Nędznicy/Część druga/Księga druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA DRUGA.
OKRĘT ORION.
I.
Numer 23,601 staje się numerem 9,430.

Jan Valjean znowu został schwytany.
Czytelnik będzie nam wdzięczny, że szybko przebieżym te bolesne szczegóły. Ograniczym się przepisaniem dwóch artykułów, ogłoszonych w gazetach ówczesnych w kilka miesięcy po dziwnych wypadkach w M. — nad M.
Artykuły są dość treściwe i ogólnikowe. Przypominamy, że w owej epoce nie istniała jeszcze Gazeta Sądowa (Gazette des Tribuneaux).
Wyjmujem pierwszy z Białej chorągwi. Ma datę 25 lipca 1823 r.
„— Okręg jeden w Pas-de-Calais stał się teatrem nadzwyczajnych wypadków. Pewien człowiek obcy w tym departamencie, nazwiskiem p. Madeleine, zastosowawszy nowe pomysły, dźwignął od lat kilku fabrykacyę gagatków i czarnych świecidełek. Dorobił się majątku i dodać należy, zbogacił okolicę. Wynagradzając te zasługi, mianowano go merem. Policja odkryła, że p. Madeleine nie kim innym był, tylko dawnym galernikiem, który nie stawił się w miejscu wyznaczonem mu na zamieszkanie: nazywał się Jan Valjean, skazany w r. 1796 za kradzież. Jan Valjean znowu odesłany został na galery. Zdaje się, że przed aresztowaniem udało mu się podnieść złożoną u p. Laffitte sumę pół miljona, którą zresztą, jak powiadają, bardzo uczciwie zapracował swym przemysłem. Nie było się można dowiedzieć, gdzie Jan Valjean ukrył tę summę po powrocie na Tulońskie galery.“
Drugi artykuł, trochę więcej szczegółów zawierający, zamieścił Dziennik Paryzki z tejże daty:
„— Dawny galernik uwolniony, nazwiskiem Jan Valjean, stanął w tych dniach przed sądem kryminalnym Varu, w sprawie mogącej obudzić ciekawość publiczności. Zbrodniarz ten potrafił uwieść czujność policji, zmienił nazwisko i dokazał tego, że mianowany został merem w jednem z miasteczek na Północy. Zaprowadził w tem miasteczku handel dość znaczny. Ale w końcu poznano go i uwięziono dzięki czujności władz sądowych. Miał nałożnicę, kobietę publiczną, która umarła z przestrachu w chwili jego aresztowania. Nędznik ten, obdarzony herkulesową siłą, zdołał uciec, ale we trzy, lub cztery dni później, policja schwytała go w Paryżu w chwili, gdy w siadał do omnibusu krążącego między stolicą i wioską Montfermeil (Seine-et-Oise). Powiadają, że korzystając z kilku dni swobody, podniósł znaczną sumę ulokowaną u jednego z pierwszych naszych bankierów. Liczą ją na sześćkroć do siedmkroć sto tysięcy franków. Jeśli mamy dać wiarę aktowi oskarżenia, zakopał ją w miejscu sobie tylko wiadomem i nie można jej było pochwycić; jakkolwiek bądź, rzeczony Jan Valjean stawiony został przed sądem kryminalnym departamentu Var, jako oskarżony o kradzież zbrojną ręką, dokonaną na gościńcu przed ośmiu laty, na osobie jednego z tych poczciwych dzieciaków, które, jak powiada patrjarcha Ferneyski w nieśmiertelnych wierszach;

.... Z Sabaudji corocznie przychodzą,
I z lekka czyszczą drobnemi rączyny
Sadzą zatkane ogromne kominy.

Bandyta ten wcale się nie bronił. Zręczny i wymowny prokurator dowiódł, że kradzież miała wspólników, że Jan Valjean należał do bandy rozbójników na Południu. Następnie Jan Valjean, uznany winnym, skazany został na śmierć. Zbrodzień nie chciał apelować. Ale król z niewyczerpanego miłosierdzia swego raczył zmienić karę śmierci na dożywotnie galery. Jan Valjean bezwłocznie wysłany został do Tulonu.“
Nie zapomnieliście zapewne, że Jan Valjean był bardzo pobożnym w M. — nad M. — Niektóre dzienniki, między innemi Constitutionnel upatrzyły w zmianie kary tryumf stronnictwa klerykalnego.
Jan Valjean zmienił numer na galerach. Nazywał się 9,430.
Zresztą powiedzmy to raz, by więcej o tem nie wspominać, że wraz z p. Madeleine zniknęła pomyślność M. — nad M. — Ziściło się wszystko co przewidział w owej nocy gorączki i wahania; w istocie, gdy go zabrakło, zabrakło duszy. Po jego upadku nastał w M. — nad M. — ów podział samolubny wielkich fortun upadłych, owe fatalne rozszarpanie rzeczy kwitnących, które codziennie w cieniu się dokonywa, wśród społeczeństwa ludzkiego; historja raz tylko o niem wspomniała, bo to było po śmierci Aleksandra. Namiestnicy przywłaszczają sobie korony, czeladnicy czynią się fabrykantami. Powstają zazdrosne współzawodnictwa. Obszerne warsztaty p. Madeleine zostały zamknięte: zwaliły się budynki, robotnicy rozpierzchli. Jedni opuścili okolicę, inni zarzucili rzemiosło. Odtąd wszystko zamiast na wielką, robiło się na małą skalę; dla zysku osobistego, nie dla pomyślności ogólnej. Nie było ogniska, punktu połączenia; wszędzie zawzięte współzawodnictwo. P. Madeleine wszystkiemu przewodniczył, nad wszystkiem górował. Po jego upadku każdy na swój młyn ciągnął wodę; miejsce wspólności pracy, zajęła walka, zamiast serdeczności sroga zawiść, zamiast życzliwości założyciela równej dla wszystkich, nienawiść jednych ku drugim; nici zawiązane przez p. Madeleine poplątały się i zerwały; zaczęto fałszować owoce przemysłu, używać podlejszych materjałów, zabito zaufanie; zmniejszył się odbyt, obstalunki znikły, płaca zniżyła się, warsztaty opróżniły, przyszło bankructwo. A przytem, nic dla biednych. Wszystko jak dym znikło.
Nawet ministerjum skarbu spostrzegło, że jakaś klęska nawiedziła tę okolicę. Nie upłynęło czterech lat od wyroku sądu kryminalnego, stwierdzającego tożsamość p. Madeleine i Jana Valjean, koszta egzekucji podatkowej podniosły się w okręgu M. — nad M. — P. Villèle zwrócił na to uwagę na trybunie w lutym 1827 roku.






II.
Dwa wiersze może djabelskie.

Nim posuniemy się dalej, wypada nam nieco szczegółowo opowiedzieć dość dziwny wypadek, który jakoś w tym samym czasie zdarzył się w Montfermeil i zdaje się być w pewnym związku z domysłami prokuratorji.
W wiosce Montfermeil od dawnych czasów istnieje przesąd tem ciekawszy i szacowniejszy, że w okolicach Paryża przesądy ludowe są jak aloes na Syberji. Należym do ludzi, którzy szanują wszystko co rzadkie i osobliwe. Otóż w okolicach Montfermeil istnieje przesąd: wierzą, że djabeł od niepamiętnych czasów wybrał sobie las na miejsce, w którem zwykł zakopywać skarby. Poczciwe kumoszki utrzymują, że nieraz po zachodzie słońca spotkać można w gęstwinach lasu czarnego człowieka, wyglądającego na woźnicę lub drwala, w drewnianych trzewikach, w siermiędze i spodniach płóciennych: poznasz go po tem, że zamiast czapki lub kapelusza, ma na głowie dwa ogromne rogi. Po takim znaku w istocie łatwoby go poznać. Człowiek ten zwykle dół kopie. Trojakim sposobem korzysta się z tego spotkania. Pierwszy sposób jest zbliżyć się do człowieka i wejść z nim w rozmowę. Wówczas się spostrzega, że człek ten jest zwyczajnym wieśniakiem, że w zmroku wydaje się czarnym, że wcale nie kopie dołu, ale ścina trawę dla krów, że owe rogi to zęby wideł, które nosi na ramieniu z daleka wyglądające jakby wyrastały z głowy. Wraca się do domu i za tydzień umiera. Drugi sposób: mieć go na oku zdaleka, czekać aż dół wykopie, zasypie i sam odejdzie; wtedy biedz co tchu do dołu, odkopać i zabrać skarb, który musiał tam złożyć ów czarny człowiek. W takim razie umiera się w miesiąc. Nakoniec trzeci sposób jest taki: wcale nie rozmawiać z czarnym człowiekiem, nie patrzyć na niego i uciekać co żywo. Naówczas umiera się w ciągu roku dopiero.
Każdy z trzech sposobów ma swe niedogodności, ale że drugi z nich zapewnia posiadanie skarbu choćby przez miesiąc tylko, ogólnie więc jest przyjęty. Ludzie odważni na wszystko, często, jak zapewniają, odkopywali doły czarnego człowieka, próbując okraść djabła. Zdaje się jednak że interes nie bardzo jest korzystny. Przynajmniej, tak niesie podanie, i tak stoi w dwóch zagadkowych wierszach barbarzyńską łaciną napisanych przez niejakiego Tryphona, niegodziwego mnicha normandzkiego i trochę czarownika. Ten Tryphon leży pochowany w opactwie świętego Jerzego Bocherville pod Rouen, i na grobie jego rodzą się ropuchy.
Wysilasz się ogromnie, doły są zwykle bardzo głębokie, pocisz, grzebiesz, pracujesz noc całą, bo tylko w nocy tę czynność można odbywać, koszula ci moknie do ostatniej nitki, wypalasz świecę, szczerbisz łopatę, i gdy nareszcie dogrzebiesz się do dna dołu, gdy masz już zabrać skarb, cóż znajdujesz co to jest ów skarb djabelski? — grosz, niekiedy talar, kamień, skelet, trup krwawy, czasami widmo złożone we czworo jak arkusz papieru w tece, czasami nic zgoła. Zawiadamiają o tem ciekawych śmiałków te wiersze Tryphona:

Fodit, et in fossa thesauros condit opaca
As, nummos, lapides, cadaver, simulara nihilque.

Zdaje się, że za dni naszych znajdują, także różki z prochem i kulami, a czasem starą talję kart zatłuszczonych i brudnych w które widocznie grywali djabli. Tryphon nie wpisał tych dwóch rzeczy, bo żył w dwunastym wieku i jak się zdaje djabeł nie miał tyle dowcipu, by wynaleźć proch przed Rogerem Bakonem a karty przed Karolem VI.

Zresztą kto gra w te karty, niezawodnie straci cały majątek, proch zaś znaleziony w różku ma tę własność, że rozsadza fuzję na kawałki i twarz kaleczy.
Otóż wkrótce po tem, jak się zdawało prokuratorji, że uwolniony galernik Jan Valjean korzystając z kilko dniowej swobody po ucieczce z więzienia, krążył w okolicach Montfermeil, zauważono w tej wiosce, że pewien stary dróżnik nazwiskiem Boulatruelle za często chodził do lasu. Wiedziano, że Boulatruelle był niegdyś na galerach i zostawał pod nadzorem policyjnym, a że nigdzie nie mógł znaleźć roboty, administracja przyjęła go za zniżoną płacę na dróżnika gościńca poprzecznego między Gagny i Lagny.
Mieszkańcy wioski z ukosa patrzyli na Boulatruella, był nazbyt uniżony i pokorny, zdejmował czapkę przed wszystkimi, drżał i uśmiechał się na widok żandarmów, prawdopodobnie był w zmowie ze złodziejami; miano też podejrzenie, że o zmierzchu zaczajał się w lesie na przechodniów. Jedno tylko za nim przemawiało, że pił.
Zauważono, iż od pewnego czasu Boulatruelle wcześnie porzucał robotę na drodze i szedł do lasu z motyką. Spotykano go wieczorem na najsamotniejszych łączkach w lesie, w najdzikszych gęstwinach, jakby czegoś szukał; niekiedy widziano, że kopał doły. Poczciwe kobiety przechodzące lasem zrazu brały go za czarta, potem poznawały Boulatruella, ale nie bardzo to je uspakajało. Boulatruelle widocznie nie rad był tym spotkaniom i usiłował ukryć się; słowem było coś tajemniczego w jego postępowaniu.
Mówiono na wsi: — Oczywiście pokazał się djabeł. Boulatruelle go widział i teraz szuka. Bo też stworzony jest, by znalazł skarb Lucypera. — Wolterjanie dodawali: Ciekawa rzecz kto kogo oszuka, czy Boulatruelle djabła, czy djabeł Boulatruella? Stare baby żegnały się odganiając licho.
Tymczasem Boulatruelle zaniechał włóczęgi po lesie, i wrócił do roboty. Przestano mówić o tej przygodzie.
Ale niektórzy byli jeszcze ciekawi, myśląc, że prawdopodobnie nie chodziło o bajeczne skarby legendy, ale o lepszą i dotykalniejsza gratkę niż banknoty djabła, że prawdopodobnie dróżnik odkrył jakąś tajemnicę. Najbardziej zaciekawionemi byli bakałarz i karczmarz Thenardier, który żył w przyjaźni ze wszystkimi i nie gardził stosunkami z Boulatruellem.
— Był na galerach — mówił Thenardier. Miły Boże! a któż wie z pewnością, że się tam nie dostanie?
Pewnego wieczora bakałarz twierdził, że dawniej sądy pewnieby się dowiedziały co robił w lesie Boulatruelle, musiałby się przyznać, w potrzebie wzięłoby go na turtury, i Boulatruelle wyśpiewałby wszystko, szczególniej męczony wodą. — Weźmy, go na turturę winną, — rzekł Thenardjer.
Przydybali starego dróżnika, i zasadzili go za stół. Boulatruelle pił ogromnie, ale mówił mało. Z przedziwną sztuką i jakby z recepty, kombinował pragnienie pijaka z małomównością sędziego. Wszelako szturmując nieustannie bakałarz i Thenardier dobyli z niego kilka ciemnych słówek, które zestawiwszy i porównawszy, dowiedzieli się mniej więcej tego:
Pewnego poranku Boulatruelle udając się o świcie do roboty, zdziwił się zobaczywszy w lesie pod krzakami motykę i łopatę jakby schowane. Pomyślał jednak, że zapewne woziwoda ojciec Six-Four zostawił w lesie swą łopatę i motykę, — i zapomniał o tej przygodzie. Ale wieczorem tegoż dnia ujrzał, sam nie będąc widzianym, bo się schował za grube drzewo, jak zmierzał drogą, ku największej gęstwinie lasu „jakiś jegomość, nie będący z tych stron, ale którego Boulatruelle znał doskonale.“ (Przekład Thenardiera: Towarzysz z galer). Boulatruelle za nic w świecie nie chciał powiedzieć jego nazwiska. Jegomość ten niósł jakąś paczkę kwadratową, coś nakształt pudła lub szkatułki. Zdumiło to Boulatruella.
Ale dopiero w siedm czy ośm minut później przyszło mu do głowy pójść śladem owego jegomości. Było już zapóźno, jegomość wszedł w gęstwinę, noc zapadła i Boulatruelle nie mógł go dogonić. Postanowił czekać u skraju lasu. Świecił księżyc. We dwie lub trzy godziny później Boulatruelle ujrzał wychodzącego z gęstwiny owego jegomości; nie miał już przy sobie szkatułki tylko motykę i łopatę. Boulatruelle dał mu przejść spokojnie, nie przyszło mu na myśl go zaczepić, bo powiedział sobie, że jegomość był trzy razy od niego mocniejszym, uzbrojonym w motykę i prawdopodobnieby go zabił gdyby poznał i spostrzegł, że jest poznany. Czułe wylanie się dwóch starych towarzyszów, spotykających się po długiej rozłące. Spodziewał się, że zostawione łopata i motyka naprowadzą go na ślad dołu, i nazajutrz o świcie pobiegł do lasu, ale nie znalazł ani łopaty ani motyki. Wniósł, że jego jegomość wszedłszy w gęstwinę wykopał dół motyką, włożył kuferek i zasypał łopatą. Kuferek był mały, nie mógł pomieścić trupa, więc zawierał pieniądze. Boulatruelle rozpoczął poszukiwania. Rozpoznawał grunt, śledził, grzebał i kopał ziemię wszędzie, gdzie mu się zdawała świeżo poruszoną. Daremne trudy.
Nic nie znalazł. Przestano o tem myśleć w Monfermeil. Tylko niektóre poczciwe kumoszki mówiły: Możecie być pewni, że dróżnik z Gagny nie napróżno tak kręcił się po lesie; był tam djabeł niechybnie.






III.
Obręcz kajdan musiała być nadpiłowaną wcześnie,
kiedy pękła za pierwszem uderzeniem młota.

Pod koniec października tegoż roku 1823, mieszkańcy Tulonu ujrzeli wchodzący do portu dla naprawy, zagnany burzą okręt Orion z eskadry morza Śródziemnego, który później w Brescie służył do ćwiczeń morskich.
Okręt ten choć zdruzgotany, bo się z nim morze źle obeszło, sprawił pewne wrażenie wchodząc do portu. Miał wywieszoną nie wiemy już jaką banderę, którą według przepisów powitano jedenastu wystrzałami z armat, na co skrupulatnie tyląż strzałami odpowiedział; razem dwadzieścia dwa strzały. Obliczono, że na salwy, wszelkiego rodzaju grzeczności wojskowe, oznaki etykiety i formalności portowe i forteczne, na codzienne powitania wschodu i zachodu słońca przez wszystkie fortece i okręty wojenne, przy zamykaniu i otwieraniu portów i t. d. i t. d. świat ucywilizowany psuje prochu na całej kuli ziemskiej w przeciągu dwudziestu czterech godzin ze sto pięćdziesiąt tysięcy strzałów nieużytecznych. Licząc jeden strzał sześć franków, wyniesie to dziewięćset tysięcy franków dziennie, czyli trzysta miljonów rocznie ulatujących z dymem.
Rok 1823 nazywała restauracja „epoką wojny hiszpańskiej.“
Wojna ta była wypadkiem zawierającym w sobie mnóstwo drobnych i dosyć różnych osobliwości. Najprzód była to ważna sprawa familijna dla domu Burbonów; linja francuzka dawała pomoc i opiekę linji madryckiej, to jest, korzystała z praw starszeństwa; był to pozorny powrót do naszych tradycji narodowych, z dodatkiem niewoli i uległości dla gabinetów zagranicznych. Książe Angoulême mianowany przez dzienniki liberalne bohaterem z Andujar, w tryumfalnej postawie, nieco sprzecznej z jego spokojną miną, poskramiał stary aż nadto rzeczywisty terroryzm świętej inkwizycji, walczący z wrzekomym terroryzmem liberalnych; idee francuzkie obiegające świat, niespodzianie wstrzymane na drodze postępu; obok syna Francji naczelnego wodza, książę Carignan, późniejszy król Karol Albert zaciągnął się na tę krucjatę, jako ochotnik z wełnianemi, czerwonemi szlifami grenadjera; żołnierze cesarstwa ruszali w pole, ale po ośmiu latach spoczynku zestarzeli i posmutnieli pod białą kokardą; bohaterska garstka Francuzów za granicą rozpuszczała na wiatr trójkolorową chorągiew, jak trzydziestą laty wprzódy chorągiew białą wychodźcy w Coblentz: pomiędzy żołnierzami szły mnichy; wystrzały armatnie przycierały rogów zasadom; Francja niszczyła orężem co stworzyła swym genjuszem; zresztą dowódzcy nieprzyjacielscy zaprzedani, żołnierze niepewnej wierności, miasta oblegane przez miljony franków: żadnego niebezpieczeństwa wojennego, a jak najwięcej wrzawy i huku; mało krwi przelanej, mało zaszczytu, dla niektórych hańba, dla nikogo chwały: taką była ta wojna toczona przez potomków Ludwika XIV, pod kierunkiem jenerałów wyszłych z Napoleona. Smutny los dostał się jej w udziale: nie przypominała ani wielkiej wojny, ani wielkiej polityki.
Niektóre walki były rzeczywiście ważne; między innemi, zdobycie Trocadero, piękny czyn wojenny; w ogóle jednak powtarzamy, trąby tej wojny rozlegają się fałszywie, całość podejrzana, i historja pochwala Francję, że nie przyznaje się do tak wątpliwego tryumfu. Widocznem było, że kilku oficerów hiszpańskich, którym polecono stawiać opór, zbyt łatwo ustępowali; przekupstwo przebijało się przez zwycięztwo, raczej ujmowano sobie jenerałów niż wygrywano bitwy, żołnierz zwycięzca wracał upokorzony. W istocie upośledzająca to wojna, w której na fałdach chorągwi czytałeś napis Bank francuski.
Żołnierze z roku 1808, na których strasznie runęła Saragossa, marszczyli brwi w r. 1823 patrząc na łatwo otwierające się fortece i serjo żałowali Palafoxa. Taka już natura Francji, że woli mieć do czynienia z Roztopczynem niż Ballesterosem.
Zapatrując się z poważniejszego jeszcze stanowiska, na które także przycisk położyć trzeba, ta wojna obrażająca ducha wojennego Francji, oburzała idee ludu francuzkiego.
Wojna 1823 była fatalną dla Burbonów, a im się zdało, że świetne zdobywali tryumfy. Naiwność ich omyliła się tak grubo, że wprowadzili do swego systemu, niby żywioł nowej siły, niezmierne osłabienie. Duch zdradzieckich zasadzek wcisnął się do ich polityki. Rok 1830 kiełkował już w 1823. Kampanja hiszpańska stała się w ich naradach zachętą do awanturniczych zamachów. Francja, która przywróciła w Hiszpanji el rey neto, mogła znowu ustanowić u siebie nieograniczoną władzę królewską.
Powróćmy do okrętu Orion.
W czasie działań armji, którą dowodził książę naczelny wódz, eskadra krążyła na morzu Śródziemnem. Mówiliśmy, że Orion należał do tej eskadry i że burza zapędziła go do portu Tulońskiego.
Obecność okrętu wojennego w porcie ma coś przywabiającego i zaciekawiającego tłumy. Widok to w istocie wielki, a tłumy lubią wszystko co wielkie.
Okręt linjowy to jeden z najwspanialszych ślubów genjuszu ludzkiego z potęgę natury.
Okręt linjowy składa się i z tego co jest najcięższe, i z tego co jest najlżejsze, bo współcześnie ma do czynienia z trzema postaciami materji: ze stanem stałym, ciekłym i płynnym, i musi walczyć ze wszystkiemi trzema. Ma jedenaście szponów żelaznych do pochwycenia granitu w głębi morza, a więcej skrzydeł i rożków niż owad dla pochwycenia powietrza w obłokach. Oddycha stu dwudziestu armatami niby ogromnemi trąby, i dumnie odpowiada na grzmoty piorunów. Ocean usiłuje go zabłąkać w przerażającem podobieństwie swych fali, ale okręt ma duszę, busolę, która mu radzi i zawsze wskazuje na północ. W ciemnych nocach latarnie zastępuję mu gwiazdy. Tak przeciw wiatrom ma linę i płótno, przeciw wodzie drzewo, przeciw skale żelazo, miedź i ołów, przeciw cieniom światło, przeciw nieskończoności przestworzów igłę magnesową.
Kto chce powziąść wyobrażenie o tych wszystkich olbrzymich szczegółach, których całość ogólna stanowi okręt linjowy, niech wejdzie pod odkryty spód okrętu o sześciu piętrach, w porcie Brestu lub Tulonu. Okręty na warsztacie, są, że tak powiem, pod dzwonem. Ta olbrzymia belka to reja, ten gruby a bez końca długi słup drzewa leżący na ziemi, to wielki maszt. Mierząc go od końca na spodzie okrętu do szczytu ginącego w obłokach, ma sześćdziesiąt sążni długości, a trzy stopy średnicy u podstawy. Wielki maszt angielski wznosi się dwieście siedmnaście stóp po nad linją zanurzenia okrętu w wodzie. Marynarka za naszych ojców używała lin, dzisiejsza używa łańcuchów. Kupa łańcuchów okrętu o stu działach, ma cztery stopy wysokości, dwadzieścia stóp długości i ośm szerokości. A na budowę okrętu ile potrzeba drzewa? Trzy tysiące łokci sześciennych. Cały las pływający.
A przytem, proszę uważać, że mówimy tu jedynie o statku wojennym jaki był przed czterdziestą laty, o zwyczajnym okręcie żaglowym; para wówczas w kolebce, później dopiero dorzuciła nowych dziwów do tego cudu, który się zowie okrętem wojennym. Dziś naprzykład, okręt szrubowy jest zdumiewającą machiną ciągnioną przez żagle mające powierzchni trzy tysiące łokci kwadratowych i przez kocioł o sile dwóch tysięcy pięćset koni.
Niemówiąc o nowoczesnych cudach, dawny okręt Krzysztofa Kolumba i Ruytera należy do wielkich arcydzieł człowieka. Siła jego jak oddech nieskończoności jest niewyczerpaną, zgromadza wszystkie wiatry pod swe żagle, i z największą dokładnością wśród niezmiernego odmętu bałwanów płynie i panuje.
Zdarzają się jednak chwile, gdy wicher strzaska jak słomkę tę reję sześćdziesiąt stóp długą, gdy wiatr zegnie jak trzcinę ten maszt czterysta stóp wysoki, gdy kotwica ważąca trzysta centnarów skręca się w paszczy bałwanów jak haczyk rybacki w szczęce szczupaka, gdy potworne działa ryczą żałośnie i nieużytecznie, głuszone huraganem w samotności nocy, gdy cała ta majestatyczna potęga ginie w przepaści wyższej i majestatyczniejszej wszechmocy.
Ilekroć siła niezmierna wytęża się, by w końcu okazać niezmierną słabość, ludzie zatrzymują się i patrzą zadumani. Dlatego tylu ciekawych zbiega się do portu nie umiejąc wytłumaczyć sobie przyczyny, i przygląda się tym cudownym machinom wojennym i żeglarskim.
Codziennie więc od rana do wieczora, na wybrzeżach i bulwarach portu tulońskiego tłumy ciekawych i gapiów (jak mówią w Paryżu), przypatrywały się Orion’owi.
Orion oddawna był uszkodzony. W dawniejszych podróżach grube pokłady muszli zebrały się u spodu, i dwakroć powolniejszym bieg jego czyniły: poprzedniego roku włożono go na warsztat, oskrobano z muszli i znowu spuszczono na morze. Ale skrobanie popsuło dylowanie spodu. Przy wyspach Balearskich, deski się porozpadały, bo wówczas nie obijano spodu żelaznemi blachami, i woda wcisnęła się do nawy. Nastały gwałtowne wiatry równonocne, strzaskały róg lewego boku i strzelnice, i uszkodziły drabinki masztu. Skutkiem tych uszkodzeń Orion musiał wrócić do Tulonu.
Zarzucił kotwicę przy Arsenale. Wciągniono go na warsztat do naprawy. Wierzch prawego boku nie był uszkodzony, ale tu i owdzie, wedle zwyczaju, deski w pomoście wyrwano dla przepuszczenia powietrza wewnątrz.
Pewnego poranku przypatrujący się tłum był świadkiem dziwnej przygody.
Osada okrętowa zajęta była przywiązywaniem żaglów do rejów. Majtek, który miał zawiązać żagle bocianiego gniazda po prawej stronie okrętu, stracił równowagę. Zachwiał się na nogach, tłum stojący na brzegu pod Arsenałem wydał krzyk przerażenia, głowa pociągnęła za sobą korpus, potoczył się około rei, ręce opadły ku przepaści, chwycił się za szczebel jedną, potem drugą, i zawisł w powietrzu. Pod nim morze w głębinie, na którą wejrzenie nabawiało zawrotem głowy. Upadając silnie wstrząsnął drabinką, która poczęła kołysać się jak huśtawka. Człowiek kręcił się na sznurze jak kamień w procy.
Biedz na ratunek, było to narażać się na śmierć niechybną. Żaden z majtków, żaden z nadbrzeżnych rybaków świeżo zaciągniętych do marynarki, nie śmieli się odważyć. Tymczasem nieszczęśliwy majtek upadał na siłach; niepodobna było dojrzeć trwogi na jego twarzy, ale na wszystkich członkach widać było wyczerpanie. Ręce mu się łamały drgając okropnie. Za każdym wysileniem by dostać się na wierzch, drabinka kołysała się jeszcze mocniej. Nie krzyczał, by reszty sił nie utracić. Czekano już tylko chwili, gdy puści linę i odwracano głowy, żeby nie widzieć jak będzie spadał. Są chwile, gdy koniec liny, tyczka, gałęź drzewa, ratują życie, i straszna rzecz patrzeć jak istota żyjąca odrywa się i spada, niby owoc dojrzały.
Nagle ujrzano człowieka wdzierającego się po drabinach ze zwinnością tygrysa. Miał na sobie czerwoną opończę jak galernicy, i zieloną czapkę, był skazany na całe życie. Gdy dostał się na szczyt bocianiego gniazda, wicher uniósł jego czapkę i ujrzano głowę zupełnie siwą; nie był to więc młody człowiek.
W istocie jeden galernik pracujący pod strażą na pokładzie okrętu, zaraz w pierwszej chwili trwogi i wahania osady; gdy wszyscy marynarze drżeli i cofali się przed niebezpieczeństwem, pobiegł do nadzorcy i prosił o pozwolenie ocalenia majtka z narażeniem własnego życia. Na znak zezwolenia nadzorcy, jednem uderzeniem młota strzaskał obręcz kajdan na nodze, porwał sznur i rzucił się na drabiny. Nikt w tej chwili nie zwrócił uwagi na łatwość zerwania kajdan. Dopiero później przypomniano sobie tę okoliczność.
W oka mgnieniu stanął na rei. Zatrzymał się kilka sekund i zdawał się mierzyć ją wzrokiem. Te sekundy, podczas których wiatr kołysał majtkiem na końcu liny, wydały się patrzącym długiemi jak wieczność. Nakoniec galernik wzniósł oczy ku niebu i postąpił krok naprzód. Tłum odetchnął. Jednym pędem przebiegł reję i stanąwszy u szczytu, przywiązał koniec sznura który miał z sobą, drugi opuścił, potem zsuwał się po nim na rękach: niewysłowiona trwoga i niepokój ogarnęły tłumy, gdy zamiast jednego człowieka zawieszonego nad przepaścią, ujrzały dwóch.
Rzekłbyś pająk spuszczający się, by pochwycić muchę; ale ten pająk przynosił nie śmierć, lecz życie. Dziesięć tysięcy spojrzeń utkwionych było w tej grupie. Nie słyszałeś ani jednego krzyku, ani pół słówka; jedno drżenie marszczyło brwi wszystkie. Wszystkie usta zatrzymały oddech, jakby lękały się najlżejszem tchnieniem powiększyć wiatr wstrząsający dwoma nieszczęsnemi.
Tymczasem galernik zsunął się po linie aż do majtka. Czas był wielki; minutą później, człowiek ten wyczerpany i zrozpaczony spadłby w przepaść; galernik jedną ręką przywiązał go mocno do liny, której trzymał się drugą. Następnie widziano jak wdarł się znowu na reję, w ciągnął na nią majtka, potrzymał go trochę, by odzyskał siły, potem porwał na ręce i zszedł po rei do dolnego masztu, oddając majtka jego towarzyszom.
W tej chwili rozległy się oklaski w tłumie; widziano starych dozorców więzienia płaczących, kobiety całowały się nad brzegiem, ze wszystkich piersi wydarł się jeden głos niby rozczulonego szaleństwa: Łaski dla tego człowieka!
On tymczasem zstępował, bezwłocznie wracając do straży; by prędzej przybyć zsunął się po drabinach i jął biedz po dolnej rei. Wszystkie oczy go śledziły. Była chwila, że zdjął go przestrach; bądź ze znużenia bądź z zawrotu głowy, zawahał się, zachwiał na nogach, potoczył. Nagle tłum wydał okrzyk przerażenia; galernik wpadł do morza.
Upadek był niebezpieczny. Fregata Algeziras stała na kotwicy przy Orionie i biedny galernik wpadł między dwa okręty. Obawiano się, by nie dostał się pod jeden lub pod drugi. Czterech ludzi rzuciło się z pośpiechem do łodzi. Tłum ich zachęcał, trwoga znowu zdjęła wszystkich. Człowiek nie ukazał się na powierzchni. Zniknął w morzu bez śladu, nie zrobiwszy w wodzie ani jednego zmarszczka, jakby wpadł w beczkę oliwy. Sondowali, zanurzali się na dno. Daremnie; szukano do wieczora, nie znaleziono nawet trupa.
Nazajutrz w dzienniku Tulońskim stały wydrukowane te kilka wierszy: „17 listopada 1823 r. — Wczoraj galernik pracujący na pokładzie Oriona wracając ze szczytu gdzie uratował majtka, wpadł w morze i utopił się. Nie można było wynaleźć jego trupa. Domyślają że wpadł pod pale Arsenału. Człowiek ten zapisany był w księdze więziennej pod N. 9430 i nazywał się Jan Valjean.“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.