Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Marjusz wydaje się umarłym komuś, co się zna na tem.

Położył Marjusza na skraju stromego brzegu.
Byli wolni.
Smrodliwe wyziewy, ciemność, zgroza pozostały w tyle. Otaczało ich teraz powietrze zdrowe, świeże, czyste wesołe. Dokoła cisza, ale rozkoszna cisza zachodu słońca na niebie pogodnem. Zmrok zapadał, nadchodziła noc, wielka oswobodzicielka i przyjaciółka tych wszystkich, którym potrzebny jest płaszcz cieniu by wydobyć się z niebezpieczeństwa. Ze wszech stron niebo ukazywało swe oblicze ciche i pogodne. Rzeka zbliżała się do ich stóp ze szmerem pocałunku. Słyszano powietrzny djalog gniazd, które mówiły sobie dobranoc na gałęziach więzów Pól Elizejskich. Kilka gwiazd zaledwie dostrzeżonych na bladym błękicie zenitu, połyskiwały na niezmiernych przestworzach nieba. Wieczór roztaczał nad głowę Jana Valjean wszystkie powaby nieskończoności.
Była to godzina niepewna i wyśmienita, która mówi i tak i nie. Było już dość mroku, by nie być dostrzeżonym w pewnej odległości i jeszcze dość światła, by się poznać z bliska.
Jan Valjean stał przez chwil kilka pod nieprzezwyciężonym wpływem tej pogody dostojnej i pieszczotliwej; zdarzają, się takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje trapić nędzarza i wszystko zaćmiewa się w myśli; spokój jak noc pokrywa marzyciela i pod promieniejącym zmrokiem, na wzór oświetlającego się nieba, dusza jaśnieje jak gwiazda. Jan Valjean mimowolnie utkwił wzrok w tym ogromie pogodnego cieniu roztoczonego nad jego głową; zamyślony wśród majestatycznej ciszy niebios wiekuistych, kąpał się w zachwycie i modlitwie. Potem, jakby mu wróciło uczucie obowiązku, żywo pochylił się ku Marjuszowi i zaczerpnąwszy w dłonie wody, rzucił mu na twarz kilka kropel. Powieki Marjusza pozostały zamknięte; ale otwarte usta oddychały.
Jan Valjean już miał powtórnie zanurzyć ręce w rzece, gdy nagle uczuł jakieś zakłopotanie, jakby za nim ktoś stał, którego nie widzi.
Raz już wspominaliśmy o tem wrażeniu każdemu znanem.
Obrócił się.
W istocie ktoś stał za nim.
Człowiek wyniosłej postaci, odziany w długi surdut, z rękoma założonemi na piersi, w prawej ręce trzymając pałkę z ołowianą gałką, stał o kilka kroków za Janem Valjean schylonym nad Marjuszem.
W zmroku wydawał się widzeniem nadludzkiem. Prostaczek zląkłby się z powodu ciemności, człowiek rozważny z powodu pałki.
Jan Valjean poznał Javerta.
Czytelnik zapewne odgadł, że nie kto inny tylko Javert tropił Thenardiera. Javert po niespodziewanem wyjściu z barykady, udał się do prefektury policji, osobiście zdał sprawę prefektowi na krótkiem posłuchaniu, potem bezzwłocznie udał się do swego obowiązku, którym, jak sobie przypominacie z noty przy nim znalezionej, było czuwanie nad prawem wybrzeżem rzeki od strony Pól Elizejskich, gdzie od pewnego czasu złoczyńcy zwrócili uwagę policji. Tu spostrzegł Thenardiera i śledził jego kroki. Reszta wiadoma.
Pojmiecie także, że owe grzeczne otwarcie kraty dla Jana Valjean było zręcznym przebiegiem Thenardiera. Thenardier ciągle czuł za sobą Javerta; człowiek ścigany ma węch niezawodzący; należało rzucić kość jaką temu ogarowi. Zabójca, doskonała gratka! Takich sposobności z rąk się nie wypuszcza. Thenardier, wypychając za kratę Jana Valjean na swoje miejsce, dawał łup policji, zacierał ślady za sobą, sprawiał, że o nim zapomniano dla ważniejszej sprawy, wynagradzał Javerta za oczekiwanie, nadto zyskiwał trzydzieści franków i miał nadzieję umknąć z pomocą tej dywersji.
Jan Valjean wpadł z deszczu pod rynnę.
Dwa spotkania jedno po drugiem, Javert po Thenardierze, zaiste było to za wiele.
Javert nie poznał Jana Valjean, który jakeśmy powiedzieli był zmieniony do niepoznania. Nie ruszając się z miejsca, ścisnął tylko pałkę i rzekł głosem spokojnym:
— Kto pan jesteś?
— Ja.
— Kto taki?
— Jan Valjean.
Javert włożył pałkę w zęby, zgiął kolana, pochylił się, położył na ramionach Jana Valjean dwie silne ręce, które wpiły się w nie jak kleszcze, przypatrzył mu się i poznał. Twarze ich dotykały się prawie. Spojrzenie Javerta było straszne.
Jan Valjean nie probował wydobyć się z uścisków Javerta, podobny do lwa, który nie broni się od szponów ostrowidza.
— Inspektorze Javert — rzekł — jestem w pańskiej mocy. Zresztą od rana uważam się za twojego więźnia. Nie po to dałem panu mój adres żeby uciekać. Możesz mię zabrać. Ale w przód zrób mi pan jedną łaskę.
Javert zdawał się nie słyszeć. Utkwił w Jana Valjean błyszczące źrenice i podniósł wargi do nosa, co znaczyło dzikie zadumanie. Nakoniec wypuścił Jana Valjean, wyprostował się, ujął garścią pałkę i jakby we śnie, raczej wyszeptał niż wymówił to zapytanie:
— Co tu pan robisz? i co to za człowiek?
Przestał już mówić ty Janowi Valjean.
Jan Valjean odpowiedział, a głos jego zdał się budzić Javerta:
— Właśnie o nim chciałem mówić. Rozporządzaj pan mną jak ci się podoba, ale wprzód dopomóż mi odnieść go do domu. O to jedno proszę.
Twarz Javerta zmarszczyła się, jak to mu się zdarzało ilekroć żądano od niego jakiego ustępstwa. Wszelako nie odmówił.
Pochylił się znowu, wyjął z kieszeni chustkę, umoczył ją w wodzie i otarł nią zakrwawione czoło Marjusza.
— Ten człowiek był na barykadzie — rzekł półgłosem jakby do siebie. Jego to nazywano Marjuszem.
Javert, bliski śmierci, wszystko wysłuchał, wypatrzył i zauważył na barykadzie; prawie konając zbierał wiadomości.
Ujął rękę Marjusza szukając pulsu.
— Jest ranny — rzekł Jan Valjean.
— Zabity — odparł Javert.
Jan Valjean odpowiedział:
— Nie. Jeszcze żyje.
— Więc go przyniosłeś pan tutaj z barykady? — zagadnął Javert.
Musiał być nadzwyczajnie zajęty swemi myślami, kiedy nie wypytywał o tę niepokojącą podróż przez kanał ściekowy i nie spostrzegł milczenia Jana Valjean po tem zapytaniu.
Ze swej strony Jan Valjean zdawał się być jedną myślą zajęty i rzekł:
— Mieszka w Marais, ulica Panien Kalwarji, u dziadka swego... Zapomniałem nazwisko.
Jan Valjean poszukał w surducie Marjusza, wydobył pugilares, otworzył na stronicy zapisanej przez Marjusza i podał Javertowi.
Było jeszcze tyle światła na niebie że można było czytać. Prócz tego Javert miał kocią źrenicę ptaków nocnych. Odczytał kilka wierszy napisanych przez Marjusza i mruknął:
— Grillenormand, ulica Panien Kalwarji numer 6.
Potem zawołał:
— Dorożka!
Przypominamy, że dorożka czekała go na wszelki wypadek.
Javert zatrzymał pugilares Marjusza.
W chwilę potem powóz zajechał do brzegu. Złożono Marjusza na siedzeniu w głębi, a Javert usiadł z Janem Valjean na przodzie.
Zamknięto drzwiczki, dorożka oddaliła się prędko w kierunku Bastylji.
Opuścili wybrzeże i skierowali się na ulicę. Dorożkarz, ciemna sylwetka na koźle, smagał biczem wychudłe szkapy. Lodowe milczenie w powozie. Marjusz nieruchomy, plecami oparty o głąb powozu, z głową opuszczoną na piersi, zwieszonemi rękoma i sztywnemi nogami, zdawał się czekać na trumnę; Jan Valjean wydawał się z cienia, a Javert z głazu; w tej pełnej mroku dorożce, której wnętrze, ilekroć przejeżdżali około latarni, ukazywało się blado-sine jak w blasku błyskawicy, przypadek połączył i zdawał się porównywać z sobą, trzy nieruchome postacie tragiczne: trupa, widmo i posąg.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.