Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy tak rozmyślał zgnębiony, jakaś ręka oparła się na jego ramieniu i odezwał się głos cichy:
— Do równego działu.
Ktoś był w cieniu! Nic bardziej jak rozpacz nie jest do snu podobne. Jan Valjean sądził, że marzy. Nie słyszał kroków. Byćże to może! podniósł oczy.
Jakiś człowiek stał przed nim.
Człowiek ten odziany był w bluzę, miał bose nogi i trzymał w lewem ręku trzewiki. Widocznie zdjął je, by bez szmeru przyjść do Jana Valjean.
Jan Valjean nie wahał się ani chwili. Jakkolwiek niespodziewane było spotkanie, człowieka tego zaraz poznał. Był to Thenardier.
Znienacka rozbudzony z marzenia, Jan Valjean przywykły do nagłych napaści i niespodzianych ciosów, natychmiast odzyskał całą przytomność umysłu. Zresztą stan rzeczy nie mógł się pogorszyć, boleść jego nie mogła się powiększyć, ani sam Thenardier dodać coś do ciemności tej nocy.
Przez chwilę czekał.
Thenardier podniósł rękę prawą do czoła, zrobił daszek, zmrużył oczy i ścisnął wargi z uwagą człowieka, który chce poznać drugiego. Ale mu się nie udało. Jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean obrócony był tyłem do światła, a przytem był tak zmieniony, obłocony i zakrwawiony, że nawet we dnie by go nie poznano. Przeciwnik oświecony światłem wprawdzie bladem, ale jasnem, mimo bladości odrazu wpadł w oko Janowi Valjean. Ta nierówność warunków zapewniła pewną przewagę Janowi Valjean w tajemniczym pojedynku, który mieli stoczyć z sobą ci dwaj ludzie. Spotkanie miało miejsce między zakrytym Janem Valjean i odsłonionym Thenardierem.
Jan Valjean zaraz spostrzegł, że Thenardier go nie poznaje.
Przez chwilę patrzyli na siebie w tym półcieniu, jakby mierzyli wzajem swe siły. Thenardier pierwszy przerwał milczenie.
— Co zrobisz, by się stąd wydostać?
Jan Valjean nie odpowiedział.
Thenardier mówił dalej:
— Ani myśl o otworzeniu wytrychem kraty. A jednak musisz stąd wyjść.
— To prawda — rzekł Jan Valjean.
— A więc do równego działu.
— Co chcesz powiedzieć?
— Tyś zabił człowieka, dobrze, ale ja mam klucz.
Thenardier wskazał palcem na Marjusza i mówił dalej:
— Nie znam cię, ale ci dopomogę. Musisz być jednym z przyjaciół.
Jan Valjean zaczynał pojmować. Thenardier brał go za zabójcę.
Thenardier dodał:
— Posłuchaj, towarzyszu. Pewnie nie zabiłeś tego człeka, nie zajrzawszy wprzód co ma w kieszeni. Daj mi połowę, otworzę ci wrota.
I na poły dobywszy gruby klucz z pod dziurawej bluzy, mówił dalej:
— Czy chcesz wydostać się na wolność? Podaję ci sposób.
Jan Valjean „ogłupiał“ nie wierząc własnym oczom. Widocznie Opatrzność ukazywała się w tej ohydnej postaci Thenardiera.
Thenardier poszukał w kieszeniach pod bluzą, wydobył postronek i podał go Janowi Valjean.
— Na — rzekł — w dodatku masz sznurek.
— Na co?
— Potrzeba ci jeszcze kamienia, ale go tam znajdziesz. Leży tam kupa gruzu.
— Na co kamień?
— Niedołęgo, kiedy masz to wrzucić do rzeki, więc potrzebny ci jest kamień i postronek, inaczej będzie to pływało na wierzchu.
Jan Valjean machinalnie wziął sznurek.
Thenardier trząsnął palcami jakby mu nagle przyszła myśl jakaś.
— Ale, powiedzno towarzyszu, jak u licha wydobyłeś się z kałuży? jabym się nie odważył. Pfu! nie bardzo pachniesz.
Po chwili dodał:
— Zadaję ci pytania, ale roztropnie czynisz nie odpowiadając. Dobrze, że się tak przygotowujesz do śledztwa sędziego inkwirenta. A przytem nie mówiąc wcale, nie mówi się głośno. Mniejsza o to. Chociaż nie widzę twej twarzy i nie znam twego nazwiska, nie myśl, że nie wiem kto jesteś i czego chcesz. Wiem doskonale. Trochę potłukłeś tego jegomości, a teraz radbyś go gdzie schować. Szukasz rzeki, wielkiej skrzyni, pokrywającej wszelkie głupstwa. Wydobędę cię z kłopotu. Mam prawdziwą przyjemność dopomódz poczciwemu chłopcu.
Tak chwaląc Jana Valjean za milczenie, widocznie chciał go wyciągnąć na słowo. Pchnął go w ramie żeby dojrzeć rysy twarzy i zawołał zawsze przycichłym głosem:
— Ale wracając do kałuży, zuch jesteś, dalibóg. Czemuś tam nie w rzucił tego człowieka?
Jan Valjean milczał.
Thenardier mówił dalej, wsadzając brodę w szmatę, służącą mu za krawat, z miną poważnego człowieka:
— Może zresztą mądrze postąpiłeś. Jutro robotnicy przyjdą zatkać dziurę w kanale i mogą zobaczyć zapomnianą czerwonkę i od nitki do kłębka dojść aż do ciebie. Ktoś przechodził kanałem! Kto? którędy wyszedł? Czy widziano go jak przechodził? Policja jest bardzo dowcipna. Kloaka zdradzi i zadenuncjuje. Takie rzeczy rzadko się udają, to zwraca uwagę, mało kto robi interesa swoje w kanale, gdy przeciwnie rzeka stoi otworem dla wszystkich. Rzeka to prawdziwy dół wspólny. Po upływie miesiąca złowią twego człowieka siecią pod Saint-Cloud. Ale cóż znajdą? kawał ścierwa, bagatelę! Kto zabił tego człowieka? Paryż. I nawet cię nie poszukają. Dobrześ zrobił.
Im gadatliwszym był Thenardier, tym uporczywiej milczał Jan Valjean. Thenardier znowu wstrząsnął go za ramię.
— A teraz dobijmy targu. Podzielmy się. Widziałeś mój klucz, pokaż mi swoje pieniądze.
Thenardier miał minę dziką, chytrą, nieco groźną ale przyjacielską.
Jedna rzecz uderzała; było coś przymuszonego w ruchach Thenardiera; nie zdawał się zupełnie swobodny, choć nie udawał miny tajemniczej, mówił cicho, czasami kładł palec na ustach i szeptał: sza! Trudno było odgadnąć z jakiego powodu. Nikogo prócz ich dwóch nie było. Jan Valjean myślał, że może inni zbóje byli ukryci w jakim kącie, nie daleko, a Thenardier nie chciał podzielić się z nimi.
Thenardier odezwał się:
— Skończmy żywo. Ile człek miał pieniędzy?
Jan Valjean poszukał w swych kieszeniach.
Jak sobie przypominacie, miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze. Smutne jego życie wymagało ciągłej przezorności i ten zwyczaj stał się jego prawem. Tym razem jednak zaskoczony był niespodziewanie. Wdziewając wczorajszego wieczora mundur gwardji narodowej, pogrążony w ponurych myślach, zapomniał wziąć pugilares. Miał tylko trochę monety w kieszonce od kamizelki. Wywrócił tę kieszeń powalaną błotem i położył na murku cembrowiny luidora, dwie sztuki pięciofrankowe i pięć czy sześć grubych soldów.
Thenardier wyciągnął lewą wargę ze znaczącem skrzywieniem szyi.
— Zabiłeś go za bezcen — rzekł.
Począł poufale macać kieszenie Jana Valjean i kieszenie Marjusza. Jan Valjean nie przeszkadzał mu, głównie zajęty tem, by nie obrócić się do światła. Przetrząsając surdut Marjusza, Thenardier niepostrzeżony od Jana Valjean, ze zręcznością kuglarza odciął kawałek poły i ukrył pod bluzą, prawdopodobnie myśląc, że ten kawałek sukna później posłuży mu do poznania zabójcy i zabitego. Znalazł wszystkich razem pieniędzy trzydzieści franków.
— To prawda — rzekł — obydwaj razem nie macie więcej ani szeląga.
I zapomniawszy o swem słówku: Do równego działu, zabrał wszystko.
Wahał się tylko, czy wziąć grube miedziaki. Po chwili namysłu zgarnął je do kieszeni mrucząc:
— Nie zawadzi! zawsześ jednak bardzo tanio zdmuchnął człowieka.
To uczyniwszy: znowu dobył klucz z pod bluzy.
— Teraz przyjacielu, wychodź. Tu jak na jarmarku, opłaca się wychodząc. Zapłaciłeś, wychodź.
I zaczął się śmiać.
Czy niosąc nieznajomemu pomoc tym kluczem i wypuszczając go na wolność tą kratą miał szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia zabójcy, pozwalamy sobie powątpiewać.
Thenardier pomógł Janowi Valjean ułożyć Marjujsza na jego plecach, potem na palcach nóg bosych postąpił ku kracie, kiwając na Jana Valjean by szedł za nim, wyjrzał na zewnątrz, położył palec na ustach, zaczekał chwil kilka i po odbytym przeglądzie, włożył klucz do zamku. Zasuwa usunęła się cicho, bez zgrzytu i drzwi otworzyły. Oczywiście krata i zawiasy starannie pomazane oliwą, otwierały się częściej niżby kto myślał. Ta cichość była złowrogą; czuć w niej było wejścia i wyjścia ukradkowe a milczące, ludzi nocnych i czajenie się zbrodni. Kanał ściekowy oczywiście był we wspólnictwie z jakąś bandą tajemniczą. Milcząca krata ukrywała złoczyńców.
Thenardier na pół otworzył drzwi tyle tylko, by się mógł przecisnąć Jan Valjean, zamknął kratę, dwa razy zakręcił kluczem bez żadnego szmeru i pogrążył się w ciemnościach, stąpając cicho jak tygrys. Po chwili ohydna ta opatrzność zniknęła w nocy.
Jan Valjean był na wolnem powietrzu.