Nędznicy/Część druga/Księga ósma/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kroki chromego są jak spojrzenia jednookiego; nie prędko zdążają do celu. A przytem Fauchelevent był zakłopotany. Cały kwadrans wracał do chałupy w ogrodzie. Cozetta się obudziła. Jan Valjean posadził ją, przy ogniu. W chwili gdy Fauchelevent wchodził, Jan Valjean pokazał jej kosz ogrodnika zawieszony na ścianie i mówił:
— Słuchaj uważnie kochana Cozetto. Musimy wyjść z tego domu, ale wrócim tu i będzie nam dobrze. Poczciwy gospodarz tutejszy wyniesie cię w koszu. Zaczekasz na mnie u jednej damy. Przyjdę tam po ciebie. Pamiętaj, jeżeli nie chcesz żeby Thenardierowa cię zabrała, bądź posłuszna i nie mów ani słówka!
Cozetta poważnie skinęła głową.
Na odgłos drzwi otwartych przez Fauchelevent, Jan Valjean się obrócił.
— No cóż?
— Wszystko jest urządzone i nic nie ma urządzonego dotychczas. Mam pozwolenie wprowadzić was, aleby trzeba wprzód wyprowadzić. W tem sęk. Z małą łatwa sprawa.
— Weźmiecie ją?
— A czy zachowa się cicho?
— Ręczę za nią.
— A wy, ojcze Madeleine?
I po chwili przykrego milczenia Fauchelevent zawołał:
— Czemuż-to nie wyjdziecie, którędyście weszli!
Jan Valjean jak pierwszym razem odpowiedział tylko: — Niepodobna.
Fauchelevent, mówiąc raczej do siebie niż do Jana Valjean, mruczał pod nosem:
— Jedno mię jeszcze dręczy. Powiedziałem, że nasypię ziemi. Ale zdaje mi się, że ziemia w trumnie nie zastąpi człowieka, będzie się rozlatywać, poruszać nieustannie. Spostrzegą to ludzie. Pojmujecie ojcze Madeleine, rząd się dowie.
Jan Valjean spojrzał mu prosto w oczy jakby sądził, że majaczy w gorączce.
Fauchelevent mówił dalej:
— Jak u dja...bła wyjdziecie? Wszystko musi być skończone jutro! Jutro mam was przyprowadzić. Przełożona będzie czekała.
W tedy wytłumaczył Janowi Valjean, że to przyjęcie było wynagrodzeniem za usługę, którą on Fauchelevent, wyświadczył zgromadzeniu. Że do jego obowiązków należało brać udział w grzebaniu zmarłych, że zabijał wieka trumny i pracował z grabarzem na cmentarzu. Że zmarła rano zakonnica prosiła, by ją pochowano w trumnie, w której sypiała i złożono w grobach pod ołtarzem kaplicy. Że przepisy policyjne tego zabraniały, ale nieboszce nie chciano odmówić. Że przełożona i matki głosujące postanowiły wykonać życzenie zmarłej. Że on, Fauchelevent zabije wieko trumny w kaplicy, podniesie taflę kamienną przy ołtarzu i spuści nieboszkę do grobów. I że, dziękując mu za to, przełożona przyjmuje do klasztoru jego brata na ogrodnika, a synowicę na pensjonarkę. Że jego bratem jest p. Madeleine, a synowicą Cozetta. Że przełożona powiedziała, aby przyprowadził brata jutro wieczór, po pozornem pochowaniu zwłok na cmentarzu. Ale że nie mógł sprowadzić p. Madeleine z miasta, dopóki p. Madeleine nie wyjdzie na miasto. Że w tem właśnie był główny kłopot. A przytem, że miał drugi kłopot z próżną trumną.
— Co za próżna trumna? — zapytał Jan Valjean.
Fauchelevent odpowiedział:
— Trumna skarbowa.
— Jaka trumna? dlaczego skarbowa?
— Umiera zakonnica. Przychodzi lekarz miasta i mówi: umarła zakonnica. Rząd przysyła trumnę. Nazajutrz przysyła karawan i żałobników, by zabrali trumnę i powieźli na cmentarz. Żałobnicy przyjdą i podniosą trumnę; będzie wewnątrz pustą.
— Włóżcie cokolwiek.
— Trupa? nie mam.
— Nie trupa.
— Cóż więc?
— Żywego człowieka.
— Jakiego żywego człowieka?
— Mnie — rzekł Jan Valjean.
Fauchelevent, który siedział, zerwał się jakby pod nim pękł granat.
— Pana?
— Czemu nie?
Jan Valjean uśmiechnął się tym rzadkim uśmiechem, który zdarza się jak błyskawica na niebie zimowem.
— Pamiętacie przecież, Fauchelevent, żeście mówili, iż matka Ukrzyżowanie umarła, a ja dodałem: i ojciec Madeleine jest pogrzebiony. To właśnie się stanie.
— A, pan żartujesz, nie mówisz serjo.
— Zupełnie serjo. Wszak muszę ztąd wyjść?
— Niewątpliwie.
— Mówiłem wam, byście i dla mnie znaleźli kosz i rogożę.
— A więc?
— Kosz będzie jodłowy, a rogoża z czarnego sukna.
— Naprzód, nie z czarnego, lecz z białego. Zakonnice pokrywają białym całunem.
— Niech będzie białym.
— Nie jesteście zwyczajnym człowiekiem, ojcze Madeleine.
Spotkać się z podobnemi fantazjami, które niczem innem nie są jeno dzikiemi i zuchwałemi wynalazkami galer, wyjść ze zwykłego spokoju i wmieszać się w to co nazywał „małemi wybrykami klasztoru“ wprawiało ojca Faucheleveut w osłupienie, jakiegoby doznał przechodzień, widząc mewę pływającą po rynsztoku ulicy Świętego Dyonizego.
Jan Valjean mówił dalej:
— Chodzi o to, bym wyszedł ztąd niepostrzeżony. Właśnie nadarza się sposobność. Ale wprzódy chciejcie mię objaśnić. Jak się to odbywa? gdzie jest trumna?
— Pusta?
— Tak.
— W dolnym kościele, w tak zwanej sali umarłych. Stoi na katafalku o dwóch stopniach, okryta całunem.
— Jaka jest długość trumny?
— Sześć stóp.
— Co to za sala umarłych?
— Jest to pokój na dole, z oknem od ogrodu okratowanem, i okiennicą zamkniętą, oraz dwoma drzwiami: jednemi od klasztoru, drugiemi od kościoła.
— Jakiego kościoła?
— Kościoła od ulicy, do którego każdemu wejść można.
— Macie klucze do tych dwóch drzwi?
— Nie. Mam klucz do drzwi od klasztoru; odźwierny ma klucz do drzwi od kościoła.
— Kiedy odźwierny te drzwi otwiera?
— Raz tylko gdy wpuszcza żałobników, przychodzących po trumnę. Gdy trumnę wyniosą, drzwi się zamykają.
— Kto zabija trumnę?
— Ja.
— A kto okrywa całunem?
— Także ja.
— Jesteście sami?
— Żaden mężczyzna, prócz lekarza policyjnego nie może wejść do sali umarłych. Stoi to napisane na ścianie.
— Czy nocy dzisiejszej, gdy wszyscy usną w klasztorze, możecie mnie ukryć w tej sali?
— Nie. Ale mogę was ukryć w małej ciemnej izdebce, tuż przy sali umarłych, gdzie składam moje narzędzia pogrzebowe: mam od niej klucz.
— O której godzinie przyjedzie jutro karawan?
— Około trzeciej po południu. Pogrzeb odbędzie się z wieczora nim noc zapadnie. Cmentarz Vaugirard jest dość daleko.
— Pozostanę w izdebce przez noc i całe rano. A jeść cokolwiek? będę głodny.
— Przyniosę.
— Możecie przyjść zabić mię w trumnie o drugiej?
Fauchelevent cofnął się i trzaskał palcami.
— Niepodobieństwo!
— Ba! cóż to niepodobnego wziąć młot i przybić gwoździe do desek?
Co ojcu Fauchelevent wydawało się rzeczą niesłychaną, powtarzamy, było dla Jana Valjean bagatelą. Jan Valjean miał gorsze przeprawy. Kto był więźniem zna sztukę zmniejszania się odpowiednio do średnicy otworu, przez który się ucieka. Więzień podlega ucieczce jak chory przesileniu, które go ocala lub gubi. Szczęśliwa ucieczka jest wyzdrowieniem. Na co się nie narażamy, byle wyzdrowieć? Dać się zagwoździć i unieść w skrzyni jak towar, żyć długo w pudle, znaleźć powietrze tam, gdzie go nie ma, oszczędnie oddychać po całych godzinach, umieć dusić się a nie umrzeć — był to jeden ze smutnych talentów Jana Valjean.
Zresztą, nietylko galernicy dają się zamykać w trumnach. Jeśli damy wiarę mnichowi Austinowi Castellajo, Karol V, pragnąc po abdykacji widzieć się jeszcze ze swoją Plombes, kazał ją tym sposobem wnieść do klasztoru Świętego Justa i tak samo wynieść.
Fauchelevent, ochłonąwszy nieco z przerażenia zawołał:
— Ale co pan zrobisz żeby oddychać?
— Będę oddychał.
— W tem pudle! Ja na samą myśl już się duszę.
— Macie pewnie świder, przewiercicie kilka dziurek około ust i niezbyt szczelnie przybijecie wieko.
— Dobrze! a jeśli pan zakaszle lub kichnie?
— Kto ucieka nie kaszle ani kicha.
I Jan Valjean dodał:
— Ojcze Fauchelevent, jedno z dwojga trzeba wybrać: albo dać się wziąć tutaj, lub też zgodzić na wywiezienie karawanem.
Pospolicie wiadomo, że koty mają upodobanie zatrzymywać się i kręcić między podwojami drzwi na wpół otwartych. Bierze ochota rzec do kota: Wejdźże! Podobnie są ludzie, którzy, gdy przed nimi otwiera się jaki wypadek, stają tak że niepewni między dwoma postanowieniami, narażając się na zgniecenie, gdyby los nagle zatrząsnął wypadkiem. Zbytecznie roztropni, chociaż są kotami, i właśnie dlatego, że są kotami, niekiedy bardziej są narażeni na niebezpieczeństwo niż ludzie odważni. Fauchelevent miał ten charakter wahający. Wszelako zimna krew Jana Valjean wywierała nań wpływ mimowolny. Mruknął pod nosem:
— Bo też doprawdy nie ma innego sposobu.
Jan Valjean dorzucił:
— Jedno mię tylko niepokoi, co się stanie na cmentarzu.
— Właśnie to najmniej mię kłopocze, zawołał Fauchelevent. Jeśli pan jesteś pewny, że poradzisz sobie z trumną, ja jestem pewny, że pana wydobędę z cmentarza. Grabarzem jest jeden z moich przyjaciół, stary pijak. Nazywa się ojciec Mestienne. Grabarz wsadza nieboszczyków do grobu, a ja wsadzam grabarza do kieszeni. Zaraz panu opowiem jak będzie na cmentarzu. Nim zmrok zapadnie, przybędziemy na cmentarz, na trzy kwadranse przed zamknięciem bramy. Karawan zajedzie pod sam dół. Ja będę na cmentarzu, mój obowiązek. Zabiorę z sobą młot, nożyce i cęgi. Karawan się zatrzymuje, żałobnicy zawiążą panu sznur około trumny i spuszczą w dół. Ksiądz odmówi modlitwy, przeżegna się, pokropi wodą święconą, i umknie. Pozostanę sam z ojcem Mestienne. Jak panu mówiłem, to mój przyjaciel. Z dwojga jedno, albo będzie pijany, albo nie będzie pijany. Jeżeli nie będzie pijany, powiem mu: chodź na butelczynę, póki jeszcze otwarty szynk pod Dobrą pigwą. Zabiorę go, spoję, ojca Mestienne prędko spoisz, bo zawsze ma pałkę zalaną; ułożę go pod stołem, zabiorę jego kartę, pójdę na cmentarz i sam powrócę. Będziesz pan miał tylko ze mną do czynienia. Jeżeli jest pijany, powiem mu; idź spać, zrobię za ciebie. Odejdzie, a ja dobędę pana z dołu.
Jan Valjean podał mu rękę, na którą z rozczulającem wylaniem wieśniaczem rzucił się Fauchelevent.
— Rzecz ułożona, ojcze Fauchelevent. Wszystko pójdzie dobrze.
— Byle nic się nie popsuło, pomyślał Fauchelevent. Gdyby się to miało strasznie zakończyć!