Nędznicy/Część pierwsza/Księga piąta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Odprawiono ją z warsztatu pod koniec zimy; lato przeszło, ale zima wróciła. Dnie krótkie, mniej roboty. W zimie nie ma ciepła, ani światła, ani południa; wieczór styka się z porankiem, mgły, zmrok, okna zamarznięte, nie można dobrze widzieć. Cały dzień jest jak piwnica, której okienkiem niebo. Słońce wygląda biednie. Szkaradna pora! Zima przemienia w kamień wodę niebios i serce człowieka. Wierzyciele dokuczali.
Fantina zarabiała mało. Długi urosły. Thenardierowie, źle płatni, pisywali często listy, których treść ją smuciła a portorja rujnowały. Pewnego dnia napisali, że Cozetta jest zupełnie nagą wśród ostrej zimy, że trzeba jej sprawić sukienkę wełnianą, a to kosztuje najmniej dziesięć franków. Cały dzień nosiła w ręku ten list nieszczęsny. Wieczorem poszła do fryzjera, mieszkającego na rogu ulicy i rozpuściła warkocz. Prześliczne błąd włosy sięgały do kolan.
— Piękne włosy! — zawołał fryzjer.
— Co mi pan dasz za nie? — zapytała.
— Dziesięć franków.
— Utnij warkocz.
Kupiła sukienkę wełnianą i wysłała do Thenardierów.
Małżonkowie Thenardier wściekali się ze złości. Pieniędzy chcieli nie sukni. Oddali ją Eponinie. Biedny skowronek po dawnemu drżał od zimna.
Fantina myślała: — Dziecku memu nie dokucza już zimno. Odziałam je własnemi włosami. — Ostrzyżoną głowę ukryła w okrągłym czepeczku, w którym była jeszcze wcale powabną.
Straszna walka toczyła się w sercu Fantiny. Ujrzawszy swą głowę ostrzyżoną, uczuła nienawiść do wszystkiego, co ją otaczało. Długo z innemi czciła ojca Madeleine, ale powtarzając sobie nieustannie, że on ją wygnał z fabryki, że on był sprawcą jej nieszczęścia, powzięła ku niemu zawziętą nienawiść. Przechodząc około fabryki w godzinach, gdy robotnicy wychodzili, przymuszała się do śmiechu i śpiewała.
Jedna stara robotnica, patrząc na ten jej śmiech i śpiewanie, rzekła: — Oj, ta dziewczyna źle skończy.
Wzięła sobie kochanka, pierwszego lepszego człowieka, którego wcale nie kochała; na złość drugim, z wściekłością w sercu. Był to jakiś nędznik, rodzaj żebrzącego muzykusa, próżniak i łotr, który ją bił i opuścił znudzony.
Fantina ubóstwiała swoje dziecko.
Im niżej spadała, im grubsza dokoła niej robiła się ciemność, tem jaśniej ten mały anioł promieniał w jej duszy. Mówiła: — Gdy się zbogacę, Cozetta będzie ze mną — i śmiała się jak szalona. Kaszel nie ustawał, zimny pot wilżył jej plecy.
Jednego dnia otrzymała od Thenardierów list następującej treści: „Cozetta zasłabła na chorobę grasującą w okolicy. Nazywają to petocie. Lekarstwa nas rujnują, nie mamy już za co ich kupować. Jeśli w przeciągu tygodnia nie przyślesz czterdziestu franków, mała umrze.“
Fantina śmiejąc się do rozpuku, rzekła do starej sąsiadki: — Wyborni ludziska! czterdzieści franków! wszak to całe dwa napoleony! A zkąd im wezmę! Nie głupie to wieśniacy!!
Poszła na schody i przy blasku lampy odczytała list powtórnie.
Potem jak szalona zbiegła ze wschodów, śmiejąc się i skacząc.
Ktoś przechodzący zapytał: — Zkąd ci się wzięła taka wesołość?
— Bo to, odpowiedziała, zabawni są chłopi na wsi. Żądają odemnie czterdzieści franków. Niedołęgi!
Przechodząc przez rynek, zobaczyła tłum ludzi, otaczający wózek dziwacznego kształtu, z którego prawił stojąc jakiś człowiek cały czerwono ubrany. Był to wędrowny kuglarz dentysta, który zalecał prześwietnej publiczności całe rzędy zębów, lekarstwa, proszki, eliksiry.
Fantina złączyła się z tłumem i śmiała z innemi z tej mowy zaprawionej konceptami, mogącemi rozśmieszyć gawiedź i zająć przyzwoitszą publikę. Wyrywacz zębów zobaczył śmiejącą się ładną dziewczynę i nagle zawołał.
— Panienka masz śliczne zęby. Sprzedaj mi dwie swoje palety, dam za każdą napoleona w złocie.
— Co to znaczy moje palety? — zapytała Fantina.
— Palety, objaśnił profesor dentysta, są zęby przednie, dwa u góry.
— Okropność! — zawołała Fantina.
— Dwa napoleony! — mruczała jakaś baba bez zębów. To mi szczęśliwa dziewczyna!
Fantina uciekła, zatkawszy uszy, aby nie słyszeć ochrypłego głosu kuglarza, który wołał za nią: — Zastanów się piękna, dwa napoleony mogą się przydać. Jak się namyślisz, to przyjdź wieczorem do austerji pod Srebrnym mostem. Tam cię czekam.
Fantina wróciła do domu, oburzona, wściekła, i opowiadała poczciwej sąsiadce Małgorzacie: — Jak wam się zdaje? nie obmierzły to człowiek? Jak mogą pozwalać takim ludziom włóczyć się po kraju? wyrwać mi dwa przednie zęby! Okropność! zgroza; włosy odrosną, ale zęby! Ach! potwór nie człowiek! wolałabym rzucić się na bruk z piątego piętra! Powiedział, że dziś wieczór będzie pod Srebrnym mostem.
— A ile dawał? — zapytała Małgorzata.
— Dwa napoleony.
— To czyni czterdzieści franków.
— Tak — rzekła Fantina — to czyni czterdzieści franków.
Zamyśliła się i zabrała do roboty. Po kwadransie rzuciła szycie i poszła na schody odczytać list.
Wróciwszy rzekła do Małgorzaty, która przy niej pracowała:
— Co to takiego petocie? Nie wiecie?
— Wiem — odpowiedziała stara — to choroba.
— Na to potrzeba dużo lekarstw?
— Okrutnie dużo.
— Więc ta choroba czepia się dzieci?
— Nadewszystko dzieci.
— Umierają z niej?
— O! i jak! — rzekła Małgorzata.
Fantina wyszła i raz jeszcze odczytała list na schodach.
Wieczorem widziano ją idącą ku ulicy Paryzkiej, gdzie są austerje.
Nazajutrz rano, gdy przed świtem weszła Małgorzata do pokoju Fantiny, pracowały bowiem zawsze razem, by oszczędzić świecę, zastała Fantinę siedzącą na łóżku bladą, zmartwiałą. Tej nocy wcale się spać nie kładła. Czepek spadł na jej kolana. Świeca paliła się noc całą i pozostał z niej tylko knot niedopalony.
Małgorzata osłupiała na widok tak niezwykłego nieładu i stojąc w progu zawołała:
— Chryste Panie! świeca cała wypalona! zaszło coś nadzwyczajnego.
I spojrzała na Fantinę, która obróciła ku niej głowę bez włosów.
Od wczoraj Fantina postarzała o lat dziesięć.
— Jezus Marja! — krzyknęła Małgorzata — co ci jest Fantino.
— Nic — odpowiedziała Fantina. Owszem, moje dziecko nie umrze na tę straszną chorobę z braku pomocy lekarskiej. Jestem zadowolona.
To mówiąc, pokazała starej dziewczynie dwa napoleony błyszczące na stole.
— A mój Jezu! to majątek! zkąd wzięłaś te dukaty?
— Dostałam — odpowiedziała Fantina.
I uśmiechnęła się. Blask świecy padł na jej twarz wybladłą. Był to uśmiech krwawy. Czerwonawa ślina plamiła krańce jej wargi, w środku ust czarny otwór.
Dwa zęby były wyrwane.
Odesłała czterdzieści franków do Montfermeil.
Zresztą był to podstęp Thenardierów, żeby dostać pieniędzy. Cozetta nie chorowała.
Fantina wyrzuciła swoje zwierciadło za okno. Oddawna przeniosła się z pokoiku na drugiem piętrze do ciupki pod strychem zamykanej na kłódkę; było to poddasze, którego pułap tworzył kąt z podłogą, tak iż co chwila uderzać było trzeba o niego głową. Biedaczka nie mogła wejść w głąb tej izby, jak w głąb swego przeznaczenia, żeby nie schylać się coraz bardziej. Nie miała łóżka, pozostał jej nędzny łachman, który nazywała kołdrą, siennik na ziemi i stołek bez plecionki. Wyschły krzak róży stał w doniczce, w kącie izby, zapomniany. W drugim kącie konewka, w której wnętrzu zmarznięta w zimie woda tworzyła koła z lodu. Straciła wstyd, straciła zalotność. Ostatni znak upadku. Wychodziła w brudnych czepkach. Czy z braku czasu, czy z obojętności, nie naprawiała bielizny. Gdy pięty pończoch się zdarły, wciągała je w trzewiki. Poznać to można było po pewnych prostopadłych zmarszczkach. Łatała stary zużyty stanik kawałkami perkaliku, które rwały się za łada poruszeniem. Ludzie, którym była dłużną, ciągle jej „wyrabiali sceny,“ nie dając chwili spoczynku. Spotykała ich na ulicy, spotykała na schodach. Po całych nocach płakała i rozmyślała. Oczy jej się lśniły gorączkowo, czuła nieustanny ból w lewej łopatce. Kaszel ją męczył. Z całej duszy nienawidziła ojca Madeleine, lecz się nie skarżyła. Szyła siedmnaście godzin dziennie; ale pewien przedsiębiorca robót więziennych, któremu aresztanci szyli za bezcen, wpłynął na obniżenie ceny pracy tak, iż wolne robotnice mogły zarobić tylko dziewięć su dziennie! Wierzyciele stali się niemiłosierniejsi niż kiedykolwiek. Tandeciarz, który odebrał wszystkie meble, mówił jej nieustannie: „Kiedy mi zapłacisz hultajko?“ Boże drogi, czego od niej chciano! Ścigano ją jak dzikiego zwierza, czuła też rozwijające się w sobie zwierzęce instynkta. W owym właśnie czasie pisał Thenardier, że doprawdy za wiele okazywał dobroci, że musi mu przysłać sto franków natychmiast, bo inaczej wyrzuci za drzwi Cozettę, przychodzącą do zdrowia po ciężkiej słabości: że wypędzi ją na mróz, na gościniec, niech się z nią stanie co chce; niech zdycha. — Sto franków, pomyślała Fantina. Ale czyż podobieńswem jest zarobić sto su dziennie?
— Ha! — zawołała — sprzedajmy resztę.
I nieszczęsna została nierządnicą.