Nędznicy/Część czwarta/Księga piąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Starzy są na to, by wychodzili w porę.

Wieczorem Jan Valjean wyszedł; Cozetta ubrała się, uczesała włosy jak najlepiej do twarzy i włożyła suknię, której gors trochę za głęboko wycięty pozwalał widzieć spód szyi i był, jak mówią młode dziewczęta, trochę nieprzyzwoity. Nie był wcale nieprzyzwoity, ale daleko ładniejszy od innych. Ustroiła się tak, sama nie wiedząc dlaczego.
Czy chciała wyjść? nie.
Czy spodziewała się odwiedzin? i to nie.
O zmroku zeszła do ogrodu. Toussaint zajęta była w kuchni, której okna wychodziły na tylne podwórko.
Zaczęła chodzić pod gałęźmi, usuwając je rękoma, bo były bardzo niskie.
Tak doszła do ławki.
Kamień leżał w tem samem miejscu.
Usiadła i położyła delikatną białą rękę na tym kamieniu, jakby pieszczotą mu dziękowała!
Nagle doznała nieopisanego wrażenia, jakiego mimowolnie się doświadcza, gdy ktoś stanie znienacka w tyle za nami.
Odwróciła głowę i wyprostowała się.
Był to on.
Stał z odkrytą głową. Zdawał się blady i wychudły. Zaledwie można było poznać jego czarną odzież. Zmrok osłaniał jego piękne czoło i oczy pokrywał ciemnością. Było coś w nim ze śmierci i nocy pod niewysłowioną zasłoną słodyczy. Na jego twarzy jaśniały resztki zamierającego dnia i myśli ulatującej duszy.
Zdawało się, że nie był jeszcze widmem, a przestał już być człowiekiem.
Kapelusz jego leżał o kilka kroków w zaroślach.
Cozetta bliska omdlenia, nie wydała okrzyku. Cofała się zwolna, czuła bowiem, że ją coś przyciąga. On nie ruszył się z miejsca. Było coś niewysłowionego i smutnego w jego wzroku, czuła to, nie patrząc na niego.
Cozetta cofając się, napotkała drzewo i wsparła się na niem. Gdyby nie to drzewo byłaby upadła.
Wówczas usłyszała jego głos, ten głos, którego w istocie nigdy nie słyszała, zaledwie dolatujący ją wśród szmeru liści:
— Przebacz pani, przyszedłem. Serce mam przepełnione, nie mogłem tak wyżyć dłużej i oto jestem. Czyś pani czytała, com położył na ławce? czy mię cokolwiek poznajesz? czy się nie lękasz? O, ileż upłynęło czasu, czy pani przypomina sobie dzień, w którym na mnie spojrzałaś? było to w Luksemburgu, przy gladjatorze. A dzień, w którym pani koło mnie przeszłaś? było to 17-ego czerwca i 2-ego lipca. Wkrótce rok będzie. Oddawna już pani nie widziałem. Zapytywałem wynajmującej krzesła w kościele, powiedziała, że nie widziała pani. Mieszkałaś pani przy ulicy Zielonej na trzeciem piętrze, w nowym domu: widzi pani, że znam mieszkanie. Śledziłem panią. Bo i cóż miałem czynić? Później zniknęłaś pani. Zdarzyło się raz, żeś pani przechodziła, gdym czytał dzienniki pod arkadami Odeonu. Pobiegłem. Ale nie: była to młoda osoba, co miała kapelusz podobny jak pani. Nocą przychodzę tutaj. Nie lękaj się pani, nikt mię nie widzi. Przychodzę zbliska patrzeć na twoje okna. Chodzę pocichu, abyś pani nie słyszała i nie miała obawy. Jednego wieczoru byłem w tyle pani, obejrzałaś się i uciekłem. Innym znowu razem słyszałem śpiew pani. Byłem szczęśliwy. Czyż to pani co szkodzi, że słucham jej śpiewu przez okiennice? to nie może pani szkodzić. Nie, wszak prawda? Widzi pani, ty jesteś moim aniołem, pozwól mi przychodzić; zdaje mi się, że wkrótce umrę. Gdybyś pani wiedziała, ja cię ubóstwiam! Przebacz, przebacz, błagam cię pani, nie wiem co mówię, może cię gniewam, powiedz pani, może się gniewasz?
— O moja matko! — rzekła.
I osłabiona pochyliła głowę, jakby umierając.
Przybiegł, upadła, ujął ją w swoje objęcia, przycisnął do serca, nie wiedząc co czyni. Trzymał ją tak, sam chwiejąc się na nogach. Głowa mu pałała, z oczów tryskały błyskawice, mieszało mu się w głowie, zdawało mu się, że spełnia uczynek religijny i dopuszcza się świętokradztwa. Zresztą nie czuł żadnej żądzy ku tej zachwycającej kobiecie, której łono przyciskał do swej piersi. Był upojony miłością.
Wzięła go za rękę i położyła ją na swojem sercu. Uczuł papier i wyszeptał:
— Więc kochasz mię pani?
Odpowiedziała głosem cichym jak ledwie dosłyszane tchnienie:
— Cicho! albo nie wiesz!
I zarumienione jagody skryła na piersi młodzieńca dumnego i upojonego szczęściem.
Upadł na ławkę, ona siadła przy nim. Słów im zabrakło. Gwiazdy zaczęły promienieć. Jak się to stało, że usta ich się spotkały? Jak się to dzieje, że ptak śpiewa, że śnieg topnieje, że róża się otwiera, że maj rozkwita, że jutrzenka bieleje w tyle drzew czarnych na drżącym szczycie pagórków?
Pocałunek, to wszystko.
Oboje zadrżeli i spojrzeli na siebie w cieniu błyszczącemi oczyma.
Nie czuli ani chłodnej nocy, ani zimnego kamienia, ani wilgotnej ziemi, ani mokrej trawy, patrzyli na siebie i mieli serce myśli pełne. Nie wiedząc o tem wzięli się za ręce.
Nie pytała go, ani myślała pytać, którędy wszedł i jak dostał się do ogrodu. Zdawało jej się rzeczą tak prostą, że był przy niej!
Niekiedy noga Marjusza dotknęła nóżki Cozetty i oboje zadrżeli.
Czasami Cozetta wyjąkała słówko. Dusza jej drżała na ustach, jak kropla rosy na kwiecie.
Powoli zaczęli do siebie mówić. Wylanie uczuć nastąpiło po milczeniu, które jest przepełnieniem serca. Noc pogodna i jasna świeciła nad ich głowami. Dwie te istoty czyste jak duchy, powiedziały sobie wszystko, swe sny, upojenia, zachwyty, złudzenia i upadki, jak ubóstwiali się zdaleka, jak pragnęli się zbliżyć; opowiedzieli rozpacz swoją, gdy przestali się widywać. W idealnej poufałości, której nic już powiększyć nie mogło, powierzyli wszystko, co mieli najskrytszego i najbardziej tajemniczego. Opowiedzieli z całą szczerością złudzenia, wszystko, cokolwiek miłość młodość i reszta dzieciństwa podsunęła im na myśl. Dwa te serca przelewały się jedno w drugie i po upływie godziny, młodzieniec miał w sobie duszę dziewicy, a dziewica miała duszę młodzieńca. Przeniknęli się, oczarowali, olśnili.
Gdy skończyli rozmowę, gdy powiedzieli sobie wszystko, ona położyła głowę na jego ramieniu i zapytała:
— Jak panu na imię?
— Marjusz — rzekł. A pani?
— Nazywam się Cozetta.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.