Nędznicy/Część druga/Księga ósma/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Opowiedzmy co się działo nad trumną, w której siedział Jan Valjean.
Gdy oddalił się karawan, gdy ksiądz i chłopiec wsiedli do powozu i odjechali, Fauchelevent, który nie spuszczał z oczu grabarza, zobaczył go jak się pochylił i ujął łopatę, zatkniętą w kupie ziemi.
Wtedy Fauchelevent zdobył się na krok ostateczny.
Stanął między dołem i grabarzem, złożył ręce na krzyż i rzekł:
— Ja płacę!
Grabarz spojrzał nań zdziwiony i odpowiedział:
— Co takiego, wieśniaku?
Fauchelevent powtórzył:
— Ja płacę!
— Za co?
— Za wino.
— Jakie wino?
— Argenteuil.
— Gdzie u licha Argenteuil?
— Pod dobrą Pigwą.
— Idź do djabła! — rzekł grabarz.
I rzucił łopatą ziemię na trumnę.
Trumna wydała dźwięk głuchy. Fauchelevent zachwiał się na nogach i o mało sam nie wpadł do dołu. Wołał głosem ochrypłym jakby go kto dusił:
— Przyjacielu, chodź nim zamkną Dobrą Pigwę!
Grabarz podważył ziemię łopatą. Fauchelevent mówił dalej:
— Ja płacę.
Schwycił za ramię grabarza.
— Posłuchaj, przyjacielu. Jestem grabarzem klasztornym, przychodzę ci pomódz. Robotę możemy skończyć w nocy. Wypijmy wprzód butelkę.
Gdy tak mówił, czepiając się rozpacznego nalegania, nasunęła mu się myśl smutna: — Gdyby i pił, czy da się spoić?
— Parafjaninie — rzekł grabarz — jeśli koniecznie chcecie, zgadzam się. Pójdziemy się napić. Po robocie, nigdy wprzód.
I podniósł łopatę z ziemią. Fauchelevent go zatrzymał.
— To Argenteuil po sześć su!
— Ah, ah — rzekł grabarz; krzycz z dachu, wleź na dzwonnicę i dzwoń: din, din, din, din. Wy nic innego robić nie umiecie. Zostańcie dzwonnikiem.
I drugi raz rzucił ziemię.
Fauchelevent tak był zmieszany, że nie wiedział już co mówił.
— Ale chodźcie napić się, przecież ja płacę!
— Jak uśpimy dziecko — rzekł grabarz.
I po raz trzeci rzucił ziemię.
Potem zanurzył łopatę w ziemi i dodał:
— Widzicie, że noc będzie zimna, nieboszczka krzyczałaby na nas, gdybyśmy ją zostawili bez kołdry.
W tej chwili, biorąc ziemię na łopatę, grabarz schylił się i otworzyła się kieszeń jego kaftana.
Obłąkany wzrok ojca Fauchelevent machinalnie padł na tę kieszeń i zatrzymał się.
Słońce jeszcze nie skryło się za widnokrąg; było jeszcze tyle widno, że mógł dojrzeć coś białego w głębi otwartej kieszeni.
Cały blask, jak i być mógł a w oku pikardyjskiego wieśniaka, przeszedł w źrenicę ojca Fauchelevent.
Przyszła mu do głowy myśl jedna.
Nim spostrzegł się grabarz cały zajęty zabieraniem ziemi na łopatę, zapuścił mu z tyłu rękę w kieszeń i wydobył z niej ową rzecz białą.
Grabarz po raz czwarty rzucił ziemię na trumnę.
W chwili, gdy się obracał, by jeszcze nabrać ziemi na łopatę, Fauchelevent spojrzał nań z głębokim spokojem i rzekł:
— Za pozwoleniem, nowicjuszu, a gdzie masz kartę?
Grabarz przerwał robotę.
— Jaką kartę?
— Słońce zachodzi.
— Dobrej mu nocy, niech kładnie szlafmycę.
— Brama cmentarza się zamknie.
— No i cóż?
— Macie kartę?
— A, moją kartę! — rzekł grabarz.
I poszukał w kieszeniach.
Poszukał w jednej, potem w drugiej. Przetrząsł kamizelkę, raz jeszcze grzebał w pierwszej i drugiej kieszeni.
— Doprawdy, nie mam karty, musiałem zapomnieć.
— Piętnaście franków kary — rzekł Fauchelevent.
Grabarz zzieleniał. Kolor zielony jest bladością ludzi sinych.
— A Jezu, mój Boże do kroćset tysięcy! — zawołał. — Piętnaście franków kary!
— Trzy sztuki stosusowe — dodał Fauchelevent.
Grabarz wypuścił z rąk łopatę.
Teraz przyszła kolej na ojca Fauchelevent.
— No — rzekł — nie rozpaczaj rekrucie. Nie idzie tu o to, abyś się zabił, korzystając z gotowego dołu. Piętnaście franków jest piętnastu frankami, a zresztą, możesz ich nie zapłacić. Jestem stary, a ty nowicjusz. Znam wszystkie przebiegi i wykręty. Dam ci przyjacielską, radę. Jedna rzecz jest jasna, że słońce zachodzi, że dotyka kopuły inwalidów i cmentarz zamknie się za pięć minut.
— To prawda — odpowiedział grabarz.
— Przez te pięć minut nie zasypiesz dołu, jest djabelnie głęboki, i nie będziesz miał dość czasu wyjść za bramę, nim ją zamkną.
— Macie słuszność.
— W takim razie piętnaście franków kary.
— Piętnaście franków.
— Ale masz jeszcze czas... Gdzie mieszkasz?
— Dwa kroki od rogatki. Ztąd kwadrans drogi. Ulica Vaugirard numer 87.
— Wziąwszy nogi za pas, masz jeszcze czas wyjść z cmentarza.
— W istocie.
— Gdy będziesz za bramą, pobiegniesz do domu, zabierzesz kartę i wrócisz; odźwierny otworzy ci bramę. Mając kartę nic nie zapłacisz. Potem pogrzebiesz nieboszczkę. Zostanę tu i będę pilnować, żeby nie uciekła.
— Ocalacie mi życie, wieśniaku.
— Drapże co żywo — rzekł Fauchelevent.
Grabarz odurzony wdzięcznością, potrząsł jego rękę i pobiegł.
Gdy grabarz zniknął w gęstwinie, Fauchelevent słuchał jeszcze dopóki nie ucichną stąpania, potem nachylił się do dołu i zawołał pół-głosem:
— Ojcze Madeleine!
Żadnej odpowiedzi.
Fauchelevent zadrżał. Raczej stoczył się w rów niż wskoczył, przyłożył głowę do przodu trumny i zawołał:
— Jesteś pan?
Milczenie w trumnie.
Fauchelevent, nie oddychając, cały drżący porwał za nożyce i młot i wysadził wieko. Ukazała się w zmroku blada twarz Jana Valjean z zamkniętemi oczyma.
Włosy najeżyły się na głowie ojca Fauchelevent, powstał, potem oparł się plecami o ścianę dołu bliski omdlenia i patrzał na Jana Valjean.
Jan Valjean leżał blady i nieruchomy.
Fauchelevent wyszeptał po cichu:
— Umarł!
I wyprostowawszy się i skrzyżowawszy ręce tak gwałtownie, że dwie zaciśnięte pięści uderzyły o plecy, zawołał:
— Tak to go ocalam!
Wówczas biedny poczciwiec zaczął szlochać, prawiąc głośno do siebie, błędnie bowiem utrzymują, że głośne rozmawianie z sobą nie jest w naturze ludzkiej. Silne wstrząśnienia często wyrażają się głośno.
— To wina ojca Mestienne. Po co umarł ten niedołęga! co mu się tak spieszyło zdychać w chwili, gdy się tego nikt nie spodziewał! on to przyczyną śmierci pana Madeleine! Ojciec Madeleine leży w trumnie i nie wstanie. Skończyło się. — Ach, czy to był rozum robić takie rzeczy. A, mój Boże! umarł! A co ja zrobię z jego małą? co powie przekupka? Możeż to być, żeby taki człowiek umierał tak sobie! Gdy pomyślę, że wsunął się pod mój wóz! Ojcze Madeleine! ojcze Madeleine. Dalibóg udusił się, przewidziałem. Nie chciał mi wierzyć. A to mi śliczna psota! Umarł ten zacny człowiek, najpoczciwszy ze wszystkiej Bożej czeladki. A jego mała! Doprawdy, już tam nie wrócę. Pozostaję tu. Zrobić takie głupstwo! I wartoż to być starymi, żeby dopuścić się takiego warjactwa! A najprzód jakim sposobem wszedł do klasztoru? To już był zły początek. Takich rzeczy nie powinno się robić. Ojcze Madeleine! Ojcze Madeleine! panie Madeleine! panie merze! Nie słyszy! Wydobądź się ztąd teraz!
I rwał sobie włosy.
W dali za drzewami rozległ się ostry zgrzyt. Bramę cmentarza zamykano.
Fauchelevent pochylił się ku Janowi Valjean i nagle podskoczył, cofając się ile tylko dół pozwolił. Jan Valjean miał oczy otwarte i patrzał na niego.
Strasznie jest patrzeć na nieboszczyka, prawie równie strasznie zobaczyć zmartwychwstałego. Fauchelevent jak skamieniały, blady, obłąkany, wzburzony nadmiarem wszelkich wzruszeń, nie wiedząc czy ma przed sobą żywego czy nieboszczyka, patrzał na Jana Valjean, który utkwił weń oczy.
— Zasnąłem — rzekł Jan Valjean.
I podniósł się na wpół w trumnie.
Fauchelevent padł na kolana.
— Najświętsza Panno, a toś mię pan nastraszył!
Potem powstał i zawołał:
— Dziękuję wam, ojcze Madeleine!
Jan Valjean zemdlał był tylko. Świeże powietrze przywróciło mu przytomność.
Radość jest przypływem przerażenia. Fauchelevent z równą prawie trudnością, jak Jan Valjean przychodził do siebie.
— Więc pan nie umarłeś! A jaki pan jesteś rozumny! Wołałem póty aż odzyskałeś przytomność. Gdym zobaczył wasze oczy zamknięte, powiedziałem sobie, dobryś! udusił się. Wściekłbym się z szaleństwa, dostałbym się do czubków. Bo i cobym robił, gdybyś pan umarł? a wasza mała! przekupka nie wiedziałaby co to znaczy. Rzucają jej na kark dziecię, a dziadek umarł! Co za historja! — święci niebiescy, co za historja! A! pan żyjesz, to najważniejsza.
— Zimno mi — rzekł Jan Valjean.
To słowo zupełnie wróciło ojca Fauchelevent do rzeczywistości, która wymagała spiesznego działania. Dwaj ci ludzie, nawet odzyskawszy przytomność, nie wiedząc przyczyny, czuli niepokój i coś w sobie dziwnego, niby jakieś złowrogie obłąkanie grobu.
— Wychodźmy ztąd jaknajprędzej — zawołał Fauchelevent.
Poszukał w kieszeni i wyjął tykwę z wódką, w którą się opatrzył na wszelki przypadek.
— Ale najprzód po kropli! — rzekł.
Flasza dokonała tego, co rozpoczęło świeże powietrze. Wypiwszy łyk wódki, Jan Valjean zupełnie przyszedł do siebie.
Wydobył się z trumny i pomógł ojcu Fauchelevent zabić jej wieko.
We trzy minut potem wyleźli z dołu. Z resztą Fauchelevent był spokojny. Cmentarz był zamknięty. Nie obawiano się nadejścia grabarza Gribier. Rekrut ten był w domu, zajęty szukaniem karty, której znaleźć nie mógł, bo była w kieszeni ojca Fauchelevent. Bez karty nie mógł powrócić na cmentarz.
Fauchelevent wziął łopatę, Jan Valjean motykę i obydwaj zagrzebali pustą trumnę.
Gdy dół zasypano, Fauchelevent rzekł do Jana Valjean:
— Wychodźmy. Ja biorę łopatę, pan nieś motykę.
Noc zapadła.
Jan Valjean z trudnością poruszał się i chodził.
W trumnie zesztywniał i stał się trochę trupem. Bezwładność śmierci chwyciła go między czterema deskami. Trzeba było, by niejako odtajał z grobowego mrozu.
— Ociężałeś pan — rzekł Fauchelevent. Szkoda, że jestem kulawy, moglibyśmy się rozgrzać, grając w podbijanego.
— Ba! — odpowiedział Jan Valjean — uszedłszy kilka kroków odzyskam siły w nogach.
Weszli w aleję, którą przejeżdżał karawan. Przybywszy do kraty zamkniętej i mieszkania odźwiernego, Faucheievent, który trzymał w ręku kartę grabarza, rzucił ją do pudła, odźwierny pociągnął za sznurek, drzwi się otwarły i wyszli.
— Wszystko idzie jak z płatka! — rzekł Fauchelevent — doskonałą mieliście myśl ojcze Madeleine!
Przeszli rogatkę Vaugirard bez najmniejszej przeszkody. W okolicach cmentarza łopata i motyka są paszportami.
Ulica Vaugirard była pusta.
— Ojcze Madeleine — rzekł Fauchelevent, idąc i patrząc na domy, macie lepsze oczy odemnie. Pokażcie mi numer 87.
— Oto on — rzekł Jan Valjean.
— Na ulicy nie ma nikogo — mówił Fauchelevent. — Dajcie mi motykę i zaczekajcie parę minut.
Fauchelevent wszedł do domu № 87, wdarł się na najwyższe piętro, wiedziony instynktem, który zawsze prowadzi biedaka pod strych i zastukał w cieniu do drzwi poddasza. Głos odpowiedział:
— Proszę wejść.
Był to głos Gribiera.
Fauchelevent pchnął drzwi. Mieszkanie grabarza, jak wszystkie podobne nieszczęśliwe schronienia, było ciupą bez sprzętów a zawaloną gratami. Duże pudło, — może trumna — zastępowało komodę, kieża od masła — wanienkę od wody, siennik zastępował łóżko, podłoga — krzesła i stół. W kącie siedziała na łachmanie, ze starego kobierca chuda kobieta i gromadka skupionych około niej dzieci. Uboga izba nosiła ślady świeżych przenosin. Rzekłbyś, że w tym jednym kątku było trzęsienie ziemi. Zrzucone pokrywy, rozpostarte szmaty, dzban stłuczony, matka zapłakana, prawdopodobnie dzieci obite; ślady poszukiwań zawziętych i gburowatych. Oczywiście grabarz zapamiętale szukał swej karty i wszystko na poddaszu odpowiedzialnem czynił za swą stratę, od dzbana do żony. Miał postać człowieka rozpaczy.
Ale Fauchelevent zbyt się spieszył, aby już raz przygodzie koniec położyć i nie uważał na smutne skutki tego, co dlań było powodzeniem.
Wszedł i rzekł:
— Odnoszę wam motykę i łopatę.
Griber spojrzał osłupiały.
— To wy, wieśniaku?
— A jutro rano znajdziecie swoją, kartę u odźwiernego cmentarza.
Położył łopatę i motykę na podłodze.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Gribier.
— To ma znaczyć, że karta wypadła wam z kieszeni, że znalazłem ją na ziemi kiedyście już odeszli, że pogrzebałem zmarłą, zasypałem dół, że zrobiłem za was robotę, że odźwierny odda wam kartę i że nie zapłacicie piętnastu franków. Rozumiesz rekrucie?
— Dziękuję wam, zacny wieśniaku! — zawołał olśniony Gribier. Na drugi raz ja płacę za butelkę.