Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nagle uderzono w bębny do szturmu.
Atak był gwałtowny, jak nawałnica. Poprzedniego dnia zbliżano się do barykady cichaczem, w nocy, jak węże. Teraz we dnie, w odsłonionej ulicy, napaść niespodziana była niemożliwą, zresztą odsłoniono baterję, ryknęły działa, armia rzuciła się na barykadę. Teraz wściekłość napadu zastępowała zręczność. Silna kolumna piechoty linjowej, w równych odstępach przerywana gwardją narodową i pieszą gwardją municypalną, mając za sobą niezliczone masy, które słyszano nie widząc, wpadła cwałem w ulicę przy odgłosie bębnów i trąb, z bagnetami złożonemi do ataku, z saperami na czele, i nie troszcząc się o strzały, zdążała wprost do barykady, padając jak spiżowa belka na ścianę.
Ściana trzymała się dzielnie.
Powstańcy dali strasznego ognia. Na szczycie barykady tryskały błyskawice. Szturm był tak wściekły, że przez chwilę barykada zdawała się zalaną. Kolumna, zmuszona cofnąć się, stanęła na ulicy, odsłoniona, ale okropna i odpowiedziała reducie przerażającym wystrzałem z ręcznej broni. Kto widział ognie sztuczne, przypomni sobie ten deszcz światła, tryskający z mieszania się piorunów, bukietem zwany. Należy sobie wyobrazić ten bukiet nie pionowym, lecz poziomym, rzucającym kule i roznoszącym śmierć. Barykada była pod tym ogniem.
Z obydwóch stron równa stanowczość. Męztwo prawie barbarzyńskie, miało coś w sobie z bohaterskiej srogości, która zaczynała się od ofiary samego siebie. W owym czasie gwardzista narodowy bił się jak żuaw.
Ulica pokryła się trupami.
Na jednym końcu barykady stał Enjolras, na drugim Marjusz. Enjolras, na którego głowie spoczywała cała barykada, oszczędzał się i osłaniał: trzech żołnierzy jeden po drugim spadło w jego kryjówkę, nie spostrzegłszy go wcale. Marjusz przeciwnie walczył odsłoniony i zdawał się nadstawiać pierś na pociski. Dalej niż po pas wychylał się za szczyt barykady. Marjusz był poważny i groźny. Bił się, a zdawał marzyć; było to widmo, nieustannie strzelające z karabina.
Wnętrze barykady tak dalece zarzucone było papierem podartych ładunków, że zdawało się, iż śniegi spadły.
Oblegający mieli za sobą liczbę; powstańcy pozycję. Stali na szczycie muru i piorunowali z bliska żołnierzy, przedzierających się przez trupów i rannych i zaplątanych w stromej barykadzie. Ta barykada, zbudowana przedziwnie, w doskonałem miejscu, mogła z garstką ludzi stawiać czoło całemu legjonowi. Wszelako ciągle w zrastająca mimo gradu kul kolumna oblegających zbliżała się nieubłagalnie i zwolna, krok za krokiem; armia ściskała barykadę, jak śruba blachy.
Ponowiono atak; zgroza wzrastała.
Wówczas na tej kupie kamieni przy ulicy Konopnej wszczęła się walka zacięta. Dziesięć razy przypadano do barykady, nigdy wziąć jej nie mogąc.
Walczyli człowiek na człowieka, na każdym kroku, na pistolety, na pałasze, na pięście, z dala, z bliska, z góry, z dołu, zewsząd, z dachu domu, z okien szynkowni, z otworów piwnicy. Walczyli jeden przeciw sześćdziesięciu. Nawpół zburzona facjata Koryntu była straszną. Okna, poszczerbione kartaczami, straciły szyby i ramy i były tylko niekształtnemi drzwiami, zatkanemi brukiem. Bossuet zabity, Feuilly zabity, Courfeyrac zabity, Joly zabity; Combeferre trzy razy pchnięty w pierś bagnetem w chwili, gdy podnosił zranionego żołnierza, nie miał czasu spojrzyć w niebo, i skonał.
Marjusz, zawsze walczący, był tak poraniony, zwłaszcza w głowę, że twarz znikała mu we krwi, jakby miał ją zakrytą chustką czerwoną.
Tylko Enjolras nie był raniony. Gdy wypadła mu broń, wyciągał rękę na prawo i lewo, a powstańcy podawali mu świeży, nabity karabin. Teraz miał tylko w ręku kawałek z czterech pałaszy.
Gdy z żyjących dowódzców pozostali tylko Enjolras i Marjusz na dwóch końcach barykady, środek której tak długo bronili: Courfeyrac, Joly, Bossuet, Feuilly i Combeferre, tył podał. Armata wprawdzie nie wybiła wyłomu do przejścia, ale szeroko wyszczerbiła środek reduty, szczyt muru zachwiał się i zawalił; szczątki, osuwając się na wewnątrz i na zewnątrz, utworzyły po obu stronach rodzaj wału, łatwego do przejścia.
Raz jeszcze przypuszczony szturm, teraz się udał. Masa, najeżona bagnetami, rzuciła się skokiem gimnastycznym i czoło kolumny ukazało się w dymie na szczycie wyłomu. Już było po barykadzie. Gromada, broniąca środka, cofnęła się w nieładzie.
Wówczas obudziło się w niektórych ponure przywiązanie do życia. Wystawieni na strzały niechybne tysiąca karabinów, wielu nie chciało umierać. W takiej chwili instynkt zachowawczy wyje żałośnie i zwierze ukazuje się w człowieku. Przyparci zostali do sześciopiętrowego domu w głębi reduty. Dom ten mógł ich ocalić. Ale był zabarykadowany i zaryglowany od góry do dołu. Nimby wojsko liniowe weszło wewnątrz barykady, drzwi mogły się otworzyć i zamknąć, jedna chwila była dostateczną, a drzwi tego domu otwarte nagle i zaraz zamknięte, były życiem dla tych zrozpaczonych. Dostawszy się do tego domu, można było uciec na inne ulice. Zaczęli stukać do tych drzwi kolbami, nogami, wołając, krzycząc, błagając, załamując ręce. Nikt nie otworzył. Tylko z okienka trzeciego piętra patrzyła na nich głowa nieboszczyka.
Ale Enjolras, Marjusz i siedmiu lub ośmiu innych rzucili się im na pomoc; Enjolras zawołał na żołnierzy: — Ani kroku naprzód! Był teraz w wewnętrznem podwórku reduty, oparty o dom Koryntu, z pałaszem w jednem ręku, dubeltówką w drugiem i zagrodził oblegającym drogę do szynkowni. Zawołał na zrozpaczonych: — Macie tu drzwi otwarte. I zasłaniając własnem ciałem, sam jeden stawiając czoło bataljonowi, przepuścił ich za sobą. Wszyscy rzucili się do drzwi. Enjolras, wywijając młyńca dubeltówką, jak kijem, odbijał bagnety do koła siebie i wszedł ostatni. Nastała straszna chwila; żołnierze chcieli wejść, powstańcy chcieli zamknąć. Zatrzasnęli drzwi z gwałtownością.
Marjusz pozostał zewnątrz. Wystrzał karabinowy złamał mu obojczyk; czuł, że się chwieje i upada. W chwili, gdy zamykał oczy, doznał wstrząśnienia, jakby go chwytały silne ręce, omdlewając, wspomniał raz ostatni o Cozecie i pomyślał: — Dostałem się do niewoli. Będę rozstrzelany.
Enjolras, nie widząc Marjusza między zbiegłemi do szynkowni, to samo o nim myślał. Ale w tej chwili każdy miał ledwie czas pamiętać o własnej śmierci. Enjolras zaryglował i zabarykadował drzwi, do których wściekle dobijali się żołnierze kolbami, a saperzy toporami. Oblegający zebrali się wszyscy pod drzwiami. Zaczynało się oblężenie szynkowni.
Żołnierze, wyznać trzeba, byli rozgniewani.
Rozdrażniła ich śmierć sierżanta artylerji, a przytem, co jest straszniejszem, podczas kilku godzin które szturm uprzedziły, mówili między sobą, że powstańcy pastwili się nad rannemi i że w szynkowni leżał trup żołnierza bez głowy. Takie fatalne pogłoski zwykle towarzyszą wojnom domowym; podobna fałszywa pogłoska sprawiła później katastrofę na ulicy Transnonain.
Gdy drzwi zostały zabarykadowane, Enjolras rzekł do towarzyszy:
— Drogo sprzedajmy życie.
Potem zbliżył się do stołu, na którym leżeli Mabeuf i Gavroche. Widziano pod czarnem suknem dwie postacie sztywne, jedną większą, drugą mniejszą i dwie twarze rysowały się niewyraźnie pod zimnemi fałdami całunu. Z pod śmiertelnego nakrycia zwieszała się ku ziemi ręka starca.
— Skróćmy opowiadanie. Barykada walczyła jak brama tebańska; szynkownia — jak dom Saragossy. Z obydwóch stron nie było miłosierdzia. Oblegający, wybiwszy drzwi, nie znaleźli w izbie nikogo. Schody, odcięte toporami, leżały na środku, kilku rannych dogorywało, ktokolwiek żył jeszcze, schronił się na pierwsze piętro i stamtąd przez otwór w suficie miotano straszny ogień na oblegających. Były to ostatnie ładunki. Gdy już konający nie mieli ani prochu, ani kul, każdy porwał po dwie butelek, które zachował Enjolras i niemi stawiał czoło oblegającym. Były to butelki z witryolem. Opowiadamy, jak zaszły te straszne rzeczy rzezi. Oblegany, niestety, nie przebiera w broni. Strzały oblegających, choć z dołu do góry, były zabójcze. Wkrótce brzegi otworu otoczone zostały głowami poległych, z których ściekało czerwone dymiące strumienie. Wrzawa była nie do opisania; dym zamknięty i palący zaciemnił izbę; walczono jak w nocy. Słów braknie do opisania grozy, doszłej do ostatniego stopnia. W tej walce piekielnej już nie ludzie, ale olbrzymy pasowali się z sobą. Podobniejsze to było do Miltona i Danta, niż do Homera.