Nędznicy/Część czwarta/Księga ósma/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy ten rodzaj suki z ludzką twarzą odbywał wartę przed kratą i gdy sześciu zbójów ustąpili przed dziewczyną — tymczasem Marjusz siedział przy Cozecie.
Nigdy niebo nie było gwiaździstsze i piękniejsze, drzewa bardziej drżące i zapach ziół rozkoszniejszy; nigdy ptaki nie usypiały pod liśćmi z milszym szczebiotem; nigdy wszystkie harmonje pogody wszechświata nie wtórowały lepiej wewnętrznej muzyce miłości; nigdy Marjusz nie był bardziej rozkochany, zachwycony, szczęśliwszy. Ale zastał Cozettę smutną. Cozetta płakała, miała oczy czerwone.
Pierwsze słowo Marjusza było:
— Co ci jest?
Ona odpowiedziała:
— Zaraz ci powiem.
Potem usiadła na ławce przy ganku i gdy drżący zabierał miejsce przy niej, mówiła dalej:
— Dziś rano powiedział mi ojciec, bym się przygotowała do podróży, że ma interes i że zapewne wyjedziemy.
Marjusz zadrżał od stóp do głowy.
Gdy zbliżymy się do kresu życia, umrzeć to znaczy odjechać; gdy jesteśmy w jego początkach, odjechać znaczy umrzeć.
Od sześciu tygodni Marjusz nieznacznie, zwolna, stopniowo, z dniem każdym wchodził w posiadanie Cozetty. Posiadanie czysto idealne, ale głębokie. Jakeśmy już wytłumaczyli, w pierwszej miłości posiada się wprzód duszę niż ciało; później posiada się wprzód ciało niż duszę, niekiedy nie posiada się jej wcale; Faublasy i Prudhommy dodają: bo jej nie ma, ale szczęściem sarkazm ten jest bluźnierstwem. Marjusz więc posiadał Cozettę, jak posiadają duchy, ale otaczał ją całą duszą i trzymał zazdrośnie w swej mocy z niezachwianem przekonaniem. Posiadał jej uśmiech, jej oddech, zapach jej szat, głęboki promień jej źrenic niebieskich, delikatność jej ciała, gdy dotykał ręki, rozkoszne jej znamię na szyi, wszystkie jej myśli. Ułożyli się, usypiając zawsze marzyć o sobie i dotrzymali słowa. Posiadał więc wszystkie marzenia Cozetty. Pożerał oczyma a niekiedy dotykał oddechem jej włoski na karku i mówił sobie, że każden z tych włosków należy do niego, do Marjusza. Ubóstwiał wszystko, co na siebie kładła, kokardę jej wstążki, rękawiczki, rękawki i buciki, niby przedmioty święte, których był panem. Marzył, że jest władzcą pięknych grzebyków szyldkretowych, któremi spinała włosy i mówił sobie — był to głuchy szept obudzającej się żądzy — że nie było sznureczka na jej sukni, ani oczka w pończoszkach, ani fałdy w staniku, któreby nie należały do niego. Siedząc przy Cozecie czuł, że jest przy swej własności, przy swojej despotce i niewolnicy. Dusze ich tak zdawały się z sobą zmięszane, że chcąc je odebrać nie poznaliby, która do kogo należy. — To moja. — Nie, to moja. — Zapewniam cię, że się mylisz, z pewnością to ja. — Co bierzesz za siebie, to ja jestem. — Marjusz miał w sobie coś Cozetty, a Cozetta coś Marjusza. Marjusz czuł, że w nim żyje Cozetta. Mieć Cozettę, posiadać ją, było to samo prawie co oddychać. I gdy taką żył wiarą, gdy tak poił się posianiem dziewiczem, niesłychanem a bezwzględnem, gdy czuł się panem wszechwładnym, nagle spadł nań ten wyraz: „Wyjeżdżamy“ i ostry głos rzeczywistości zawołał: Cozetta nie jest twoją!
Marjusz się obudził. Od sześciu tygodni, jakeśmy powiedzieli, Marjusz żył za obrębem życia; owe słówko: wyjeżdżam! szorstko wtrąciło go doń napowrót.
Nie wyrzekł ani słowa. Cozeta uczuła tylko, że ma rękę bardzo zimną. Z kolei zapytała:
— Co ci jest?
Odpowiedział przycichłym, ledwie dosłyszanym głosem:
— Nie rozumiem tego, co powiedziałaś.
Powtórzyła:
— Dziś rano mówił mi ojciec, żebym załatwiła drobne sprawunki i była w pogotowiu, że mi da swą bieliznę do zapakowania w tłomok, że zmuszony jest udać się w podróż, że odjeżdżamy, że trzeba mieć duży tłomok dla mnie a mały dla niego i przygotować to wszystko przed upływem tygodnia, że może pojedziemy do Anglji.
— Ależ to potworne! — zawołał Marjusz.
Pewnem jest, że w tej chwili żadne nadużycie władzy, żaden gwałt, żadne okrucieństwo najpotworniejszych tyranów, żaden czyn Buzyrysa, Tyberjusza lub Henryka XVIII nie dorównywał w mniemaniu Marjusza tej srogości: Pan Fauchelevent zabiera córkę do Anglji, bo ma interesa.
Zapytał słabym głosem:
— I kiedy odjeżdżasz?
— Nie powiedział kiedy.
— A kiedy powrócisz?
— Nie powiedział kiedy.
Marjusz powstał i rzekł zimno:
— Więc pani jedziesz?
Cozetta podniosła na niego piękne oczy pełne trwogi i odpowiedziała jakby obłąkana:
— Dokąd?
— Do Anglji pojedziesz pani?
— Dla czego mi mówisz pani?
— Zapytuję się czy pani pojedziesz?
— I cóż mam czynić? — rzekła załamując ręce.
— Więc jedziesz pani?
— Jeśli ojciec pojedzie?
— Więc i pani pojedziesz?
Cozetta wzięła rękę Marjusza i ścisnęła ją nie odpowiadając.
— Dobrze — rzekł Marjusz. Pójdę gdzieindziej.
Cozetta raczej uczuła to słowo niż je zrozumiała. Zbladła tak, że w ciemności twarz jej stała się białą. Wyszeptała:
— Co mówisz?
Marjusz spojrzał na nią, podniósł zwolna oczy ku niebu i odpowiedział:
— Nic.
Gdyby spuścił oczy zobaczyłby, że Cozetta się uśmiechała. Uśmiech kobiety kochanej ma światłość, którą widzimy w nocy.
— A, jacy my dziecinni! Marjuszu, przyszła mi myśl jedna.
— Jaka?
— Jedź z nami! powiem ci gdzie! Przyjedź tam, gdzie ja będę!
Marjusz teraz obudził się zupełnie. Spadł z obłoków w zupełną rzeczywistość i zawołał:
— Jechać z wami! zwarjowałaś? Na to trzeba pieniędzy, a ja nie mam! Jechać do Anglji? Ależ ja teraz winien jestem nie wiem ile, przeszło dziesięć luidorów Courfeyrac’owi, jednemu z moich przyjaciół, którego nie znasz. Mam stary kapelusz, który nie wart trzech franków, mam surdut bez kilku guzików na przodzie, mam podarte koszule, dziurawe łokcie, dziurawe buty, od sześciu tygodni nie myślę o tem i wcale ci nie mówiłem. Cozetto, jestem nędzarzem. Widujesz mię tylko w nocy i dajesz mi swą miłość; gdybyś mię zobaczyła we dnie, dałabyś mi grosz jak żebrakowi! Jechać do Anglji! Ba! nie mam nawet czem zapłacić paszportu!
I padł twarzą na drzewo stojące obok, ręce złożył nad głową, czołem tarł korę i nie czuł ani drzewa, które mu obdzierało skórę, ani gorączki, która biła mu młotem w skroniach i nieruchomy, bliski upadnięcia stał jak posąg Rozpaczy.
Długo tak przestał. Można całą wieczność przeżyć w tych otchłaniach. Nakoniec obrócił głowę i usłyszał za sobą szmer stłumiony, łagodny i smutny.
To Cozetta łkała.
Od dwóch godzin płakała przy Marjuszu zadumanym.
Poszedł ku niej, padł na kolana, schylił się zwolna ku ziemi, ujął koniec jej nóżki, wychodzący z pod sukni i ucałował.
Nie broniła. Są chwile, w których kobieta, jak bogini smutna i rezygnacji pełna, przyjmuje w milczeniu religijną cześć miłości.
— Nie płacz — rzekł.
Wyszeptała:
— A kiedy mam oddalić się, a ty nie możesz tam pojechać?
On mówił:
— Czy mię kochasz?
Zanosząc się od płaczu odpowiedziała mu słowem niebiańskiem, które najbardziej zachwyca wśród łez wyrzeczone:
— Ubóstwiam cię!
Marjusz mówił dalej tonem nie wysłowionej pieszczoty:
— Nie płacz. Zrób to dla mnie, powiedz, nie będziesz płakać?
— A ty, czy mnie kochasz? — rzekła.
Marjusz wziął ją za rękę i rzekł:
— Cozetto, nigdy i nikomu nie dałem słowa honoru, bo moje słowo honoru strach we mnie budzi. Czuję stojącego przy mnie ojca. Otóż daję ci najświętsze słowo honoru, że jeśli odjedziesz, umrę.
Ton, jakim wymówił te słowa, miał tyle spokojnego i uroczystego smutku, że Cozetta zadrżała. Uczuła zimno, jakie sprawia poznanie smutnej prawdy. Dreszcz przerwał jej łkanie.
— A teraz posłuchaj — rzekł — nie czekaj mię jutro!
— Dlaczego?
— Czekaj mnie dopiero pojutrze!
— O! dlaczego?
— Zobaczysz.
— Nie widzieć cię dzień cały! to niepodobieństwo.
— Poświęćmy dzień jeden, by mieć całe życie.
I Marjusz dodał półgłosem do siebie:
— Człowiek ten nie zmienia swych zwyczajów i nikogo jeszcze nie przyjął we dnie.
— O jakim człowieku mówisz? — zapytała Cozetta.
— Ja? nic nie mówię.
— Czegóż się więc spodziewasz?
— Czekaj mnie pojutrze.
— Chcesz tego?
— Tak jest, Cozetto.
Wzięła jego głowę w obydwie ręce, wspięła się na palcach by dorównać wzrostem i szukała nadziei w jego oczach.
Marjusz mówił dalej:
— Ale, musisz wiedzieć mój adres, kto wie, może co zajść, mieszkam u mego przyjaciela nazwiskiem Courfeyrac, przy ulicy Szklanej pod numerem 16.
Poszukał w kieszeni, wydobył nożyk i ostrzem wyrył na ścianie, 16 ulica Szklana.
Tymczasem Cozetta znowu zaczęła wpatrywać się w jego oczy.
— Powiedz mi twoją, myśl, Marjuszu, ty masz jakąś myśl. Powiedz mi. O! powiedz, bym spokojnie noc mogła przepędzić.
— Moja myśl jest taka: niepodobieństwem jest żeby Bóg chciał nas rozdzielić. Czekaj mię pojutrze.
— A cóż pocznę przez czas tak długi? — zapytała Cozetta. Ty, bo jesteś wolny, możesz iść, gdzie zechcesz! Jacy szczęśliwi ci mężczyźni! Ja muszę sama pozostać! O! jakże będę smutną! Cóż będziesz robił jutro wieczór, powiedz?
— Spróbuję jednej rzeczy.
— Więc będę myślała o tobie i modliła się, by Bóg spełnił twe życzenia. Już cię nie zapytuję, bo widzę, że nie chcesz. Jesteś moim panem. Jutrzejszy wieczór przepędzę na śpiewaniu tej pieśni Eurjanty, którą tak lubisz, którą słyszałeś wieczorem pod okiennicą. Ale pojutrze przyjdziesz wcześnie. Czekać cię będę punkt o dziewiątej, uprzedzam cię. Mój Boże! jak to smutno, że dnie są tak długie! Słyszysz, punkt o dziewiątej będę w ogrodzie.
— Ja także.
I nie mówiąc sobie, wiedzeni jedną myślą, porwani prądem elektrycznym, który ciągle łączy z sobą kochanków dwoje, upojeni rozkoszą miłości i boleści, rzucili się w objęcia nie spostrzegając, że ich usta się spoiły, gdy podniesione oczy, pełne łez i zachwytów, patrzyły na gwiazdy.
Gdy Marjusz wyszedł, ulica była pusta. Właśnie w tej chwili Eponina odprowadzała zbójców do bulwaru.
Gdy Marjusz marzył, oparłszy głowę o drzewo, przyszła mu do głowy myśl jedna; niestety! myśl, którą sam miał za niedorzeczną, i niemożliwą. Powziął gwałtowne postanowienie.