Nędznicy/Część piąta/Księga szósta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Urzeczywistnić swoje marzenie. Komuż to jest dane? Muszą, być na to wybory w niebiosach; mimo i wiedzy naszej, wszyscy jesteśmy kandydatami; aniołowie głosują. Cozetta i Marjusz zostali wybrani.
W kancelarji mera i w kościele Cozetta była cudownie piękna i zachwycająca. Ubierała ją Toussaint z pomocą Nicoletty.
Cozetta miała na spódniczce z białej kitajki suknię koronkową brabancką, zasłonę z angielskiej gazy, naszyjnik z drobnych pereł i wieniec z pomarańczowego kwiatu; wszystko było białe, a w tej białości promieniała. Była to wytworna niewinność i prostota przeistaczające się w jasność. Rzekłbyś: dziewica, która ma stać się boginią.
Piękne włosy Marjusza były wymuskane i upachnione, tu i owdzie pod gęstemi puklami dostrzegałeś blade kresy; były to blizny z barykady.
Dziadek dumny, z podniesioną głową, bardziej niż kiedy, łącząc w swej tualecie i manierach wszelką wykwintność czasów Barrasa, prowadził do ołtarza Cozettę. Zastępował Jana Valjean, który zawieszonej na temblaku ręki nie mógł podać Cozecie.
Jan Valjean, czarno ubrany, szedł za nimi i uśmiechał się.
— Panie Fauchelevent — mówił do niego dziadek — śliczny dzień mamy. Głosuję koniec umartwień i smutków. Nikt teraz smucić się nie powinien. Do kroćset! dekretuję radość! Nieszczęście nie ma prawa do bytu. Jeśli są, ludzie nieszczęśliwi, dalibóg wstyd to wielki dla błękitu niebios. Złe nie pochodzi z człowieka, który w gruncie jest dobry. Co do mnie nie mam już opinij politycznych; niech wszyscy ludzie będą bogaci, to jest weseli, poprzestanę na tem zupełnie.
Po skończeniu wszystkich, ceremonji, powiedziawszy przed merem i księdzem wszystkie tak nieodzowne, podpisawszy księgi władz municypalnych i zakrystji, zamieniwszy obrączki, wyklęczawszy przy sobie pod dymem kadzielnicy — gdy wracali, trzymając się za ręce, budząc podziwienie i zazdrość wszystkich, Marjusz cały czarno ubrany, ona w bieli, poprzedzani od szwajcara w szlifach pułkownika, bijącego halabardą w posadzkę marmurową, gdy przeszli szereg zdumionych widzów i stanęli we drzwiach kościoła otwartych na rozcież, gdy już wszystko się skończyło i mieli siadać do powozu — Cozetta jeszcze nie wierzyła, że to jest rzeczywistością. Spojrzała na Marjusza, spojrzała na tłum, spojrzała na niebo i bała się rozbudzić ze snu. Jej postać zdumiona i niespokojna nadawała jej jakiś wyraz czarowny. Powracając, oboje siedli do pierwszego powozu, Marjusz przy Cozecie; pan Gillenormand i Jan Valjean usiedli naprzeciw. Ciotka Gillenormand cofnęła się na drugi plan i siadła do drugiego powozu. — Moje dzieci — mówił dziadek — jesteście tedy panem baronem i panią baronową z trzydziestu tysiącami liwrów dochodu. A Cozetta, pochyliwszy się ku Marjuszowi, pieściła jego ucho tym szeptem anielskim: — Więc to prawda. Nazywam się Marjusz. Jestem pani Ty.
Dwie te istoty jaśniały szczęściem. Wybiła dla nich godzina trudna do znalezienia, jedyna, olśnienia wszelkiej młodości i radości. Urzeczywistniali wiersze Jana Prouvaire. Oboje razem nie mieli czterdziestu lat. Była to para prawdziwie dobrana; dwojga dzieci niby lilji. Nie widzieli się, lecz pochłaniali wzrokiem. Cozetta spostrzegała Marjusza w glorji; Marjusz spostrzegał Cozettę na ołtarzu. A na tym ołtarzu i w tej glorji, w tem zmieszaniu się dwóch apoteoz widzieli w głębi, niewiadomo jakim sposobem, Cozetta przez mgłę, Marjusz w ognistym obłoku, rzecz idealną, rzecz prawdziwą, spotkanie marzeń i pocałunków — łoże małżeńskie.
Wszystkie męki jakich doświadczali dawniej, wracając upajały ich teraz. Zdawało im się, że zmartwienia, noce bezsenne, łzy i niepokoje, trwogi, przestrachy i rozpacze, stawszy się pieszczotami i promieniami, czyniły rozkoszniejszą i czarowniejszą chwilę, która się zbliżała; zdawało im się, że smutki wszelkie były to szatne, przystrajające ich radość. Jak dobrze jest cierpieć! Niedole dawne otaczały aureolą ich szczęście. Długie konanie miłości kończyło się w niebowstąpieniem.
Jeden czar zalewał obydwie dusze, pomieszany z żądzą rozkoszy w Marjuszu, ze wstydliwością w Cozecie. Mówili sobie pocichu: pójdziemy odwiedzić nasz ogródek przy ulicy Plumet. Fałdy sukni Cozetty dotykały Marjusza.
Dzień taki jest niewysłowioną mieszaniną marzenia i pewności. Posiadasz i jeszcze przypuszczasz. Masz jeszcze czas do odgadywania. Jest to niewymowne wzruszenie temu dniowi właściwe, być w południu i marzyć o północy. Rozkosze dwóch serc wylewały się na tłumy i radowały przechodniów.
Zatrzymywano się na ulicy Św. Antoniego przed kościołem Św. Pawła, by zobaczyć przez szybę powozu kwiat pomarańczowy, drgający na głowie Cozetty.
Orszak godowy wrócił na ulicę Panien Kalwarji. Marjusz, mając przy boku Cozettę, promieniejący, z miną tryumfalną, wstępował na schody, po których niedawno wleczono go umierającego. Ubodzy, zgromadzeni przed drzwiami, dzielili między siebie ich pieniądze, błogosławiąc młodej parze. Wszędzie były kwiaty. Dom przepełniony był wonią jak kościół; po kadzidłach róże. Zdawało im się, że słyszą głosy śpiewające w nieskończoności; mieli Boga w sercu; los ukazywał się im niby strop gwiaździsty; widzieli nad swemi głowami światło wschodzącego słońca. Nagle zegar wybił godzinę. Marjusz spojrzał na obnażone ramiona Cozetty i różowe pączki, które niewyraźnie dostrzegał przez koronkę stanika, a Cozetta widząc spojrzenie Marjusza, zarumieniła się po białka.
Zaproszono wielu dawnych przyjaciół rodziny Gillenormand; każdy cisnął się do Cozetty. Jeden przez drugiego nazywał ją panią baronową.
Oficer Teodul Gillenormand, teraz już kapitan, przyjechał z Chartres, gdzie stał załogą, by być na weselu swego kuzyna, Pontmercy. Cozetta go nie poznała.
On ze swej strony przywykły, by kobiety podziwiały jego wdzięki, nie przypominał sobie Cozetty.
— Słusznie nie dowierzałem historji tego ułana! — mówił do siebie ojciec Gillenormand.
Nigdy jeszcze Cozetta nie była tak czułą względem Jana Valjean. Harmonizując w radości z ojcem Gillenormand, gdy ten wyrażał swe zadowolenie w aforyzmach i maksymach, ona jak zapachy wyziewała z siebie miłość i dobroć. Szczęście pragnie wszystkich uszczęśliwić.
Rozmawiając z Janem Valjean, dobierała tkliwych wyrazów z czasów, gdy była małą dziewczynką. Pieściła go uśmiechem.
Zastawiono ucztę w sali jadalnej.
Oświetlenie a giorno jest nieodzowną przyprawą każdej radości. Szczęśliwi nie lubią zmroku i ciemności. Nie chcą być czarnemi. Noc, i owszem, ale ciemności, nie. Jeśli nie ma słońca, trzeba je stworzyć.
Sala jadalna była ogniskiem słówek wesołych. W środku nad stołem białym i połyskującym wisiał wspaniały pająk wenecki z wszelkiej barwy ptaszkami, niebieskiemi, fijoietowemi, różowemi, zielonemi siedzącemi wśród świec; dokoła pająka żyrandole, na ścianach zwierciadła, kryształy, świecidełka, porcelany, fajanse, złote i srebrne naczynia błyszczały rozweselając oczy. Miejsca próżne między kandelabrami zapełniono kwiatami, tak iż tam, gdzie nie było światła, widziałeś kwiaty.
W przedpokoju trzech skrzypków i jeden fletrowersista grali z cicha kwartety Heydna.
Jan Valjean usiadł na krześle przy drzwiach w miejscu, w którem skrzydło drzwi zasłaniało go prawie. Nim usiedli do stołu, Cozetta zbliżyła się do niego swawolnie, oddała głęboki ukłon i ukazując obydwiema rękami swój strój panny młodej, zapytała tonem w pół czułym, w pół żartobliwym:
— Ojcze, jestżeś zadowolony?
— Tak — rzekł Jan Valjean — jestem zadowolony.
— A więc, niech się ojciec śmieje.
Jan Valjean się rozśmiał.
Po chwili Baskijczyk zawiadomił, że podano do stołu.
Pan Gillenormand podał rękę Cozecie i wszedł pierwszy do sali jadalnej, za nim sunęli biesiadnicy i każdy, stosownie do naznaczonego porządku, zajął miejsce za stołem.
Dwa wielkie krzesła stały po prawej i lewej stronie panny młodej; jedno dla pana Gillenormand, drugie dla Jana Valjean. Pan Gillenormand usiadł. Drugie krzesło zostało próżne.
Szukano oczyma „pana Fauchelevent“.
Nigdzie go nie było.
Pan Gillenormand zawołał Baskijczyka.
— Nie wiesz, gdzie jest pan Fauchelevent?
— Właśnie mię tu przysłał — odpowiedział Baskijczyk. Pan Fauchelevent kazał panu powiedzieć, że boli go — chora ręka i że nie może jeść obiadu z panem baronem i panią baronową. Prosił, by go wytłómaczono i powiedział, że przyjdzie jutro rano. W tej chwili odszedł.
Opróżnione krzesło oziębiło nieco radość godową. Ale w nieobecności pana Fauchelevent, był pan Gillenormand, a dziadek jaśniał radością za dwóch. Zapewnił, że pan Fauchelevent dobrze zrobił, idąc wcześnie spać jeśli był słaby, ale choroba ta jest drobnostką. Takie zapewnienie wystarczyło. A zresztą czem był jeden ciemny punkcik w tej powodzi radości? Cozetta i Marjusz byli w jednej z tych chwil samolubnych i błogosławionych, w których dusza zdolna jest tylko czuć szczęście. A przytem pan Gillenormand wpadł na jedną myśl. — Do djaska, to krzesło jest próżne. Siadaj na niem Marjuszu. Twoja ciotka ma wprawdzie do ciebie prawo, ale ci pozwoli. Siadaj na tem krześle. To legalne a przyjemne. Fortunatus przy Fortunacie. Wszyscy biesiadnicy przyklasnęli. Marjusz zajął przy Cozecie miejsce Jana Valjean i ułożono rzeczy w ten sposób, że Cozetta z początku zasmucona nieobecnością Jana Valjean, potem była zadowolona. Od chwili jak Marjusz siadł przy niej, Cozetta nie czułaby żalu nawet po Bogu. Postawiła na nodze Marjusza swą drobną nóżkę, ujętą w atłasowy trzewiczek.
Gdy krzesło zostało zajęte, zapomniano o Janie Valjean i nic nie brakowało. W pięć minut później wszyscy biesiadnicy śmieli się z wylaniem zapomnienia.
Pod koniec obiadu pan Gillenormand powstał, i trzymając w ręku kielich szampana, nie pełny z obawy, by nie wylała wina drżąca dziewięćdziesięcio-dwuletnia ręka, wzniósł zdrowie państwa młodych.
— Nie unikniecie dwóch kazań — zawołał. Rano byliście na kazaniu proboszcza, wieczorem mieć będziecie kazanie dziadka. Posłuchajcie, dam wam jedną radę: ubóstwiajcie się. Bez długich korowodów zmierzam prosto do celu: bądźcie szczęśliwi. Najmądrzejsze ze wszystkich stworzeń są sinogarlice. Filozofowie prawią: Miarkujcie swe uciechy. A ja wam mówię: Popuśćcie wodze swym uciechom. Kochajcie się szalenie. Kochajcie się do upadłego. Filozofowie bredzą. Chętniebym im wepchnął napowrót do gardła ich filozofję. Alboż może być nazbyt zapachu, nazbyt rozkwitłych pączków róży, nazbyt słowików śpiewających, nazbyt liści zielonych, nazbyt jutrzenki w życiu? alboż można nazbyt się kochać? lub nazbyt podobać się sobie wzajem? Strzeż się Estello, jesteś zbyt ładna. Strzeż się Nemorynie, jesteś zbyt piękny! Poczciwa brednia! Czyż można nazbyt się zachwycać, nazbyt pieścić i nazbyt czarować? czy można żyć zanadto? być nadto szczęśliwym? Miarkujcie swe uciechy. O zapewne! Precz z filozofami! Mądrość to uciecha. Cieszcie się, cieszmy się. Czy jesteśmy szczęśliwi dlatego, że dobrzy? lub też czy jesteśmy dobrzy dlatego, że szczęśliwi? Czy Sancy dlatego się nazywa Sancy, że należało do Harlaya de Sancy, czy też dlatego, że waży sto sześć karatów? Tego nie wiem; życie pełne jest takich zagadek; ale najważniejsza mieć Sancy szczęście. Bądźmy szczęśliwi bez szykany. Ślepe posłuszeństwo dla słońca. Co jest słońce? Miłość. Miłość to kobieta. Ach, ach! Kobieta to istotna wszechwładczyni. Zapytajcie tego demagoga Marjusza czy nie jest niewolnikiem małej tyranki Cozetty. I z całego serca, najzupełniej dobrowolnie, tchórz jeden! Kobieta! nawet Robespierre nie oprze się tej potędze, kobieta króluje. Czem był Adam? Poddanym królestwa Ewy. Zróbże co przeciw chusteczce haftowanej, pachnącej paczulą! Ciekawym, jakbyście się do tego wzięli. Spróbójcie. Dlaczego to jest tak trwałe. Bo jest szmatką. Ach! jesteście dziewiętnastym wiekiem? I cóż stąd? my starzy byliśmy wiekiem ośmnastym. A nie byliśmy głupsi od was. Nie wyobrażajcie sobie żeście dużo zmienili na świecie, dlatego, że nosicie z sobą cholerę i tańczycie kaczuczę. Z tem wszystkiem zawsze musicie kochać kobiety. Spróbójcie wydobyć się z pod ich władzy. Te djablice są naszemi aniołami. Tak jest, miłość, kobieta, pocałunek — to czarodziejskie kółko, z którego nie wyjdziecie nigdy; co do mnie, radbym do niego wrócił. Kto z was widział wschodzącą w nieskończoności, uspokajającą wszystko pod sobą, patrzącą jak kobieta na falę morską, gwiazdę Wenery, największą zalotnicę otchłani, Celimenę Oceanu? Ocean, to surowy Alcest. Otóż, napróżno zrzędzi, gdy się ukaże Wenera, musi się uśmiechnąć. To srogie bydle poddaje się. Wszyscy my tacy. Gniewy, burze, pioruny, piana aż pod sufit. Kobieta wchodzi na scenę, gwiazda wschodzi — na kolana przed nią! Marjusz bił się przed sześciu miesiącami, dziś się żeni. Wybornie. Tak jest, Marjuszu, tak Cozetto, macie słuszność. Żyjcie śmiało jedno dla drugiego, miejcie dzieci, a my niech się wściekamy ze złości, że nie możemy iść za waszym przykładem; ubóstwiajcie się, drodzy. Bierzcie w dziobki wszystkie źdźbła szczęścia, jakie są na ziemi i urządźcie sobie gniazdko na całe życie. Dalipan, kochać i być kochanym, śliczny cud, gdy się jest młodym! Nie wyobrażajcie sobie, żeście to wynaleźli. I ja także marzyłem, kochałem, wzdychałem; i ja także goniłem za szczęściem. Miłość jest dziecięciem, mającem sześć tysięcy lat. Miłość ma prawo do długiej siwej brody. Matuzal jest ulicznikiem w porównaniu z Kupidynem. Od sześćdziesięciu wieków mężczyzna i kobieta kochają się i tym sposobem wydobywają z kłopotu. Djabeł, jako bestja złośliwa, nienawidzi człowieka; mężczyzna jeszcze złośliwsza bestja, wziął się na sposób i pokochał kobietę. Tym sposobem robi sobie więcej dobrego, niż może mu zrobić złego djabeł. Na ten koncept wpadł jeszcze w raju ziemskim. Przyjaciele, wynalazek jest stary, ale zawsze jeszcze dość nowy. Korzystajcie z niego.
Bądźcie Dafnisem i Chloe, nim zostaniecie Filemonem i Baucis. Urządźcie się tak, aby wam, gdy jesteście razem, nic nie brakowało: niech Cozetta będzie słońcem dla Marjusza, a Marjusz wszechświatem dla Cozetty. Cozetto, niech najpiękniejszą pogodą będzie dla ciebie uśmiech twego męża; Marjuszu, niech deszczem będą łzy twej żony. I niech w waszem pożyciu nigdy deszcz nie pada. Wygraliście wielki los na loterji: miłość w małżeństwie; schowajcież ten wielki los, zamknijcie go na klucz, nie marnujcie go, kochajcie się i nie dbajcie o resztę. Wierzcie słowom moim. Zdrowy rozsądek nie kłamie. Bądźcie świętemi jedno dla drugiego. Każdy ma swój sposób czczenia Pana Boga. Do kroćset! najlepszy sposób czcić Boga, jest kochać swoją żonę. Kocham cię! oto mój katechizm. Kto kocha, jest prawowierny. Zaklęcie Henryka IV kładzie świętość między hulatykę i pijaństwo. Do stu piorunów! nie podzielam religji tego zaklęcia. Zapomniano w nim o kobiecie. Dziwi mię, że taki król jak Henryk IV, mógł kląć w ten sposób. Przyjaciele, niech żyje kobieta! Jestem stary, jak powiadają, a jednak, rzecz dziwna, czuję, że się odmładzam. Upaja mię widok tych dzieci, co umieją być piękne i zadowolone. Chętniebym się ożenił, gdyby mię która zechciała. Niepodobna wyobrażać sobie, żeby Bóg stworzył nas do czego innego, jak do ubóstwiania się, gruchania i umizgania. Naszem przeznaczeniem być gołąbkiem, kogutem, pieścić od rana do wieczora, przeglądać się w kochanej żonie, być dumnym z miłości, zadowolonym szczęśliwym; taki jest cel życia. Tak to, z przeproszeniem was, myśleliśmy w owych czasach, gdyśmy byli młodzi. Ach! na moją duszę! w owym czasie były rozkoszne kobiety, a wdzięczne i czułe. Robiłem wielkie spustoszenia w ich sercach. Więc kochajcie się. Gdyby się nie kochano, doprawdy nie wiem na coby się zdała wiosna; co do mnie, prosiłbym Pana Boga, by schował wszystkie piękne rzeczy, któremi nas obdarza, by je odebrał nam i zamknął do pudła: kwiaty, ptaki i piękne dziewczęta. Moje dziatki, przyjmijcie błogosławieństwo od starego poczciwca.
Wieczór był ożywiony, wesoły przyjemny. Doskonały humor dziadka rozweselał wszystkich biesiadników i każdy naśladował serdeczność stuletniego prawie starca. Tańczono trochę, śmiano się wiele, było to serdeczne, poczciwe wesele. Możnaby na nie zaprosić poczciwców starej daty. Zresztą, przedstawiał ich dobrze ojciec Gillenormand.
Po wrzawie ogólnej nastało milczenie.
Państwo młodzi opuścili salę.
Wkrótce po północy dom Gillenormand stał się świątynią.
Tu się zatrzymujemy. Na progu nocy godowych staje anioł i uśmiecha się, położywszy palec na usta.
Dusza zagłębia się w rozmyślaniu wobec tej świątyni, gdzie odprawia się tajemne nabożeństwo miłości.
Nad takiemi domami unoszą się światła. Radość w nich zamknięta przedziera się przez kamienie murów i promienieje w ciemnościach. Niepodobna, żeby ta uczta święta i fatalna nie słała w nieskończoność niebieskich promieni. Miłość, to wzniosły tygielek, w którym topi się mężczyzna z kobietą; istota troista i jedyna, istota ostateczna, trójca ludzka wychodzi z tego tygla. To rodzenie jednej duszy z dwóch sprawia wzruszenie w nieskończonościach. Kochanek jest kapłanem; zachwycona dziewica przestrasza się. Coś z tej radości unosi się ku Bogu. Tam, gdzie jest istotne małżeństwo, to jest, gdzie jest miłość, miesza się do niej ideał. Łoże małżeńskie, jak jutrzenka, błyszczy w ciemnościach. Gdyby danem było cielesnej źrenicy patrzeć na widzenia straszne i rozkoszne życia wyższego, prawdopodobnie dostrzegłby kształty nocy, skrzydlate postacie niewidzialnych niebieskich przechodniów, ukazujących sobie wzajem dziewicę małżonkę zlekka przestraszoną i mającą na boskich licach odblask szczęśliwości ludzkiej. Gdyby w tej najwyższej godzinie, zachwyceni rozkoszą i myśląc, że są sami, małżonkowie słuchali, usłyszeliby w swym pokoju szmer skrzydeł anielskich. Szczęście doskonałe ma spółkę z aniołami. Niebiosa są stropem tej ciemnej małej alkowy. Gdy poświęcone miłością usta zbliżają się, by tworzyć, nad tym niewysłowionym pocałunkiem czuć drżenie w niezmiernej gwiazd tajemnicy.
Szczęście to jest prawdziwe. Niemasz radości nad tą radość. Miłość to zachwyt jedyny. Zresztą wszystko płacze.
Kochanie wystarcza. Nic więcej nie żądajcie. Nie znajdziecie piękniejszej perły w tajemniczych fałdach życia. Miłość jest spełnienie wszystkich pragnień.