to widzenie takie, że go doprawdy zapomnieć niepodobna, że go długo piórem dotknąć nie miałem odwagi, że tylko by je zachować, malować się ośmielam.
A w sobie rzecz i historya tak prosta, tak stara, że może się uśmiechniecie czytając, bo, niestety! ja wam narysuję tylko skielet, ale nie natchnę weń życia, jakiem on poruszał się i żył na ziemi. I będzie to coś nader pospolitego dla was, gdy dla mnie było to tak piękne jak obraz Szeffera marzącego z pendzlem w ręku; jak poezya Goethego, gdy Goethe gorzał w duszy, lodowaciejąc na zewnątrz, aby mu jego ciepła nie odebrał lada uścisk przyjaciela; jak muzyka Haydn’a, gdy Haydn rozpłakiwał się w swych symfoniach — jak... o! trudno, nie mam więcej porównań i na co się one zdały?

III.

Pustych trzech było nas chłopaków. Wylecieliśmy za miasto, sami niewiedząc poco. Chciało się nam powietrza, wiosny, szumu drzew, widoków szerszego świata, który każdy z nas pragnął opanować i pochłonąć.
Śmialiśmy się idąc drużyną, a oczy nasze wilżyły się nieraz wśród tej wesołości gorączkowej, która jak smutek, w młodości, jest tylko nieświadomym wykwitem pragnień bez końca. Śmiać się czy płakać, to prawie jedno w tym wieku, gdy z człowieka bucha życie równo łzami jak szyderstwy... O! później, później... to już inaczej i łza zkądinąd idzie i śmiech inaczej się rodzi.
Szliśmy drogą, — niepytając nawet dokąd prowadzi — ja, Adolf, który był gwałtownik wielki, i Julek, co się obawiał wydać, że go już pragnienie paliło, jakby się trochę napił nie w porę.
Co tam szumiało w głowach, a przelewało się w mowie, tego wam nie powtórzę. — Rozmowa dwudziestoletnia jest jak łąka kwiecista, pstra a różnolita, buja na niej i ciemierzyca i fijołek się w niej kryje i łopian i miotlica nad nią powiewa. Było tam tego wszystkiego dosyć...
Wśród najszaleńszych uniesień, gdyśmy szli uliczką pustą, patrzym, domek na ustroniu... Posądziliśmy go, że był gospodą.
Poza miastem już, a miał ochotę udawać mieszczucha. Był z cegły, ale zaufawszy, że kiedyś Wilno go dogoni, nie miał znowu odwagi bardzo się na jego przybycie ustroić; stał sobie skromnie, wyglądał chudo. Miał dwa okna od czoła i drzwi, do których ponad suterenami wiodły zewnątrz przyczepione schodki. Zkąd się tam wzięły dwie brzozy i kilka jodeł z odartemi bokami i pozwieszanemi gałęźmi? nie wiem; ale tej murowance ładnie było wśród zieleni, choć tyle też wdzięku tu było co drzew... bo dalej otaczały ją piaski, wydma, gliniany osyp pagórka, który ją osłaniał i krajobraz ciasny a smutny jak cmentarz.
Domek nie miał nawet nazwiska, zwano go tylko — Murowanką.

IV.

Wśród tej pustyni, którą tylko trzy po młodocianemu rozgorzałe głowy ożywić mogły, nagle widok najniespodziewańszy oczy nasze uderzył. Z boku murowanki wchodziło się do suterenów; były tam drzwiczki ciasne, a dwoje okienek ponad samą ziemią dowodziły, że je przeznaczono na mieszkanie. Przy drzwiach stała prosta sosnowa ławeczka, a na niej...
Domyślicie się łatwo, że na niej siedziała kobieta, ale nie domyślicie się ani jej postawy, ani twarzy, ani wyrazu smutku głębokiego, przerażającego, który na tem rafaelowskiem obliczu był rozlany.
Była w istocie tak piękna, jakby jaka madonna Fra Giovanni da Fiesolè, Luiniego lub staruszka Peruggina. I tak surowego oblicza jak one, i tak posępna jak wszystkie madonny starych mistrzów, zdające się przeczuwać losy przyszłe Ukrzyżowanego, którego piastują na łonie.
Młoda, dziecinnych rysów i postawy, ze świeżością dziewiczą na twarzyczce szesnastoletniej, siedziała kołysząc maluczką dziecinę na rękach, ale ruchy jej macierzyńskich dłoni machinalnie, miękko poruszały niemowlę, kojąc je do snu, bo oczy, bo myśl jej była gdzieś daleko. Patrzyła niewidząc... z rozpaczą, ze zwątpieniem, z oczyma łez pełnemi, zwróconemi gdzieś w kraje wspomnień i zawiedzionych nadziei — w lepszy świat, który się jej nie ziścił.
Rozpuszczone niedbale czarne jej długie warkocze płynęły wstęgami ciemnemi po białej koszuli i ślicznych ramionach, a dwie strugi łez po policzkach cicho spływały na dziecinę.
Dziecię uśpione ruszając usteczkami, piło te macierzyńskie łzy, sądząc, że połyka mleko piersi matczynej.
Musiał to być widok dziwnie poruszający, kiedy takich trzech szaleńców jak my, w chwili rozgorzenia i swawoli, — jak od wejrzenia na madonnę — skamienił. Stanęliśmy, umilkli i nie wiedzieć jak, wszyscy trzej po małej chwili uklękliśmy na piasku gdyby przed niebieskiem widzeniem.
Jak się to stało, ja nie wiem.
Uklękliśmy przed wdziękiem dziewicy, przed boleścią matki, przed temi strasznemi łzami młodości bez nadziei... i ledwie nie zaczęliśmy się modlić.
Chciało się odmówić »wieczne odpocznienie«, tak ten obraz wydał się nam nie z naszego świata.
Ona płakała, ale jej usta uśmiechały się razem.
Twarz jej biała, śliczne rączyny, coś w ubiorze, w postawie, zdradzało niepospolitą dziewczynę, lecz z innej sfery wygnankę. Poza tą ciszą łez samotnych stał dramat jakiejś przeszłości... straszny, bolesny, ciekawy...
Ale w chwili, gdy oczy rozpłakane ujrzały nas wreszcie, krzyknęła lekko, wzięła dziecię przytulając je do piersi — i zawstydzona weszła powoli przez niskie drzwiczki do podziemia. Widzenie niebieskie znikło.
Tak, jednakże ten dziki i pospolity zarazem krajobraz, to miejsce tak prozaiczne, — że je wziąć było można za złodziejską karczemkę lub schronienie przemytników, — całe oblekło się promiennemi blaskami tego zjawiska, że wyglądało teraz jak tło rafaelowskiej madonny.

V.

Nierychło odzyskaliśmy utraconą mowę. O wesołości nie było co i myśleć — poszła razem z jej łzami.
Julek oszalał oczarowany, Adolf dopuszczał się najdzikszych przypuszczeń, jam milczał, ale obraz tkwił mi w myśli. Postąpiliśmy wszyscy trzej ku murowance, na której schodkach od przodu stała kobieta pospolita, brudna, czerwona, widocznie gospodyni, wypatrująca w nas zapewne amatorów swoich czerstwych bułek lub ustałego mleka.
— A co? paniczyki? — odezwała się — od miasta kawał, a możeby się i posilić warto?... Jest u mnie co potrzeba... a i odpocząć nie zawadzi w chłodku.
— Chodźmy, to się przecie czegoś dowiemy! — rzekł Adolf.
Izba była zupełnie pusta... Nie wiem, czy reszta ludności wyszła na grzyby, czy stara tam tak samotnie mieszkała, ale prócz niej i kota, który spał w kominie mrużąc oczyma, nie zastaliśmy nikogo. Stół długi, para ław sosnowych, coś nakształt starego biórka służącego za bufet, komin wygasły z kilku odpoczywającemi garnkami i kupą przygarniętego popiołu, były prawie całym sprzętem dosyć dużej, wybielonej czysto i piaskiem posypanej izby. Gospodyni zasłała nam gruby obrusik, dobyła razowego chleba, którego się nam zachciało, bośmy czerstwych bułek mieli dosyć i poszła z kluczami po mleko.
Zostaliśmy sam na sam z kotem, który niekiedy otwierając bursztynowe oczy, zdawał się nas pilnować, abyśmy się jakiego nadużycia nie dopuścili.
Adolf chodził niespokojny. Julka, tylko ciekawość dowiedzenia się czegoś trzymała na miejscu, tak mu się chciało iść choć przez okno zajrzeć w sutereny... Jam dumał.
Stara powróciła wkrótce, a brzęk jej kluczów obudził kota, który wstał i wyciągnął się komicznie. Od progu zaczęła już wychwalać świeżość swego mleka, o której można było tem mocniej powątpiewać, że je zbyt gorąco zalecała; aleśmy myśleli o czem innem.
— Moja gosposiu — zawołał Adolf — a cóż to za ósme cudo świata chowacie tam w suterenach?
— No co? co za cudo? co takiego?
— A tę śliczną pannę czy panią? kto to jest?
— At! pilibyście mleko, moi panicze — rzekła trochę nadąsana, ruszając ramionami — co wam tam do tego.
— Jużciż spytać nie grzech.
— A co się dowiecie? tyle co i ja wiem; znaczy niewiele... Nie wiem ja, co to tam za historya...
— Przecież? — spytał słodko Julek, który umiał się przymilać jak dzieciak i którego głosik dziecinny, łzawy, starą udobruchał.
Rozśmiała się, grożąc mu grubym palcem na czerwonym nosie, jakby chciała powiedzieć:
— Czyż i tobie dzieciaku bezwąsy już w głowie kobieta?...
— Ale matko dobrodziejko! — przerwałem — cóż to znowu dziwnego, żeśmy ciekawi? Piękną taką kobietę niełatwo zobaczyć, a pochwalić piękność to tak, jakby oddać chwałę Bogu, który ją stworzył.
— Oho! patrzaj go! jaki rozumny — rzekła stara trochę zgorszona tem, co się jej herezyą pachnąć zdawało — przynajmniejbyście Pana Boga do tego nie mięszali.
— Ale któż to taki? — dorzucił Adolf.
Kobieta zbliżyła się do stołu, przy którym siedzieliśmy; i gdy Adolf płacił jej za mleko — nie bez ochoty ujęcia naddając coś nad jego cenę, — oparła się oburącz, pochyliła nad naszemi głowami, zniżyła głos i poczęła pocichu:
— Nie myślcie paniczyki, żeby to sobie była tak jaka pospolita dziewczyna! ho! ho! to pańskie dziecko... ale w nieszczęściu.
— Zaraz z twarzy widać — szepnął Adolf, który był trochę arystokrata i w piękność duszy wierzył wszędzie, ale wdzięk ciała zostawiał tylko uprzywilejowanym.
— Niewiele ja tam o tem wiem — rzekła baba — ale co wiem, to powiem paniczykom; to nie żaden sekret...

VI.

— Jeszcze to nie tak bardzo dawno, jak ona tu sobie najęła izdebkę u mnie... a przyszła z miasta pieszo, ze służącą, w takiem skromnem ubraniu jak lada kto, z małym tylko węzełkiem pod pachą. Z początku nie wiedziałam sobie co i pomyśleć. Bo tu na tej pustyni, komuby się chciało mieszkać z dobrej woli! Wahałam się, czy jej nająć izdebkę, ale jakoś mnie łzami przekonała, bo tak milcząc płacze ciągle, że się i najtwardsze serce od tych łez otworzy... Już nic niepytając dałam jej mieszkanie... a potem mi powoli sługa, co ją bardzo kocha, wieczorami, po kawałku, jej historyę wygadała... Proszę paniczów, domyślić się to tego łatwo... dziecko biedne, a człowiek niepoczciwy... resztę zgadniecie.
Słyszę, to córka nawet bogatych rodziców, ojciec jej wysokim urzędnikiem, karetą jeździ. Siostra za mężem, za grafem; także parada wielka... nawet tu mrokiem przyjeżdżała parę razy... Tę ojciec z domu wypędził, słyszę, dlatego że biedna... ot... dała się uwieść niegodziwemu człowiekowi... a to taki dzieciak, że trzeba było bez serca być, żeby z jej niewinności robić sobie igraszkę. Ale ci mężczyźni!
Podniosła kułak groźnie... aż Julek mimo ciekawości trochę się cofnął.
— Uwiódł, a potem niegodziwiec porzucił; ani oczu nie pokaże... Ta, słyszę, pisze a pisze do niego po całych nocach; posyła z temi listami, a ten ani chce wiedzieć o niej...
Ja tam się nie rozczulam — dodała stara — bo co tam z tych łez; ani z nich na koszulę naprząść ani garnka niemi napełnić, ale na nią czasem dłużej popatrzywszy jak to siedzi a płacze a tęskni a jęczy wieczorami, to człekby bił niegodziwca, co taką biedną, niewinną panieneczkę w to nieszczęście wplątał... A jak ona to znosi! o mój miły Jezusie! Łzy to się jej toczą, ale żeby stęknęła, żeby się poskarżyła! Tylko swoję dziecinę całuje, kołysze i nią żyje, a modli się... Głód to głód, boć i to bywa, chłód to chłód! Sama sobie tam co zgotuje w garnuszeczku; jak służąca pójdzie do miasta, sama drewek przyniesie, umiecie, pierze... i ani piśnie na ciężką robotę. Gdyby to był wiek na świętych, powiedziałabym prawie święta... W dzień to jej z ust słowa nie dobędziesz, bo i nie lubi gadać i tak jej na sercu ciężko, że ust otworzyć trudno, ale wieczór jak czasem pusto, a myśli że ludzie się pospali, a dzieciak jej płacze, niekiedy zaśpiewa, aż się słuchając w człowieku wnętrzności ruszają... taka jej piosnka bolesna... Oj! mili moi panowie — dodała w sposobie nauki moralnej — niewesoła to rzecz taką niedolę cierpieć za grzech cudzy, bo co tam to dziecko winne, że je ten łotr tak wyprowadził w pole... Popatrzywszy na nią, człek myśli, że ten co jej łzy wyciska, taki z piekła nie wylezie.
Stuknęła pięścią w stół i odeszła żywo do alkierza.

VII.

— Otóż gotowa powieść — rzekł uśmiechając się do mnie z przycinkiem Adolf.

Z „ALBUMU ARTYSTYCZNEGO” T. P. S. P. W KRAKOWIE

Portret J. I. Kraszewskiego
K. Pochalski.

Lecz mnie naówczas serce jakoś tak bolało nad tym losem biednego dziewczęcia, którego cierpienie przypadek nam odsłonił, żem i pomyśleć nie mógł, aby się z niego kiedy uplotło opowiadanie. Dużo potrzeba było lat i mogił i smutków, aby zpod tych gruzów dobyło się wspomnienie ostygłe...
Julek miał łzy w oczach. Adolf przysięgał, że dojdzie sprawcy tego nieszczęścia, że mu zastąpi drogę i zmusi do przepłacenia drogo jego niepoczciwości.
Koniec końcem zasmuceni, ale oczarowani, wyszliśmy z Murowanki, nie mając już ochoty do dłuższej przechadzki, i powróciliśmy do miasta pełni jeszcze tego promienistego obrazka, który nas idealnością swą zachwycił... Są rzeczy, które się nigdy nie zapominają.
Każdy z nas potem poszedł w swoję stronę i nierychłośmy się znowu spotkali.

VIII.

Mówiłem już, jak Julek był ognistym dzieciakiem... Rozwijały mu się młode skrzydła na barkach, choć sam jeszcze nie wiedział, dokąd miał lecieć. Pojęcie świata i stosunków ludzkich było w nim niewyrobione jeszcze i mętne, skutkiem wychowania, temperamentu i serca. Myśl zwracała się ku jasnej wszystkiego stronie. Szukał na ziemi snu, który wyniósł z niebios, bo jeszcze czuć go było zapachem świeżym kolebki, jak dzieci pachną siankiem, na którem ich główka spoczęła.
Julek w złe nie wierzył... a raczej zolbrzymiał je po dziecinnemu spotkawszy, aby się potwornem wydawało. My starsi często uśmiechamy się na wady ludzkie, nawet na występki — on się oburzał jak na czarne zbrodnie, które kalały ziemię. W takiem usposobieniu los biednego dziewczęcia, jego opuszczenie, łzy, sieroctwo, musiały na Julku uczynić wrażenie potężne. Pierwszy raz w życiu spotkał się oko w oko ze skutkami bezdusznego występku i doświadczył tego, co bojaźliwe dzieci przeraża, gdy pierwszy raz, niemając śmierci pojęcia, martwego trupa zobaczą.
Dotąd zdala chodząc od ścieżek, któremi stąpają namiętności, nie widział nigdy zniszczenia jakie czynią. Widok ten, jak nagłe urzeczywistnienie nieprawdopodobnej bajki, niesłychanie go poruszył. To co komu innemu pospolitemby się wydało, dla niego było potwornem. Nie mógł pojąć dlaczego cała społeczność nie stanęła zaraz w obronie biednego dziewczęcia, dlaczego zbrodzień, wleczony z powrozem na szyi przed trybunał, nie był dotąd przykładnie ukarany.
O piękne są sny młodości — których żaden wiek później odtworzyć nie potrafi — kołysanej ideałami i rozmarzonej miłością!.. Co za świat, jacy ludzie, ile wdzięku w tym obrazie, który sobie tworzymy! Rzekłbyś, że wyszedłszy świeżo z raju, jeszcze przez jego ułudy widzimy całą ziemię.
Tak na nią patrzał Julek i wzdrygał się... Przypomnienie murowanki i obrazu tej kobiety nie dawało mu spoczynku.
W kilka dni później ujrzałem go przybiegającego do mnie, zdyszanego i widocznie przejętego jakąś niesłychanej wagi sprawą. Myślałem, że jemu samemu się coś stało.
— Co ci jest? — zapytałem.
— Widzisz, że mi coś jest? — odparł rzucając się na krzesło. — Tak, w istocie, spać nie mogę, nie mogę pracować, nie mogę myśleć.
— Cóż? zakochałeś się?...
— Nie! przeląkłem się tylko.
— Czego?
— Niepoczciwości ludzkiej.
— A... gdzieżeś się z nią spotkał?
— Wszak wiesz... w Murowance.
Mimowolnie rozśmiałem się smutnie.
— A! jeszcze myślisz o tem?
— A ty? mógłżeś zapomnieć?... Ja was nie rozumiem — dodał gwałtownie — tyleżeście już złego widzieli po świecie, że wam ono, jak skielet uczniom medycyny żadnego nie robi wrażenia? Ja się burzę, ja szaleję, ty jesteś zimny... Świat cały chodzi, patrzy i nikt nie pomyśli, że jego obowiązkiem było ująć się za tą opuszczoną istotą.
Uśmiechnąłem się szepcząc pocichu:
— Gdyby nie była tak piękna i tybyś się tak bardzo nie ujmował za nią.
— Jesteś szkaradnym sceptykiem! A! to okropność! — zawołał. — Co mi do piękności! co mi do młodości! widzę nieszczęście. Czuję się członkiem tego społeczeństwa, tej wielkiej rodziny, której jedno dziecię cierpi, i w piersi mi bije obowiązek ratowania... Gdy w rzece tonie człowiek a ty stoisz u brzegu, trzebaż ci wiedzieć czy piękny, abyś się rzucił go ratować? Czyż czekać będziemy na stróżów urzędowych, którzy za nas miłość bliźniego pełnić mają!
Julek rozpalać się począł własnemi myślami.
— Społeczeństwo przychodząc do porządku i dzieląc swe prace, delegując je różnym specyalnym urzędnikom płatnym, tak dobrze w końcu zbyło się wszelkiej roboty, że już się samo do żadnego nie poczuwa obowiązku... Na to jest stróż, by ulice zamiatał; sąd, by sprawiedliwość wymierzał; lekarz, by radził; ksiądz, by pocieszał... a myśmy od wszystkiego wolni, nic nas nie obchodzi...
Chciałem mu przerwać, ale nie dał mi rzec słowa.
— Nie! nie! — rzekł — to strupieszała i stara, zbutwiała i zdarta ta wasza prawidłowa społeczność ponad którą i wśród której płyną niepochwycone prądy złego, a ona się już niemi wcale nie troszczy. Zdaje jej się, że spełniła wszystko, gdy postawiła stróżów, gdy powyznaczała od siebie tu i owdzie ziewające placówki.
— Ale o cóż ci chodzi? — spytałem.
— O co mi idzie? mój drogi! nie rozumiesz jeszcze?... Jak to? Dzieje się w oczach ludzi zbrodnia, która się wymyka kodeksom, sądom, sprawiedliwości atramentowej i papierowej, wszyscy na nią patrzą i nikt się nie czuje w imieniu ludzkości upoważnionym upomnieć o pogwałcone prawo...
— Sądzić! A znaszże ty sprawę, którą tak sądzisz gwałtownie? — spytałem.
— Otóż znam ją — rzekł — i dlatego dostałem gorączki... Słuchaj — dodał, ocierając pot z uznojonego czoła i oczy zapalone wlepiając we mnie z młodzieńczą siłą — słuchaj mnie z uwagą i powiedz, powiedz przecie, czy w pewnych razach, w takich wypadkach jak ten, gdzie formuły nie starczą na ukaranie złego, gdzie się ona wyślizga potępieniu, społeczność chrześciańska, to dzieło solidarne, które przy każdym chrzcie przypomina sobie, przyjmując nowego członka, że wszystkie jej dzieci stanowią jedną nierozdzielną rodzinę — czy ta społeczność nie powinna stanąć w obronie uciśnionego?
— Jest to doskonałe w idealnej teoryi twojej — odpowiedziałem, — ale gdybyś żył dłużej a myślał więcej, spostrzegłbyś, że pod pozorem wymiaru sprawiedliwości największy ucisk mógłby się wkraść, gdybyśmy pozwalali sobie być sędziami wszystkich spraw cudzych. Ta opieka dobrowolna łatwoby się stać mogła despotyzmem społecznym.
— Tak! z zepsutemi ludźmi — zawołał Julek — ale ja sądzę, że kapłaństwo tej sprawiedliwości idealnej nie starcom, z których życie starło uczucie powierzona być powinna, ale westalskiej młodości... ale nam.
— Drogi Julku — rzekłem — wszystko to dobrze. Oni są bez czucia, to prawda, ale my go może mamy nadto. Ono w nas grozi przerodzeniem się w namiętność... Rozumiem do czego zdążasz — dodałem. — Posłuchaj mnie z kolei. Jestżeś pewny, że to co ci się wydaje zbrodnią, nie było rachubą z tej strony, którą masz za pokrzywdzoną?
— Ze strony kobiety?!... I ty to mówisz? — zakrzyknął Julian — ty! czy to możliwe? czy to podobne? czy przypuszczalne?!...
— Nieraz słyszeliśmy o podobnych wypadkach...
— A więc potrzeba pójść do głębi, zbadać istotę rzeczy, stać się inkwirentem...
— Jestli to możliwem?
— Zawsze, temu kto chce tylko — odparł Julian. — Ale to najgorzej, że to, co zowiemy cudzemi sprawami wcale nas nie obchodzi, żeśmy egoiści zakamieniali, że wszystko dla nas obce, co naszego ja nie dotyka, że idąc około jęczącego podróżnego, Samarytanin chyba rany opatrzy, a reszta społeczeństwa mówi sobie, mijając go: na to jest warta, na to jest urząd, na to są powiatowi lekarze, żebyśmy my mogli nie mieć serca i zdawszy na nich miłosierdzie i lekarstwo spokojnie zająć się swojemi sprawami.
— Cóż ty chcesz? — spytałem.
— Abyśmy my młodzi chociaż byli ludźmi! — zawołał — kiedy starsi są lalkami, z których się po drodze sypią otręby tylko.
Na te właśnie wyrazy weszło kilku naszych towarzyszów.

IX.

— Juljan — rzekłem witając ich — wytacza proces całej ludzkości, za jedno biedne uwiedzione dziewczę...
Nie spodziewałem się, aby młodziuchny nasz kolega tem się obraził.
— Nie za nią jedną, szyderco! — krzyknął — ale za wszystkie bezkarne zbrodnie, które chodzą po świecie, czoło podnosząc bezwstydnie... Jeśli jest złe, myśmy winni.
— Kto? — spytał chłodny i starszy od nas Walenty.
— Wy... młodzi.
— Różne rzeczy trafiało mi się słyszeć i czytać — zimno odparł Walenty — ale nie obwinienie młodzieży o występki świata... Wytłumacz się Juljanie.
— Żebyście szydzili.
Podniosłem się, żeby go uścisnąć. Julek, widząc uczucie z jakiem zbliżyłem się do niego, ucałował mnie z zapałem.
— Cierpliwości! — rzekł — wysłuchajcie sprawy, potem powiecie, czy ja dwudziestoletni marzyciel mam słuszność czy nie... Już nawet dziś, domyślam się więcej niż pojmuję, że nie wszystko możliwe co nam błyszczy jako ideał, że młodość jest kwiatem aloesu utopii, ale z utopij dzisiejszych kraje się sukienka dla jutra w kolebce. Utopią dla pogan tyberyuszowych czasów była nauka Chrystusowa, i dla dzisiejszych pogan kłaniających się złotemu cielcowi egoizmu jeszcze więcej jest utopią... To co ludzie potrafili zrobić na swój użytek z boskiej nauki, sposób w jaki ją przykroili do swojego wzrostu, jest najsmutniejszem świadectwem ich niedołęstwa... Chrystus wolałby jeszcze raz przyjść na świat, aby wytłumaczyć im, że słów jego oszpecać się nie godzi, a zmniejszać nie wolno...
— Ale mów o co ci idzie? — spytał Walenty.
— O co mi idzie, tom już stokroć powtarzał. Gdy się wielkie zgorszenie dzieje wśród ludzkości — rzekł Juljan — czy bezkarność jego nie spada na całe społeczeństwo? Czy raz nie powinno ująć się za niewinne ofiary i wystąpić jako sędzia i mściciel?...
— Stój — rzekłem — a swoboda ludzka?...
— Jest dosyć swobody, gdy się czyny spełniają; po dokonaniu ich nie rozumiem swobody zbrodni, urągającej porządkowi i moralności.
— Ale zkąd mu to wszystko przyszło? — spytał Walenty.

X.

— Posłuchajcie cierpliwie — zawołał Juljan — sądzić będziecie potem; powiem wam myśl moją. Rzucał dawniej kościół klątwy na nieszczęśliwych, którym ognia, wody, dachu i chleba odmawiano; cały świat spełniał anatemę, odpychając winnego czy niewinnego winowajcę. Czemu by społeczność nie miała rzucać klątwy podobnej?
— Ale zkąd ci to przyszło? — powtórzył Walenty.
— Czekaj — rzekł Julek — wszystko burzy się we mnie; powiem ci zaraz. Byliśmy razem z nim — wskazał na mnie — i z Adolfem na przechadzce. Za miastem, w odludnej pustce, znajdujemy obraz cudowny... Dość powiedzieć żeśmy przed nim uklękli... Było to młode dziewczę... z dziecięciem u piersi, łzami zalane... Z rysów, z postawy poznać w niej było można wychowankę lepszego świata lub takiego co się nim zowie przynajmniej... Dowiedzieliśmy się tylko, że była ofiarą niecnego uwodziciela, odepchnięta przez niego i rodzinę... Ale to mało; jam zajrzał głębiej w tę smutną historyę, ja wam ją opowiem... Nie ma za tę zbrodnię kary w kodeksach. Sprawca jej urąga, chodząc po świecie z uśmiechem na ustach... Nie należałożby, aby społeczność ujęła się za ofiarą?
— Ale mów i indukuj sprawę, bo dotąd ciemna — odparł Walenty.
— Będzie zaraz jasna — zawołał Julek. — Wzdrygniecie się jak ja nad nią; ale cierpliwości, bo ze mnie bucha oburzenie, bo mówić chłodno nie mogę, nie umiem. Potrzebuję na chwilę zestarzeć, aby z kata jakim mnie robi namiętność sprawiedliwości, stać się zimnym inkwirentem.
— Dajcie mu szklankę wody z cytryną — przerwał Walenty. — Poczciwy chłopiec, ale może dostać zapalenia płuc...
— O szydercy! — krzyknął Julek.
— Czekaj z sądem o nas... lat dziesięć... będziesz takim jak my.
— Wolę przed laty dziesięciu umrzeć — odparł Juljan. — Nie chcę tego doczekać, bym po sobie nosił żałobę.

XI.

— Gdybyś mógł zacząć opowiadanie? — rzekł Walenty.
— I gdybyście mi go raczyli nie przerywać — dorzucił Julek.
— Sam zważ, że to niepodobieństwo, — nielitościwie śmiejąc się szepnął pierwszy — twój tekst nie obejdzie się bez szerokiego komentarza. Powtóre jesteś jak młody źrebak, którego wypuszczają na paszę. Trzeba, by go ciągle pastuszek pilnował, bo rozhasany poleci gdzie go oczy poniosą.
— Więc chyba nic nie powiem!
— Słuchajcie! słuchajcie! — rzekł Walenty.
— Wystawcie sobie... cichy dom żółwia egoisty...
— Patrzcież czy zaraz nie potrzeba odsyłacza i tłumaczenia. Co ma się rozumieć przez żółwia? bo jużciż nie o tem mówisz, na którym nas anatomii uczą?
— Żółw mój, to stary urzędnik, którego znacie wszyscy... Widzieliście go nieraz w ulicy kroczącego poważnie, wyprostowanego, wypogodzonego, istny wizerunek prawego męża, noszącego w łonie czyste i zdrowe sumienie... Wielki moralista, nielitościwy sędzia spraw ludzkich, ze wszystkiego biorący asumpt do narzekania na zepsucie. Prezes N. ojciec Heleny, jest obrazem ciekawym ślepoty człowieka we własnych sprawach. Surowy dla drugich, w sobie widzi ideał. Znać to po szacunku jaki okazuje dla samego siebie... Rzekłbyś, że idąc, obawia się, aby się nie stłukł, aby się nie otarł o kogoś mniej godnego. Mówi sentencyami, sądzi bez odwołania, ma powagę królewską i zarozumiałość ludzi szczęśliwych... Życie jego upłynęło jak je sobie urządził. Los nie rzucił w nie dotąd kamieniem, któryby rozbił tę zamarzłą taflę lodu. Prezes był żonaty. Żona jego była niewolnicą i wielbicielką mężowskiej potęgi... Bóg dał mu dwie córki... Wychowano je ostro, ale tak, aby samemu panu jaknajmniej zawadzały. Prezes widywał je w godzinach oznaczonych, dawał im rękę do pocałowania i surowe napomnienia, ale nie kochał, bo nic nigdy kochać nie mógł. Ten brak przywiązania starała się pomnożoną w dwójnasób miłością macierzyńską wynagrodzić matka i pieściła je... biedna, słaba kobiecina, wylękła, niemająca woli i przez to może pozbawiona instynktu zachowawczego. — Jej systemem była miłość... Dzieciom pozwalała na wszystko co chciały, a gdy jej się zdawało, że chciały czegoś niedobrego, zamiast im się sprzeciwić, siebie starała się przekonać, że to mogła być rzecz w istocie nie tak zła i szkodliwa jak się jej zdawało. To serdeczne przywiązanie, namiętne, często jej sąd wypaczało.
— Zkąd Julkowi taka znajomość serca kobiecego? — przerwał Walenty.
— Powtarzam com słyszał — odparł Julek — dajcie mi mówić, bo wątek stracę.
— Strać go, powieść będzie fantastyczniejszą.
— Chcę, by była prawdziwą tylko. Już widzicie — mówił dalej — jak się tych dwoje dziewcząt wychowało... w grozie straszliwego ojca, który w domu był widmem przerażającem wszystkich, w pieszczotach skrytych u macierzyńskiego łona... i w tej ciekawości świata, którego taki dom wcale im nie mógł dać ani poznać, ani przeczuć. Dom był smutny, salon zimny, ludzie przychodzący sztywni i krochmalni; kobiety, przyjaciółki pani, szczebiotliwe i dziecinne. Rozumiesz, życie przysłonione i skryte, a dla ojca... pozór suchy jakiegoś życia martwego, jak on uregulowanego. Z tego podziału na dwoje, z tych skrytości postrachu wynikało, że ojciec o połowie tego co się u niego działo nie wiedział. Aby się trochę pośmiać i swobodniej pośpiewać, pogwarzyć, wybierano godziny, w których go nie było w domu. Przyjście jego niespodziane płoszyło wszystkich aż do gości, odkrywając przed światem tajemnicę tej tyranii pedantycznej. Często najmniejsze rzeczy potrzeba było przed nim ukrywać; ale z niemi taiły się i nieoględne płochostki dziewcząt i nieopatrzne często, a pieszczotliwe obejście się biednej matki, która im starała się wynagrodzić surowość ojca. W godzinach urzędowych, gdy wszyscy się gromadzili, gdy prezes publicznie gderał, matka miała postać posągu, córki podobne były do zamarłych z przestrachu dzieci Nioby. Nic nie wyszło przed nim na jaw. Ale gdy ojciec odszedł, musiano sobie wynagradzać. Matka była kobietą słabą, bałwochwalczo przywiązaną do córek i spragnioną odrobiny swobody i wesela... Wyrywały się więc wszystkie z pod rózgi tego nieznośnego pedagoga i wylatywały, trzepocząc skrzydełkami. Prezes mało bardzo znał stosunki żony, mało wiedział co ona robiła, a choć dopytywał ściśle o każdą godzinę, odpowiadano mu tak umiejętnie wyciągnioną treścią, że z niej trudno się było domyśleć, co się z niemi działo. Matka i córki nie kłamiąc wyraźnie, nie umawiając się o oszukiwanie ojca, instynktowo kryły przed nim swe życie, tworząc dlań obraz jakiego pragnął. Prezes zresztą nie wchodził ściślej w rozpoznawanie, zadawalniał się lada pozorem i wymówką. Zbyt sobą był zajęty, żeby miał bardzo się troszczyć o żonę i córki. Towarzystwo jego składało się z posągów papierowych jak on, z ludzi przyzwoitych i sztywnych... Pani miała swoje osobne, które przed prezesem przybierało postać zastygłą i poczuwało się do potrzeby kłamania oczyma, mową i postawą... Znacie już wnętrze tego domu, w którym się wychowała Helena, pieszczotka matki, serce rozbudzone miłością macierzyńską do marzeń innych. Siostra jej wesoła i śmielsza, ale innego temperamentu, o parę lat od niej starsza, była śliczną ale chłodną i obrachowaną istotą, dla której świat wcale nie był straszny. Kropelka egoizmu ojcowskiego strzegła ją od zawodów... Nie lubiła marzyć i czytać; rachowała się z życiem... Helena tworzyła sobie z niego sen nieprawdopodobny.

XII.

— Stajesz się niesłychanie drobnostkowym — przerwał Walenty. — Jest to metoda nowych romansopisarzy, którzy po flamandzku malują miotłę stojącą w kącie... Michał Anioł miał zwyczaj w kilku rysach robić olbrzyma.
— Nie jestem ani Michałem, ani Aniołem — zawołał Julek — i moja bohaterka nie jest olbrzymem... Drobne rzeczy muszą się rysować cienkiem piórkiem.
— Aby na rysunek nikt nie patrzył... — mruknął Walenty. — Mów dalej.
— Mówię dalej, mimo krytyki — westchnął Julek — i przechodzę do bohatera, który także olbrzymem nie będzie, i choć ma Antinousa oblicze, nie mogę się w nim rozkochać... Znacie Ptasia?
— Ptasia!... To on? — krzyknął Walenty.
— Tak jest, winowajcą jest ten migdałowy, biały, różowy, wyperfumowany, słodki, uśmiechnięty, grzeczny jak kupczyk sklepowy, pachnący jak zalotnica i wyszczotkowany jak lalka fryzyera... Ptasio. Wiecie jak przyszedł do swego imienia, pod którem zna go ulica i miasto... Dali mu je extowarzysze, akademicy. Ale może nie wiecie kim jest panicz w istocie?
— Inkwirencie! ty nam to powiesz, byle nie zbyt długo — rzekł Walenty.
— Ptasio jest synem znakomitego prawnika, mecenasa X. Ten olbrzym pracowitości i talentu w pocie czoła, ale poczciwie dorobił się wielkiej fortuny. Rozrywany na wszystkie strony, wyrocznia uciśnionych, wiecznie zajęty, mimo największego przywiązania do syna jedynaka, nie miał wcale czasu nim się zająć. Dziecię wyrosło pieszczone przez matkę, kobietę z wielkiego świata, próżną i fałszywą, na paniczyka kosmopolitę... Skończywszy szkoły z wielkim wysiłkiem nauczycieli, guwernerów, korepetytorów, lekcyj prywatnych i środków pomocniczych, Ptasio począł zrazu uczęszczać na wydział prawny w uniwersytecie, ale mu nauka, której nie lubi, szła oporem, a gorzej jeszcze życie koleżeńskie, surowe, nieprzebaczające wad, za ostre dla takiego gagatka, który przez posłuszeństwo ojcu rozpoczął nauki, ale marzył tylko o wcieleniu się w próżniackie towarzystwa do których go stosunki ojcowskie zbliżały. Gorliwiej daleko uczęszczał na wieczory i bale, na które mu matka wstęp wyrabiała, niż na prelekcye Capellego i Jaroszewicza. Nieznośnie próżny, zakochany w sobie, w swoim dowcipku wyostrzonym na francuskich frazesach, w manierze, w elegancyi, wzdychał do wielkich powodzeń w wyższych kołach i miał się za coś tak wybranego, że w końcu czując się niedość przez nas uznanym, musiał opuścić uniwersytet, bo go towarzysze znieść nie mogli, a życie dlań stało się nieznośnem na ławie, na której siedzieć nie umiał, przywykłszy do aksamitnych foteli. Przeszedł — mimo oporu ojca, z pomocą matki, dowodzącej, że wydział prawny składa się z młodzieży źle wychowanej, która ukochanego popsuć może — wprost na jakiegoś aspiranta czy aplikanta i ciągnie dalej życie, którego większa część upływa na woskowanych posadzkach. Ten Don Juan palestry nie jest nawet zbyt wydatnym typem, postać pospolita jaką się spotyka w stolicach i małych mieścinach pod różnemi właściwemi strefom tym przeobrażeniami, począwszy od bulwarów paryskich do Sochaczewa i Garwolina. Powierzchowność zdradza pieszczoszka i egoistę, którego największem zajęciem spoglądanie w zwierciadło, by się w niem sobie przypatrzył... Ludzkie twarze są dlań także rodzajem zwierciadła, bo wypatruje w nich tylko wrażenia jakie na nich czyni. Podobniejszy jednem słowem do pospolitej zalotnicy niż do młodego człowieka, którego czeka życie... Otóż macie Ptasia... Znęcony śliczną twarzą prezesówny, Ptasio wkradł się do domu jej rodziców, ale prawie bez wiadomości ojca, który znając położenie mecenasa, oraz pretensye matki dla syna, nie byłby nigdy mógł rachować na ożenienie z córką, a zatem nie byłby dopuścił zbyt wielkiego spoufalenia. Słaba matka inaczej to pojęła... Widziała w nim chłopca ładnego, bogatego, dobrze wychowanego, który mógł się w Helenie pokochać i powinien był ożenić. Upatrywała w tem szczęście córki, świetny los dla niej. Zdało się biednej kobiecinie, że na to dość jest tylko doprowadzić miłość młodego chłopca do najwyższego stopnia szału, że naówczas pieszczonemu jedynakowi na wszystko zezwolą... Spotykali się na przechadzce zrazu. Zawiązała się znajomość naprzód ukradkiem. W godzinach, w których prezes nie mógł go zastać, przyjmowano panicza w domu. Ale matka rachując na serce młodego człowieka, omyliła się mocno; w tym człowieku nie było nic żywego. Helena go pokochała gwałtownie, namiętnie, idealnie — on się bawił. Szukał sobie chluby z tej pierwszej miłostki, grał rolę zakochanego i roznamiętniał się, ale uczucia prawdziwego w człowieku tego rodzaju być nie mogło. Zkądby się ono w takim szalbierzu i komedyancie wzięło.
— Smutna historya — dodał Julek — z jednej strony dziecinna naiwność kobiety, ufającej, oddającej się zupełnie, z drugiej kocia przebiegłość egoisty, który korzysta, oszukuje i z góry sobie obrachowuje bezkarność... Nie wiem jak długo trwała ta miłość... której matka (za późno się spostrzegłszy) tamy położyć nie mogła. Bliższe poznanie Ptasia przekonało ją o niebezpieczeństwie, ale już cofnąć się nie było podobna. Helena wyznała jej ze łzami, że bez niego żyć nie potrafi, że za nim pojedzie na koniec świata. Gdy dziewczę już mu wypowiedziało tajemnicę serca, gdy nieoględna matka w długich samotnych przechadzkach zostawiająca ich na ustroniu, dozwoliła im przebiedz swobodnie całą gammę miłości, gdy Ptasio upił z tej czary najczystszą roskosz życia, potrzeba było go wabić i ciągnąć, aby Helena ócz nie wypłakiwała. Jak najpodlejszy z ludzi począł się wycofywać powoli, szukać powodów do sporu i nieraz biedna prezesowa przepraszać go i zapraszać musiała, tak był drażliwy i łatwo się odstraszający... Helena płakała, ale ona nie widziała, nie chciała widzieć w nim ani fałszu, ani rachuby, ani ostygnięcia; wszystko przypisywała ludziom, czasem sobie, czasem własnej matce. A im bardziej ciągnięto go niestety, tem silniej i uparciej szukał powodów, aby się wysunąć z domu. Położenie było niesłychanie przykre. Prezes, którego żona się obawiała, nic o tem nie wiedział. Przypadek chciał, by raz nareszcie zastał młodego człowieka w salonie sam na sam z córką, a że był i surowy i grubianin, odprawił go w sposób bardzo niegrzeczny. Ptasio, który może to wszystko obrachował... uszedł pozornie zgryziony, w istocie szczęśliwy... Stosunki były zerwane... Czas było wyznać ojcu położenie i miłość córki, ale matka nie miała na to siły... Zachorowała, gryzła się... i z łez i boleści, córkę przyciskając do łona — umarła bezprzytomną.

XIII.

— Zkądże ty u licha tak dobrze wiesz o szczegółach? — zapytał Walenty.
— O to nie pytajcie. W istocie jestem inkwirentem; śledzić musiałem. Znalazłem świadków... Ale to co wiem, wiem dobrze.
— Idźmy dalej — dodał towarzysz — idźmy dalej.
— Już tylko słów kilka i kończę — zawołał Julian. — Wystawcie sobie straszliwą, rozpaczliwą śmierć kobiety, którą ten człowiek zabił, położenie córki, jej wstyd... jej cierpienie, gniew ojca i wygnanie z domu... sieroty. Były to sceny dramatu Diderot’a... Kto wie, Schillerowskiej tragedyi może.
Helena zniosła to wszystko ze stoicyzmem niezachwianej wiary w ukochanego. Ani jego postępowanie, ani słowa, ani odstępstwo otworzyć jej ócz nie mogło... Powtarzała konającej matce, powtarza siostrze do dziś dnia: »Wy go nie znacie... wy go nie znacie! On nieszczęśliwy! On się obawia ojca... On ma matkę... On musiał mnie porzucić... Ale on mnie kocha, on wróci!«
Starano się rozbić tę ułudę z nielitościwą surowością — napróżno. Helena utworzyła sobie raz z niego ideał i strącić go z tego piedestału nie chciała, nie mogła...
— Jakże więc, jeszcze w niego wierzy?!
— Najzupełniej... I tłumaczy go i uniewinnia... Prawie równocześnie ze śmiercią matki i wychodzącą z domu trumną, wyszła biedna Helena, nie wiedząc dokąd pójdzie, nie myśląc nawet ukrywać swojego wstydu...
Prezes drugą córkę wydał zaraz za podżyłego kolegę, aby się jej pozbyć z domu... i o pierwszej już nie myślał.
— A ten łotr? — zapytał chłodno Walenty.
— Nie widziała go więcej... Jest to istota... mniejsza, że bez serca... ale bez sumienia. Szydzi prawie z ofiary swej, która mrze we łzach i męczarni... Mąż siostry zakazał jej przyjmować Helenę, ukradkiem więc tylko widywać się mogą. Ojciec wyrzekł się zupełnie... Powiedzcież mi panowie, rozważywszy dobrze wszystko, czy sprawiedliwie pokutuje ta istota za zbytnią swą wiarę w serce ludzkie, o którego fałszach jej nie ostrzeżono? Kto tu winowajcą? ona czy on? Kto ukarany być ma? Kto cierpieć powinien?
Milczeliśmy; Julek się zapalał.
— Powiedzcież mi — dodał — maż to tak pozostać? mamyż na tego Boga, na którego ramiona wszystko składają ludzie, co nic wykonać nie chcą, złożyć i ukaranie winowajców i nagrodę nieszczęsnej ofiary? Czy społeczność chrześciańska, braterska, na obraz i podobieństwo Boże stworzona, nie ma się poczuwać do obowiązku prokuratora i zagaić tę sprawę?
— Wiem — dodał żywo, — że żądam rzeczy niesłychanej. Ale... dobrze li tak jest?
— Tak jest! — rzekł z westchnieniem Walenty... i spuścił głowę.
— Ale czy tak być powinno?...

XIV.

— Niechaj sobie będzie ludzkość jaka chce — dodał Julek — mniejsza o to. Ja już mówię nie w imieniu społeczności całej, ale jednego jej kiełka... jednej cząstki, która mnie najmocniej obchodzi.
Pro domo sua.
— Przemawiam za młodzieżą. Społeczność, istota idealna, którą konserwatyzm ostrożny i bezpieczny prowadzi, niech sobie idzie wedle swych prawideł... lecz my, nie mamyż prawa trochę ją wyprzedzić, lepsze mając nogi?
— Wątpię — rzekł Walenty — porządek wymaga, byśmy szli w szeregu, a nie, to nas za wywołańców ogłoszą.
— Z Bogiem... Wywołańcy wczorajsi są często panami jutra!!
Podniósł się Julek, mówiąc te słowa i ze zmienionym wzrokiem, z rozpromienioną twarzą, w istocie piękny, bo w nim szlachetna myśl jaśniała — począł mówić z przejęciem niesłychanem.
— Przyznaję się — grzeszny jestem... Gdyby ta kobieta nie była tak cudownie piękną, tak niewinną, tak cichą męczennicą namiętności cudzej, bezdusznej, możebym nie został wzruszony jej krzywdą tak głęboko — do szpiku kości.
— Aha! — rzekł flegmatycznie Walenty.
— Ale nie pytam, co budzi we mnie uczucie, które czuję uczciwem! Chwytam dobro, choć mi przychodzi nie z zupełnie czystego źródła... Widzicie jestem szczery. Nie przeczcież mi mojego uczucia, mej myśli... Pozwólcie bym wypowiedział je całe... Ja sądzę, że młodość lepszą być powinna od społeczności zastygłej, że nie narzucając się jej i szanując ją, może, powinna... tam, gdzie staruszka pójść nie ma siły, pobiedz i urwać dla niej kwiat zasługi... Tak mi się widzi ta sprawa. Zresztą na sofizmatach mi nie zbraknie. Winowajca jest młody jak my, należy do nas — obraził całą młodość, czyniąc z niej ohydny użytek — myśmy go ukarać powinni.
— A wszystko to dlatego, że ona jest tak piękną! — zawołał Walenty.
— Nie; lecz dla tego, że to jest piękny obraz wielkiej myśli.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
J. I. Kraszewski.

Tu urywa się rękopis opowiadania.
Czy znakomity powieściopisarz miał zamiar je skończyć? czy o niem zapomniał? czy z rozmysłem porzucił?... Nie wiemy. Podaliśmy z Murowanki tyle kartek ile ich rodzina ś. p. J. I. Kraszewskiego w papierach nieboszczyka odszukać zdołała. W naszem przekonaniu, do końca obrazka musi być bardzo niedaleko. Wyobraźnia nasuwa rozwiązanie proste i realne. Wątpimy jednak, aby je można było artystycznie i szczęśliwie połączyć z całością, realistyczna bowiem formuła dzisiejsza nie licuje z tonem tej przeszłościowej nowelli. Jak sądzić można z treści i stylu, ba! nawet z pożółkłego papieru i pisma dawniejszej daty, autor »Bożej Czeladki«, kreślić musiał powiastkę powyższą w bogatej i płodnej epoce swej twórczości, kiedy hołdował idealizmowi. Forma, chociaż trąci nieco pleśnią, niekiedy prześliczna, ciągle zaś bujna, ciepła, płynąca szumną kaskadą lamentów i jęków na ustrój społeczeństwa, dosadnie także charakteryzuje dobę romansów tendencyjnych; przytem sama przez się zająć może urokiem, niestartej dotąd świeżości. Dlatego nie szczędziliśmy starań, aby Murowankę — do ram Świata rozmiarami nadającą się najudatniej — z pośmiertnych rękopisów zgasłego, nieodżałowanego pisarza, dla naszego dwutygodnika pozyskać i czytelnikom złożyć w ofierze.

Redakcya.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.