Nędznicy/Część czwarta/Księga ósma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Jan Valjean nic się nie domyślał.
Cozetta nie taka marzycielka, jak Marjusz, była wesołą, a to wystarczało do szczęścia Jana Valjean. Myśli Cozetty, czułe zajęcia, obraz Marjusza, zapełniający jej duszę, niczem nie kaziły nieporównanej czystości jej pięknego pogodnego czoła. W jej wieku dziewica nosi miłość jak anioł lilję. Jan Valjean był więc spokojny. A przytem, gdy dwoje kochanków są w porozumieniu, wszystko im idzie jak z płatka, osoba trzecia, któraby mogła zaniepokoić ich miłość, jest w doskonałem zaślepieniu, dzięki pewnym ostrożnościom, które zawsze zachowują kochankowie. Tak Cozetta nigdy i w niczem nie sprzeciwiała się Janowi Valjean. Chciał iść na przechadzkę? dobrze, tato. Chciał pozostać w domu? I owszem. Chciał przepędzić wieczór u Cozetty? była zachwycona. Wracał do siebie czasem o dziesiątej, a w tych razach Marjusz przychodził do ogrodu nieco później, gdy usłyszał z ulicy, że Cozetta otwiera drzwi na ganek. Nie potrzebujemy mówić, że we dnie nie spotkanoby Marjusza. Jan Valjean zapomniał nawet czy Marjusz żyje na świecie. Raz tylko jednego poranku zapytał Cozetty: — Co to, masz całe plecy pobielone? Poprzedniego wieczora Marjusz w uniesieniu przycisnął Cozettę do ściany.
Stara Toussaint wcześnie się kładła do łóżka i po skończonej robocie myślała tylko o spaniu, jak Jan Valjean, o niczem nie wiedząc.
Nigdy noga Marjusza nie postała w domu. Gdy był z Cozettą, kryli się za mur przy ganku, by ich nie widziano i nie słyszano z ulicy i siadali przy sobie, często zamiast całej rozmowy, ściskając sobie ręce po dwadzieścia razy na minutę i patrząc na gałęzie. W owych chwilach, gdyby piorun padł o trzydzieści kroków, aniby się go domyślili, tak marzenie jednej zanurzało się i gubiło w marzeniu drugiego.
Czystość przejrzysta. Godziny jasności pełne i wszystkie prawie podobne do siebie. Ten rodzaj miłości jest zbiorem listków lilji i piórek gołębich.
Cała przestrzeń ogrodu dzieliła ich od ulicy. Ile razy Marjusz wchodził lub wychodził, starannie poprawiał kratę żelazną, by nie spostrzeżono, że była usunięta.
Zwykle odchodził o północy i wracał do Courfeyrac’a. Courfeyrac mówił do Bahorela:
— Czy uwierzysz! Marjusz wraca teraz o pierwszej rano.
Bahorel odpowiadał:
— Cóż chcesz? cicha woda brzegi podrywa.
Czasami Courfeyrac założył na krzyż ręce, przybrał minę poważną i mówił do Marjusza:
— Bałamucisz się młodzieńcze!
Courfeyrac, człowiek praktyczny, ze złej strony brał ten niewidzialny odblask raju na licach Marjusza; mało czuł pociągu do miłości niezwykłej, niecierpliwiła go i niekiedy wzywał Marjusza, by wrócił do rzeczywistości. Jednego poranku dał mu takie napomnienie:
— Mój kochany, myślę, że jesteś teraz na księżycu w królestwie marzeń, w prowincji złudzeń, w stolicy Bańki mydlanej. No chłopcze, jak jej na imię?
Ale nic nie mogło dobyć słówka z Marjusza. Dałby sobie wyrwać paznogcie, a nie wymówiłby trzech świętych zgłosek, składających nie wysłowione imię Co zetta. Prawdziwa miłość jaśnieje jak jutrzenka, a milczy jak grób. Courfeyrac dostrzegł tylko tę zmianę w Marjuszu, że jego małomówność promieniała szczęściem.
Podczas słodkiego miesiąca maja, Marjusz i Cozetta poznali te niezmierne szczęścia:
Kłócić się i mówić sobie pan, pani, jedynie dlatego, żeby potem częściej ty mówić:
Opowiadać rozwlekle z najdrobniejszemi szczegółami o ludziach, którzy nas wcale nie obchodzą, jest to jednym więcej dowodem, że w rozkosznej operze, zwanej miłością, libretto nic prawie nie znaczy;
Dla Marjusza, słuchać Cozettę, mówiącą o strojach;
Dla Cozetty, słuchać Marjusza, prawiącego o polityce;
Słyszeć, dotykając się kolanami, turkot powozów na ulicy Babilońskiej; Wpatrywać się w tę samą planetę na niebie lub w tego samego robaczka, świecącego w trawie;
Umilknąć razem — rozkosz większa, niż mówić; I t. d. i t. d.
Tymczasem zbliżały się różne zawikłania.
Jednego wieczora Marjusz szedł na schadzkę bulwarem Inwalidów; zwykle chodził ze spuszczoną głową; gdy miał zawrócić na ulicę Plumet, usłyszał głos tuż przy sobie:
— Dobry wieczór, panie Marjuszu!
Podniósł głowę i poznał Eponinę.
Sprawiło to na nim dziwne wrażenie. Ani razu nie przyszła mu na myśl ta dziewczyna od czasu, jak go zaprowadziła na ulicę Plumet, nie widział jej potem i zupełnie o niej zapomniał. Miał wszelkie powody być jej wdzięcznym — jej winien był teraźniejsze szczęście, a jednak czuł się nie swój, gdy ją spotkał.
Błędnie sądzą, że miłość szczęśliwa i czysta wiedzie człowieka do stanu doskonałości; po prostu wiedzie go, jakeśmy to widzieli, do stanu zapomnienia. W takiem położeniu człowiek zapomina złośliwości, ale też zapomina być dobrym. Znikają wdzięczność, powinność, pamięć na najważniejsze obowiązki. W każdym innym czasie Marjusz inaczejby postąpił z Eponiną. Zajęty Cozettą, nawet nie zdawał sobie jasno sprawy, że ta Eponina nazywała się Eponiną Thenardier, że nosiła nazwisko, zapisane w testamencie jego ojca, nazwisko, dla którego przed paru miesiącami poniósłby największe ofiary. Przedstawiamy Marjusza jakim był; nawet jego ojciec powoli znikał z jego duszy w blasku miłości.
Odpowiedział zakłopotany:
— A to panna Eponina?
— Dlaczego mię pan nazywa panną? Czym panu zrobiła co złego?
— Nie — odpowiedział.
Rzeczywiście nie miał do niej żadnej urazy. Owszem. Ale czuł, że teraz, gdy Cozecie mówił ty, nie mógł postąpić inaczej i musiał mówić Eponinie panna.
Gdy nic nie mówił, zawołała:
— Mówże pan...
I zatrzymała się. Zdawało się, że słów zabrakło tej dziewczynie, niedawno tak śmiałej i wygadanej. Chciała się uśmiechnąć i nie mogła. Rzekła tylko:
— I cóż?...
Później umilkła i spuściła oczy.
— Dobranoc, panie Marjuszu — rzekła nagle — i odeszła.