Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I znowu puścił się w drogę.
Jan Valjean jeśli nie postradał życia w topieli, za to zupełnie stracił siły. Ostatnie wysiłki wyczerpały go zupełnie. Tak był teraz zmęczony, że co kilka kroków zatrzymywał się i wspierał o ścianę, by spocząć. Raz usiadł na murku, chcąc zmienić postawę Marjusza i sądził, że już się nie ruszy z miejsca. Ale jeżeli zamarły w nim siły, energja żyła jeszcze. Podniósł się i szedł dalej.
Szedł z rozpaczą, prawie prędko, zrobił tak ze sto kroków, nie podnosząc głowy, prawie nie oddychając, i nagle uderzył się, o ścianę. Doszedł do zakrętu kanału i napotkał mur. Podniósł oczy i daleko przed sobą spostrzegł światło. Tym razem nie było to straszne światło, ale dobre, białe światło słoneczne.
Jan Valjean zobaczył wyjście.
Dusza potępiona, gdy z kotła dostrzega nagle wyjście z otchłani, nie co innego doświadczyłaby jak Jan Valjean. Na szczątkach opalonych skrzydeł uleciałaby szalenie ku promienistym wrotom. Jan Valjean nie czuł już znużenia, nie czuł ciężaru Marjusza, odzyskał nogi stalowe i raczej biegł niż szedł. W miarę jak się zbliżał, wyjście rysowało się coraz wyraźniej. Był to łuk kabłąkowaty niższy od sklepienia, które ścieśniało się stopniowo, i węższy od galerji, która skurczała się w miarę jak się obniżało sklepienie. Tunel kończył się rodzajem lejka; zwężenie szkodliwe, wzorem furtki więziennej, loiczne w ciurmie, nie loiczne w kanale ściekowym: to też później je poprawiono.
Jan Valjean doszedł do wyjścia.
Tu, zatrzymał się.
Było to wyjście w istocie, ale wyjść nie było można.
Łuk zamknięty był silną, kratą, a krata według wszelkiego prawdopodobieństwa rzadko obracająca się na zardzewiałych zawiasach, zamknięta była w osadzie kamiennej mocnym zamkiem, czerwonym od rdzy i podobnym do cegły ogromnej. Widać było dziurę od klucza i ogromne żelazo, zagłębione w zamku na dwa spusty. Był to jeden z tych wyrobów ślusarskich, używanych w warowniach, w które obfitował stary Paryż.
Za kratą wolne powietrze, rzeka, dzień biały i brzeg wąski, po którym jednak przejść było można. Tam dalej bulwary. Paryż — otchłań, w której ukryć się tak łatwo, szeroki widnokrąg, swoboda. Na prawo, w dół Sekwany, widać było most Jena, a na lewo most Inwalidów; miejsce wygodne by doczekać nocy i umknąć. Był to jeden z najsamotniejszych punktów Paryża; wybrzeże nawprost Wielkiego Głazu. Muchy wlatywały i wylatywały przez kraty.
Mogło być w pół do dziewiątej wieczór. Zmrok zapadał.
Jan Valjean złożył Marjusza wzdłuż muru na suchej części cembrowiny, zbliżył się do kraty i ujął dwoma pięściami pręty żelazne: wstrząśnienie było wściekłe, lecz nie poruszyło kraty. Jan Valjean chwytał pręt jeden po drugim spodziewając się, że wyrwie najsłabszy i z jego pomocą wysadzi kratę lub zdruzgocze zamek. Żaden pręt się nie ruszył. Zęby tygrysa nie są silniej osadzone. Niepodobieństwo wyważyć czem kratę. Przeszkoda niezwalczona. Żadnego sposobu wydobyć się na zewnątrz.
Więc musi tu zostać na zawsze? Co począć? zawrócić nazad? znowu rozpocząć straszną podróż podziemną, nie miał na to siły. Zresztą jak powtórnie przebyć tę topiel, z której tylko cudem się wydobył? A dalej, wszak za kałużą krążył rond policji, którego pewnieby dwa razy nie uniknął. Gdzie iść nakoniec? Jaki obrać kierunek? spuszczać się z pochyłości, nie znaczyło dojść do celu. Choćby doszedł do innego wyjścia i to byłoby zamknięte kratą lub zatkane czopem. Niewątpliwie wszystkie wyjścia były w ten sposób zamknięte. Tylko przypadek oderwał kratę, przez którą wszedł, ale widocznie wszystkie inne były zaryglowane. Umknąwszy, wpadł do strasznego więzienia.
Stało się. Cokolwiek uczynił Jan Valjean było nieużyteczne. Wyczerpał siły i nie dopiął celu.
Zostali ujęci w posępną, niezmierną pajęczynę śmierci i Jan Valjean czuł jak po jej czarnych drgających niciach, straszny pająk przebiega w ciemnościach.
Obrócił się plecami do kraty, padł na bruk przy Marjuszu ciągle nieruchomym, i głowę opuścił na kolana. Żadnego wyjścia. Ostatnie krople śmiertelnej trwogi wystąpiły mu na czoło.
O kim myślał w tem głębokiem znękaniu? Ani o sobie, ani o Marjuszu. Myślał o Cozecie.