Nędznicy/Część piąta/Księga siódma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz był wzburzony.
Teraz wytłómaczył już sobie, dlaczego zawsze coś go odpychało od człowieka, przy którym widywał Cozettę. Instynkt go przestrzegał, że osoba ta miała jakąś stronę zagadkową. Tą zagadką była najohydniejsza sromota, galery. Ów pan Fauchelevent był galernikiem Janem Valjean.
Znaleść nagle taką tajemnicę wśród swojego szczęścia, było to, jakby spostrzedz niedźwiadka w gniazdku synogarlic.
Czyż odtąd szczęście Marjusza i Cozetty skazane być ma na to sąsiedztwo? Jestże to czyn dokonany? Czy przyjęcie tego człowieka stanowi nieodłączną część małżeństwa już spełnionego? Więc teraz nic już na to zaradzić nie można? Więc Marjusz zaślubił także galernika? Napróżno uwieńczony jesteś światłem i radością, daremnie rozkoszujesz się nektarem miłości szczęśliwej, takie wstrząśnienia przeniknęłyby dreszczem nawet archanioła w jego zachwycie, nawet półboga w jego chwale.
Jak zawsze się zdarza w takich przemianach, Marjusz zapytywał się, azali nie ma co do wyrzucenia sobie samemu? Czy nie zgrzeszył brakiem przenikliwości? brakiem roztropności? Czy nie ogłuszał się i nie zaślepiał dobrowolnie? Może trochę. Może zbyt lekkomyślnie, nie oglądając się dokoła siebie rzucił się w przygodę miłosną, która się zakończyła związkiem małżeńskim z Cozettą. Dostrzegł w sobie i zaznaczył — w taki to sposób zwykło nas życie potrosze poprawiać — zaznaczył stronę marzycielską i fantazyjną w swojej naturze, rodzaj właściwej wielu organizacjom mgły wewnętrznej, która w paroksyzmach namiętności i boleści, rozszerzając się, zmienia temperaturę duszy i tak dalece ogarnia całego człowieka, że sumienie jego staje się całe zamglone. Nieraz wskazywaliśmy ten charakterystyczny żywioł w osobistości Marjusza. Przypomniał sobie, że upojony miłością podczas sześciu czy siedmiu tygodni zachwytów na ulicy Plumet, nie wspomniał nawet Cozecie o dramacie w ruderze Gorbeau, gdzie ofiara tak dziwną odegrała rolę, milcząc podczas walki, a następnie uciekając. Jak się to stało, że nie wspomniał o tem Cozecie? A jednak było to tak bliskie i tak przerażające! Jak się to stało, że nawet nie wymienił jej Thenardjerów, zwłaszcza w dniu, gdy spotkał Eponinę? Nie pojmował prawie, jakim sposobem mógł wówczas milczeć, a jednak w końcu zdał sobie sprawę. Przypomniał swój szał, upojenie na widok Cozetty, miłość pochłaniającą wszystko, oczarowanie wzajemne i podnoszenie ku ideałom, a może także szczyptę zdrowego rozsądku, mieszającą się z tym gwałtownym a rozkosznym stanem duszy, niewyraźny, głuchy instynkt, nakazujący ukryć i zakopać w pamięci tę straszną przygodę, której dotknięcia się lękał, nie mogąc być opowiadaczem ani świadkiem, nie będąc zarazem oskarżycielem. Zresztą te kilka tygodni przemknęły jak błyskawica: był ledwie czas na kochanie. Nakoniec zważywszy wszystko, obejrzawszy i zbadawszy z każdej strony, gdyby nawet opowiedział Cozecie ową zasadzkę w domostwie Gorbeau, choćby wymienił Thenardierów, choćby nawet odkrył, że Jan Valjean był na galerach — jakież byłyby następstwa. Azaliżby zmieniły jego serce, lub serce Cozetty? Czyżby się cofnął? Czyżby ją mniej ubóstwiał? I nie chciał zaślubić? Bynajmniej. Nicby się nie zmieniło. Nic więc żałować i nic wyrzucać sobie nie potrzebuje. Wszystko dobrze się stało. Bóg opiekuje się temi pijakami, których zowią zakochanemi. Zaślepiony Marjusz szedł drogą, którąby wybrał jasnowidzący. Miłość zawiązała mu oczy, by doprowadzić dokąd? Do raju.
Ale teraz ów raj miał sąsiedztwo piekielne.
Dawny wstręt Marjusza do tego człowieka, tego Fauchelevent, który stał się Janem Valjean, teraz mieszał się ze zgrozą.
W zgrozie tej wszakże, wyznać trzeba, było nieco litości, a nawet pewne zdziwienie.
Ten złodziej, złodziej recydywista, oddał depozyt. I jaki jeszcze depozyt: sześćkroć sto tysięcy franków! Jemu tylko znaną była tajemnica depozytu. Mógł wszystko zatrzymać sobie, a jednak wszystko oddał.
Prócz tego sam dobrowolnie odkrył swoje położenie. Nic go do tego nie zmuszało. Jeśli wiedziano kto on taki, to tylko od niego. W tem wyznaniu było coś więcej, niż wystawienie się na upokorzenie, było także narażenie się na zgubę. Maska dla skazanego nietylko jest maską — jest ocaleniem. Zrzekł się tego ocalenia. Fałszywe nazwisko zabezpiecza, on odrzucił fałszywe nazwisko. Galernik mógł na zawsze ukryć się w uczciwej rodzinie, ale oparł się tej pokusie. I dlaczego? przez skrupuł sumienia. Sam to wytłómaczył słowy, mającemi piętno niewątpliwej prawdy. Słowem, ktokolwiek był ten Jan Valjean, oczywiście rozbudziło się w nim sumienie. Rozpoczęło się w nim jakieś tajemnicze odrodzenie; i według wszelkiego prawdopodobieństwa, skrupuł oddawna był panem tego człowieka. Taka cześć dla słuszności i dobra nie jest właściwa charakterom pospolitym. Rozbudzone sumienie — to wielkość duszy.
Jan Valjean był szczery. Szczerość ta widoczna, dotykalna, niezaprzeczona, oczywiście bijąca z boleści, jaką mu sprawiała, czyniła dalsze poszukiwania zbytecznemi i dawała powagę wszystkiemu, cokolwiek powiedział ten człowiek. Tu — dziwny przewrót położeń dla Marjusza. Pan Fauchelevent wzniecał w nim nieufność, Jan Valjean budził zaufanie.
Marjusz układał w zamyśleniu tajemniczy bilans Jana Valjean, jego strony dodatnie i ujemne, szukał równowagi. Działo się to jednak jakby podczas burzy. Marjusz, usiłując powziąć dokładne wyobrażenie o Janie Valjean, i starając się przeniknąć do głębi jego myśli, gubił go lub znajdował znowu w jakimś fatalnym mroku.
Depozyt sumiennie był oddany, wyznanie dowodziło uczciwości, zgoda. Było to jakby błyskiem światła w gęstej chmurze, ale potem chmura stawała się czarną.
Jakkolwiek mętne były wspomnienia Marjusza, coś z nich, niby cień, wracało do jego pamięci.
Czem właśnie była ta przygoda w kletce Jondretta? Dlaczego, za przybyciem policji, człowiek ten uciekł, zamiast się skarżyć? Tu Marjusz miał odpowiedź. Bo człowiek ten był zbiegłym więźniem.
Drugie pytanie: Dlaczego chodził na barykadę? Teraz bowiem Marjusz doskonale sobie przypomniał tę przygodę, która wyszła na wierzch w jego pamięci, jak atrament sympatyczny na ogniu. Człowiek ten był na barykadzie. Nie walczył. Pocóż więc tam przyszedł? Wobec tego zapytania stawało widmo i odpowiadało: był to Javert. Teraz Marjusz doskonale sobie przypomniał złowrogie widzenie, jak Jan Valjean ciągnął za barykadę skrępowanego Javerta, w uszach jego rozlegał się wyraźnie straszny strzał pistoletowy za rogiem uliczki Mondetour. Prawdopodobnie była jakaś nienawiść między policjantem i galernikiem. Jeden drugiemu zawadzał. Jan Valjean poszedł na barykadę, by się zemścić. Przyszedł zapóźno. Prawdopodobnie wiedział, że Javert jest jeńcem. Zemsta korsykańska przeniknęła do niższych warstw społeczeństwa i stała się tam prawem; uczucie to jest tak proste, że nie dziwi dusze na wpół zwrócone do dobrego; i zdarza się, że kryminalista, który ma skrupuł kraść, nie widzi nic złego w zemście. Jan Valjean zabił Javerta. Przynajmniej zdawało się to oczywistem.
Nakoniec ostatnie zapytanie; ale na to nie było odpowiedzi. Marjusz czuł je niby kleszcze, chwytające za serce. Jakim sposobem Jan Valjean tak długo ocierał się o Cozettę? Co za dziwna igraszka Opatrzności zetknęła to dziecię z tym człowiekiem. Zdarzająż się i w niebie takie łańcuchy o dwóch końcach i Bóg nie waha się łączyć anioła z szatanem? Zbrodnia i niewinność mogąż więc mieszkać do spółki na tajemniczych galarach nędzy? Więc w tym szeregu potępieńców, który nazywają losem ludzkim, mogą stykać się dwa czoła, jedno dziecięce, drugie straszne; jedno obielone niebieskiem światłem jutrzenki, drugie siniejące w blaskach wiekuistej błyskawicy? Kto sprawił to niewytłumaczone zespolenie? Jakim sposobem, jakim cudem mogła nastąpić wspólność życia między tem niebiańskiem dziecięciem i tym starym potępieńcem? Kto mógł przywiązać jagnię do wilka, i rzecz jeszcze trudniejsza do zrozumienia, przywiązać wilka do jagnięcia? Bo wilk kochał jagnię, bo człek srogi ubóstwiał istotę słabą, bo przez lat dziewięć potwór był jedynym opiekunem anioła. Dziecinny i młodzieńczy wiek Cozetty, jej wzrost i rozkwit dziewiczy ku światłu i życiu, osłaniało potworne przywiązanie. Te zapytania rozwijały się w niezliczone zagadki, z głębi jednych przepaści występowały drugie i Marjusz, pochylając się ku Janowi Valjean, dostawał zawrotu głowy. Co to za jeden ten człowiek — otchłań?
Stare symbole rodzaju ludzkiego są wiekuiste; w społeczeństwie ludzkiem jakie jest teraz, dopóki wyższa światłość go nie przemieni, zawsze bywają dwaj ludzie: jeden wyższy drugi niższy, jeden według ducha bożego, Abel, drugi według ducha złego, Kain. Co znaczy złoczyńca z religijną czcią, ubóstwiający dziewicę czuwający nad nią, troskliwy o jej wychowanie, strzegący, uzacniający, rozwijający cudne przymioty czystości — on nieczysty? Co znaczy ta kloaka, czcząca niewinność tak dalece, że nie zostawia żadnej skazy? Co znaczy Jan Valjean wychowujący Cozettę? Co znaczy ta postać ponura, ciemności pełna, myśląca o tem jedynie, by uchronić od wszelkiego cienia i skazy wschodzącą gwiazdę?
W tem była tajemnica Jana Valjean; w tem także była tajemnica Boga.
Wobec tej podwójnej tajemnicy Marjusz cofał się mimowolnie. Jedna w pewien sposób uspokajała go o drugą. Bóg ma swoje narzędzia. Każde jest dla niego dobre. Za użycie ich nie odpowiada przed człowiekiem. Alboż możemy wiedzieć, jak sobie Bóg poczyna? Jan Valjean pracował nad ukształceniem Cozetty. Jej dusza była nieco jego dziełem. Cóż dalej? robotnik jest okropny, ale dzieło przedziwne. Bóg czyni cuda w sposób, jaki uzna za najstosowniejszy. Utworzył przecudną Cozettę i użył do tego Jana Valjean. — Podobało mu się wybrać tego dziwnego współpracownika. Mamyż prawo żądać od niego rachunku? Alboż to poraz pierwszy gnój dopomaga wiośnie do wydania róży? Tak sobie odpowiadał Marjusz i twierdził w duchu, że odpowiedzi są dobre. We wszystkich wspomnianych przez nas kwestjach nie śmiał rozpytywać Jana Valjean, a jednak nie wyznał tego przed sobą, Ubóstwiał Cozettę, posiadał ją, Cozetta była przedziwnie czystą i niewinną. To mu wystarczało. Jakich więcej potrzebował objaśnień? Cozetta była światłem. Azali światło potrzebuje być oświecone? Miał wszystko, czegóż więcej pożądał? Alboż tego nie było do syć? Osobiste sprawy Jana Valjean nie tyczyły go wcale. Pochylając się ku strasznemu cieniowi tego człowieka, czepiał się oburącz uroczystego oświadczenia nędznika: Nie jestem żadnym krewnym Cozetty. Przed laty dziesięciu nie wiedziałem nawet, czy żyje na świecie.
Jan Valjean był więc przechodniem. Wszakże sam to powiedział. Więc tedy był przechodniem. Ktokolwiek był on zresztą, rola jego się skończyła. Odtąd Marjusz spełniać będzie przy Cozecie urząd Opatrzności. Cozetta skrzydlata i przeistoczona, pozostawia na ziemi próżną i szkaradną poczwarkę, Jana Valjean.
W którąkolwiek stronę zawróciły się myśli Marjusza, zawsze czuł jakąś zgrozę, wspomniawszy o Janie Valjean. Zgrozę świętą, bo jakeśmy powiedzieli, czuł quid divinum w tym człowieku. Jakkolwiek jednak starał się go tłómaczyć, zawsze przedstawiał mu się w strasznej postaci galernika, to jest istoty, która nie ma miejsca na drabinie społecznej, bo znajduje się pod ostatnim jej szczeblem. Galernik, że tak rzeknę, nie należy nawet do istot żyjących. Prawo odarło go ze wszelkiego charakteru człowieczeństwa. Jakkolwiek człowiek postępowy, Marjusz, w kwestjach karnych przywiązany był do nieubłaganego systemu, i nieubłagany był jak prawo względem tych, których ono dosięga. Nie przeszedł jeszcze wszystkich szczebli postępu. Nie umiał odróżnić prawa, pisanego przez ludzi od prawa, wyrytego w sercach przez Boga, prawa ludzkiego, od wiekuistego prawa. Nie zbadał ni rozważył prawa, które przywłaszcza sobie człowiek do rozporządzenia tem, co nie da się odwołać, ani powetować. Nie oburzało go słówko pomsta. Zdawało mu się prosto rzeczą, że pewne przekroczenia prawa pisanego pociągają za sobą kary wiekuiste i przyjmował jako rzecz godną cywilizacji, potępienie społeczne. Był jeszcze na tem stanowisku, ale później mógł je zmienić, miał bowiem naturę dobrą i w gruncie zdolną do wszelkiego postępu.
Przy wyobrażeniach też jakie miał wówczas, Jan Valjean wydawał mu się potwornym i odrażającym. Był to potępieniec prawa, galernik. Ten wyraz brzmiał w jego uszach jak dźwięk trąby sądu ostatecznego, i długo wpatrując się w Jana Valjean, ostatecznie odwrócił się od niego. Vade retro.
Marjusz, wyznać trzeba, a nawet położyć na to nacisk, rozpytując Jana Valjean do tego stopnia, że ten mu powiedział: pan mię spowiadasz wszelako nie zadał mu dwóch lub trzech pytań stanowczych. Nie przeto, by nie były przytomne w jego umyśle, ale że się ich lękał. Kletka Jondretta? Barykada? Javert? Kto wie jak daleko zaszłyby odkrycia? Jan Valjean nie zdawał się człowiekiem zdolnym się cofnąć, i kto wie, czy Marjusz, zachęcając go do wyznań, nie zapragnąłby go powstrzymać na tej drodze? Alboż nam wszystkim nie zdarzyło się, że w pewnych strasznych przypuszczeniach, zadawszy pytanie, zatykaliśmy sobie uszy, by nie słyszeć odpowiedzi? Takie tchórzostwo napada nas szczególniej wówczas, gdy kochamy. Nie jest roztropnem zawzięcie badać pewne złowrogie położenia, zwłaszcza, gdy życie nasze własne fatalnie jest z niemi złączone. Z zrozpaczonych objaśnień Jana Valjean mogło trysnąć jakie straszne światło, a kto wie czy ta jasność ohydna nie zalałaby Cozetty? Kto wie czy nie zostałby się jaki blask piekielny na czole tego anioła. Obryzganie światłem, to rażenie piorunem. Fatalność miewa takie solidarności, tam, gdzie sama niewinność ponurem prawem barwnych odblasków przyjmuje piętna zbrodnicze. Najczystsze postacie mogą na zawsze zachować te odbicia okropnego sąsiedztwa. Słusznie czy niesłusznie, Marjusz się lękał. I tak już wiedział zanadto. Pragnął raczej się zagłuszyć, niż objaśnić. Oszalały porywał w swe objęcia Cozettę, zamykając oczy na Jana Valjean.
Człowiek ten należał do nocy, nocy żyjącej i strasznej. Jak odważyć się w nią zagłębić? Rzecz straszna rozpytywać cienie. Któż wie co odpowiedzą? A jutrzenka może być tą odpowiedzią zaćmiona na zawsze.
W takim stanie umysłu Marjusz bolał ciężko na myśl, że człowiek ten może mieć jeszcze jaką styczność z Cozettą. Teraz prawie sobie wyrzucał, że nie zadał tych pytań strasznych, których się lękał, a z których mogłoby wyjść nieubłagane, niezmienne postanowienie. Był nazbyt dobry, nazbyt łagodny, powiedzmy otwarcie, nazbyt słaby. Ta słabość skłoniła go do nieroztropnego ustępstwa. Dał się rozczulić. Zbłądził. Powinien był po prostu odepchnąć Jana Valjean. Powinien był uwolnić dom od tego człowieka. Gniewał się o to na siebie, gniewał na ten wir wzruszeń, który go ogłuszył, oślepił i porwał mimo woli. Był z siebie niezadowolony.
Co począć teraz? Czuł głęboki wstręt do odwiedzin Jana Valjean. Po co ten człowiek ma chodzić do niego? z jakiego powodu? Tu zagłuszał się, nie chciał się zastanawiać, badać i zgłębiać siebie samego. Przyrzekł, pozwolił wymódz na sobie obietnicę: Jan Valjean miał jego słowo; a należy dotrzymać go nawet galernikowi, zwłaszcza galernikowi. Wszelako pierwszy jego obowiązek był względem Cozetty. Wogóle, górujący nad wszystkiem wstręt odwracał jego serce od Jana Valjean.
Wszystkie te myśli snuły się po głowie Marjusza i każda nim wstrząsała. Stąd niepokój i pomieszanie wielkie. Nie łatwo byłby to ukrył przed Cozettą, ale miłość jest talentem i Marjusz dokazał tej sztuki.
Zresztą, bez widocznego celu, zadawał zapytania Cozecie, która niewinna jak biała gołębica, nie domyślała się niczego; mówił o jej wieku dziecinnym i młodzieńczym i coraz bardziej się przekonywał, że galernik ten był względem Cozetty, jak tylko może być człowiekiem najlepszym, prawdziwie czcigodnym ojcem. Rzeczywistem było cokolwiek przewidywał i domyślał się Marjusz. Złowroga pokrzywa kochała i osłaniała lilję.