Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Otóż Jan Valjean znajdował się w ścieku paryskim.
Jest to jeszcze jedno więcej podobieństwo Paryża do morza. Jak w oceanie, nurek zniknąć w nim może.
Było to przejście niesłychane. Będąc w środku wielkiego miasta, Jan Valjean wyszedł po za miasto, i w mgnieniu oka, w przeciągu czasu, potrzebnym na podniesienie i zamknięcie pokrywy, przeszedł z białego dnia w ciemność najzupełniejszą, z południa w północ, z hałasu do ciszy, od bezustannych grzmotów do bezwładności grobowej, i zbiegiem rzeczy jeszcze cudowniejszym, jak na ulicy Polonceau, z najniebezpieczniejszego położenia do najbezwzględniejszego bezpieczeństwa.
Skok gwałtowny do piwnicy, zniknięcie w lochach. Paryża, opuszczenie ulicy, na której śmierć była dokoła, dla tego rodzaju grobu, w którym było życie — wszystko to było chwilą nader dziwną. Jan Valjean przez kilka chwil był jakby oszołomiony, słuchający, osłupiały. Potrzask zbawienia nagle otworzył się przed nim. Niebiańska dobroć ujęła go przez pewien rodzaj podstępu. Cudowne zasadzki Opatrzności!
Jednakże ranny nie ruszał się wcale i Jan Valjean nie wiedział czy ten, którego wniósł do tego dołu, był żyjącym czy umarłym.
Pierwszem wrażeniem, jakiego doznał, było oślepienie. Nagle stał się niewidomym. Zdawało mu się także, że w jednej chwili ogłuchł. Nic już nie słyszał. Szalona wrzawa, tak rozpasana o kilka stóp nad nim, dochodziła do niego, jak to powiedzieliśmy, dzięki grubości ziemi, która go od niej dzieliła, przygłuchła i niewyraźna, niby jakiś szmer z głębi. Czuł tylko, że miał grunt twardy pod nogami, nic więcej, ale mu to wystarczało. Wyciągnął rękę, później drugą, dotknął się muru z dwóch stron i poznał, że korytarz, w którym się znajdował, był wązki; pośliznął się i uczuł, że bruk był wilgotny. Z ostrożnością posunął nogę, obawiając się dziury, studni lub topieli, i rozpoznał, że bruk szedł dalej. Zaduch smrodliwy objaśnił go o miejscu, w którem się znajdował.
Po upływie kilku chwil nie był już ślepym. Nieco światła wpadało z otworu, którym się wśliznął i wzrok jego mógł się rozpatrzyć w tej piwnicy. Zaczynał rozpoznawać nieco. Korytarz, w którym był pochowany, gdyż żaden inny wyraz nie oddałby lepiej położenia, był zamurowany po za nim. Było to jedno z tych wgłębień ślepych, które język specjalny nazywa gałęziami. Przed nim była inna ściana, ciemna ściana nocy. Światło otworu słabło i gasło o dziesięć lub dwadzieścia kroków od punktu, w którym znajdował się Jan Valjean i szarawym blaskiem rozjaśniało zaledwie w przestrzeni kilku metrów wilgotne wnętrze korytarza. Dalej był cień nieprzenikniony; przejść przez tę otchłań zdawało się strasznem, wstąpić w nią, zdawało się zgubnem. Można się jednak było zapuścić w tę ścianę mgły nieprzejrzanej i było tego potrzeba. Przytem potrzeba było się śpieszyć. Jan Valjean domyślał się, że ową kratę, spostrzeżoną przez niego pod brukiem, mogli także spostrzedz żołnierze, i że w takim razie wszystko byłoby straconem. Mogliby oni zejść także w głąb i przetrząść otchłań. Nie było chwili czasu do stracenia. Złożył Marjusza na bruku, następnie pozbierał go, jest to także wyraz dokładnie rzecz malujący, wziął go znów na barki i puścił się w drogę. Wszedł odważnie w ciemności.
W rzeczy samej Jan Valjean nie tak zupełnie był ocalonym, jak myślał. Niebezpieczeństwa innego rodzaju, lecz niemniej wielkie, oczekiwać go mogły jeszcze. Po piorunowym zamęcie walki, jaskinia mjazmów i przepaści; po chaosie kloaka. Jan Valjean wpadł z jednego kręgu piekielnego w drugi.
Gdy uszedł z pięćdziesiąt kroków, trzeba było się zatrzymać. Nastręczało się pytanie. Korytarz kończył się u innego przewodu, który przecinał poprzecznie. Były zatem dwie drogi. Którą się udać? czy trzeba zwrócić się na lewo czy też na prawo? Jak to rozpoznać w tym labiryncie ciemności? Labirynt ten jednak, jakeśmy to powiedzieli miał nić; był nią spadek. Iść w kierunku spadku, znaczyło to iść ku rzece.
Jan Valjean natychmiast to zrozumiał.
Powiedział sobie, że jest prawdopodobnie pod ściekiem Targowym, że, gdyby poszedł na lewo i dążył ze spadkiem, doszedłby przed upływem kwadransa do którego z otworów wychodzących do Sekwany, pomiędzy mostem Zamiany i mostem Nowym, to jest pojawiłby się wśród białego dnia w najludniejszym punkcie Paryża. Zdumienie przechodniów, gdyby ujrzeli dwóch zakrwawionych ludzi, wychodzących z ziemi pod ich stopami, spowodowałoby przybycie policjantów, lub wzięcie przez wojsko z sąsiedniego odwachu. Możnaby więc było być schwytanym jeszcze przed wyjściem. Należało lepiej zagłębić się w labiryncie, zaufać ciemnościom i powierzyć Opatrzności swoje wyjście.
Poszedł tedy przeciw spadkowi na prawo.
Gdy skręcił do nowej galerji, oddalone światełko otworu znikło, zasłona zupełnej ciemności spadła nań znowu i powtórnie stał się ślepym. Mimo to jednak posuwał się niemniej pośpiesznie, jak przedtem. Ramiona Marjusza obejmowały jego szyję, a nogi wisiały po za nim. Jan Valjean utrzymywał jedną ręką ręce rannego, drugą zaś macał ściany. Twarz Marjusza dotykała się jego twarzy i przylegała do niej skrwawiona. Czuł spływający po nim i przesiąkający pod jego ubraniem ciepły strumień, płynący z Marjusza. Jednakże wilgotne ciepło, obejmujące jego ucho, do którego dotykały usta rannego, oznajmiało oddech, a tem samem życie. Korytarz, którym teraz szedł Jan Valjean, był nie tak wązki, jak pierwszy. Jan Valjean szedł nim z pewną trudnością. Deszcze poprzedniego dnia nie odpłynęły jeszcze zupełnie i tworzyły mały potok w środku galerji, był więc zmuszonym przyciskać się do ściany, ażeby nie mieć nóg w wodzie. Tak szedł w ciemnościach, podobny do duchów nocy, macających zmierzch i pochłoniętych przez otchłanie mroku.
Jednakże powoli, czy to dlatego, że oddalone okienka dopuszczały nieco wątpliwego światła w głąb tej mgły nieprzejrzanej, czy też, że oczy przyzwyczajały się do ciemności, zdawało mu się, że coś widzi, i mógł sobie znowu zdawać sprawę, tak z muru, którego się dotykał, jak ze sklepienia, pod którem przechodził. Źrenica pogrąża się w ciemnościach nocy i w końcu znajduje w nich dzień, tak jak dusza zatapia się w nieszczęściu i w końcu znajduje w niem Boga.
Obierać kierunek nie było tak łatwo.
Rozgałęzienie ścieków jest, że tak powiemy, odbiciem rozgałęzienia ulic, które nad niemi są położone. Otóż naówczas Paryż miał dwa tysiące dwieście ulic. Można sobie wystawić pod tem miastem, ów las ciemnych rozgałęzień, który zowią kanałami. Systemat ścieków istniejących wówczas, wyprostowany, miałby długość jedenastu mil francuskich. Powiedzieliśmy wyżej, że sieć dzisiejsza, dzięki czynnemu zajęciu się tym przedmiotem przez ciąg trzydziestu lat ostatnich, posiada już około sześćdziesięciu mil. Jan Valjean odrazu się pomylił. Zdawało mu się, że jest pod ulicą Św. Dyonizego, a było niezawodnym, że nie był pod nią. Pod ulicą Św. Dyonizego jest stary kanał, murowany z czasów Ludwika XIII, idący prosto do kanału zbiorowego, zwanego Wielkim kanałem z jednem tylko załamaniem na prawo, na wysokości dawnego Dworu Dziwów, i z jednem rozgałęzieniem, ściekiem Św. Marcina, którego cztery ramiona przecinają, się na krzyż. Lecz loch Petite Truanderie, do którego wejście leżało obok szynkowni Koryntu, nie miał nigdy komunikacji z podziemiem ulicy Św. Dyonizego, kończył się on, dochodząc do kanału Montmartre, i tam to właśnie Jan Valjean się dostał. Kanał Montmartre jest najbardziej powikłanym z pomiędzy ścieków starej sieci. Szczęściem Jan Valjean pozostawił za sobą kanał Targowy, którego plan jeometryczny przedstawia masę najbardziej poplątanych gmatwanin; lecz miał on jeszcze przed sobą niejedno wprowadzające w kłopot niemały przejście, róg niejednej ulicy — gdyż to są ulice — stającej przed nim w ciemnościach, niby znak zapytania: najprzód po lewej ręce ogromny kanał Plâtrière, rodzaj chińskiej łamigłówki, rozciągającej się zabazgranym chaosem poplątanych kształtów głosek T lub Z pod gmachem pocztowym i pod rotundą targu zbożowego, aż do Sekwany, u której kształtem głoski Y się zakończa; dalej na prawo, krzywy korytarz ulicy Cadran z trzema zębami, stanowiącemi tyleż przejść; dalej jeszcze na lewo, rozgałęzienie Mail, rozchodzące się prawie u wejścia w rodzaj wideł, i w najróżnorodniejszych gzygzakach dochodzące do wielkiej pieczary odpływowej Luwru, połamanej i powikłanej na w szelki sposób; nakoniec, na prawo, przeciek ślepy ulicy Poszczących, nie licząc już mniejszych zboczeń tu i owdzie, przed dojściem do kanału środkowego, który jedynie mógł go doprowadzić do jakiego wyjścia dosyć oddalonego, żeby zapewnić mogło bezpieczeństwo.
Gdyby Jan Valjean posiadał choć cokolwiek z tych wiadomości, które tu podajemy, spostrzegłby zaraz, dotknąwszy się tylko muru, że nie znajduje się w galerji podziemnej ulicy Św. Dyonizego. Zamiast starych ciosowych kamieni, zamiast dawnej architektury, napuszonej i królewskiej nawet w kanale, z framugami i sklepieniami z granitu, otynkowanemi tłustem wapnem, którego sążeń kubiczny francuski kosztował osiemset liwrów, uczułby pod ręką tegoczesną oszczędność, środki ekonomiczne, cegły i drobne kamienie, otynkowane wapnem hydraulicznem, na podstawie z betonu, którego metr kubiczny kosztuje dwieście franków: budownictwo mieszczańskie z tanich materjałów — lecz Jan Valjean nic z tego wszystkiego nie wiedział.
Szedł dalej, zakłopotany lecz spokojny, nic nie widząc, nic nie wiedząc, pogrążony w przypadkowości, pochłonięty, że tak powiemy, przez Opatrzność.
Stopniowo, wyznajemy to, jakiś przestrach go ogarniał. Cień, który go otaczał, zaczynał wchodzić do jego umysłu. Szedł dalej w głębi zagadki. Ten wodociąg kloaczny jest przerażającym; krzyżuje się on i wikła w sposób odurzający. Okropną jest rzeczą być pochłoniętym przez ten Paryż ciemności. Jan Valjean był zmuszonym wynajdywać, nieledwie odkrywać drogę dla siebie, nie widząc jej. W tej nieświadomości każdy krok, który stawiał, mógł być dlań ostatnim. Jak wyjdzie stąd? czy znajdzie wyjście? czy na czas jeszcze je znajdzie? czy ta kolosalna podziemna gąbka z komórkami z kamienia da się przeniknąć i przebić? czy natrafi na jaki otwór niespodziany w ciemnościach? czy dojdzie do zawiłości nieprzebytej? czy Marjusz przetrwa upływ krwi, a on sam czy przetrwa głód? czy skończy się na tem, że zginą oba i ich szkielety pozostaną w otchłaniach cienia? Nie wiedział. Zadawał sobie wszystkie te pytania i nie potrafił odpowiedzieć na żadne. Wnętrzności Paryża są przepaścią. Jan Valjeau, jak prorok, był w brzuchu potwora. Nagle spotkała go niespodzianka. W chwili najmniej przewidzianej, nie przestając ciągle iść prosto, spostrzegł, że nie idzie pod górę; woda ścieku uderzała mu o stopy, kiedy wprzód nie dochodziła nawet do nóg. Ściek zatem szedł na dół. Dla czego? miałżeby nagle dochodzić do Sekwany? Było to wielkie niebezpieczeństwo, lecz jeszcze większem byłoby się cofać. Szedł dalej zatem prosto.
Jan Valjean nie szedł bynajmniej ku Sekwanie. Wyniosłość, stanowiąca grunt Paryża na prawym jej brzegu, jednym zlewem spływa do Sekwany, a drugim do Wielkiego kanału. Grzebień tej wyniosłości, będący linją rozdziału wód, spływających do rzeki lub zlewających się do ścieku, zakreśla linję nader fantastyczną. Punkt kulminacyjny, miejsce rozdziału zlewów jest w kanale Saint-Avoye, po za ulicą Michel-le-Comte, w kanale Luwru, w pobliżu bulwarów, a w kanale Montmartre w bliskości targów. Do tego to punktu kulminacyjnego przybył Jan Valjean. Szedł zatem do kanału środkowego; był na dobrej drodze. Jednakże nic o tem nie wiedział.
Za każdym razem, kiedy przychodził do rozstajnego punktu, rozpoznawał rogi za pomocą macania, i skoro spostrzegł, że zdarzające się przejście jest węższe od korytarza, w którym się znajdował, nie wchodził do niego, lecz szedł dalej, myśląc słusznie, że każda węższa droga mogłaby go doprowadzić do ślepego rozgałęzienia i jedynie oddalała od celu, to jest do wyjścia. Tym sposobem uniknął poczwórnych sideł, które nań zastawiały w ciemnościach cztery labirynty, wyżej przez nas wyliczone.
W pewnej chwili rozpoznał, że wyszedł z pod Paryża skamieniałego, w którym zawieszonym był ruch miejski, i dostał się pod Paryż żyjący i normalny. Usłyszał nagle nad głową niby szmer grzmotu, oddalony, lecz bezustanny. Był to turkot powozów.
Szedł następnie około półgodziny, przynajmniej według własnego rachunku i nie myślał jeszcze spocząć na chwilę; zaledwie zmienił rękę, którą utrzymywał Marjusza. Ciemność była jeszcze głębszą niż wprzódy, lecz ona właśnie dodawała mu otuchy.
Nagle przed sobą zobaczył swój cień. Rysował się on na czerwoności ledwie dostrzeżonej, która zabarwiała słabą purpurą bruk pod jego stopami i sklepienie po nad głową i przeciskała się przez ciemność po prawej i lewej stronie na przewilgotniałych murach. Zdumiony, odwrócił się.
Po za nim w tej części podziemia, którą przeszedł dopiero, w odległości, która wydała mu się ogromną, błyszczała, rozpływając się w gęstych ciemnościach, jakaś niby straszna gwiazda, zdająca się nie patrzeć na niego.
Była to gwiazda policji, wschodząca w kanale.
Po za tą gwiazdą zdawało się szarzeć osiem do dziesięciu postaci czarnych, prostych, niewyraźnych, strasznych.