Nędznicy/Część pierwsza/Księga siódma/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Służba pocztowa z Arrass do M. — nad M. — odbywała się wówczas małemi wózkami z czasów cesarstwa. Były to kabrjolety na dwóch kołach, wybite wewnątrz płową skórą, zawieszone na resorach, mające dwa siedzenia, jedno dla woźnicy, drugie dla podróżnego. Z piast wystawały przedłużone osie, dziś jeszcze używane w Niemczech, aby trzymać w pewnej odległości inne powozy. Ogromne podłużne pudło z depeszami przymocowane z tyłu kabrjoletu, tworzyło z nim jedną całość. Pudło pomalowane było czarno, Kabrjolet żółto
Te powozy, dziś wcale nieznane, były szpetne, niekształtne, garbate, podobne do drobnych mrówek, ciągnących długie ciężary. Zresztą szły prędko. Poczta z Arras, wyruszająca z miejsca o pierwszej z północy po przejeździe kurjera z Paryża, stawała w M. — nad M. — przed piątą rano.
Tej nocy poczta, wjeżdżająca do M. — nad M. — drogą z Hesdin, zaczepiła na zakręcie o małe tilbury ciągnione przez białego konia, które pędziło w przeciwnym kierunku, powożone przez mężczyznę owiniętego płaszczem. Kabrjolet pocztowy silnie uderzył o koło tilbury. Pocztyljon wołał na mężczyznę, aby się zatrzymał, ale podróżny nie słuchał i pędził wielkim kłusem.
— Djabelnie mu się coś spieszy! — rzekł pocztyljon.
Człowiek, który tak spieszył, był ten sam, którego przed chwilę, widzieliśmy, jak łamał się w konwulsjach, zaiste, godnych politowania.
Dokąd jechał? Sam nie umiałby powiedzieć. Dlaczego się spieszył? nie wiedział. Jechał bez celu. Dokąd? Zapewne do Arras, a może i gdzieindziej. Chwilami czuł to i drżał. Zanurzał się w tę noc jak w przepaść. Coś go pchało, coś przyciągało. Niepodobna opisać, co się w nim działo, ale każdy to zrozumie. Komuż nie zdarzyło się choćby raz w życiu wejść do tej posępnej pieczary nieznanego?
Zresztą nie zdecydował się na nic, niczego nie przedsięwziął, nic nie uczynił. W jego sumieniu nie było żadnego postanowienia. Wszystko w nim bardziej niż kiedy było jeszcze jak w pierwszej chwili.
Dlaczego jechał do Arras?
Powtarzał sobie to, co już powiedział, najmując kabrjolet u Scaufflaira, że cokolwiek się stanie, nie było nic niestosownego zobaczyć na własne oczy, samemu sądzić o wypadku, — że nawet było to roztropnem, gdyż powinien był wiedzieć, co się działo, bo niczego nie można postanowić, nie widziawszy i nie zbadawszy, — że zdaleka wszystko przesadzamy, że wreszcie, gdy zobaczy tego Champmathieu, zapewne jakiegoś nędznika, z mniejszym wyrzutem sumienia pozwoli mu iść za siebie na galery; że wprawdzie będą tam Javert, Brevet, Chenildieu i Cochepaille, dawni galernicy, którzy go znali, ale z pewnością nie poznają go teraz; ba! co za myśl? że Javert o sto mil był od tego przypuszczenia, że wszystkie domysły skierowane były na owego Champmathieu, a nic nie masz uporczywiej zaślepionego, jak przypuszczenia i domysły: — że więc nie było żadnego niebezpieczeństwa.
Że niewątpliwie była to straszna przygoda, lecz że — szczęśliwie z niej wyjdzie, — że zresztą jakkolwiek złowrogim jest los, ma go w swem ręku, jest jego panem. I uczepił się tej myśli.
Zapewne, jeśli mamy wyznać całą prawdę, wolałby był nie jechać do Arras.
Wszelako jechał.
Tak myśląc, zacinał konia, który przebiegał wybornym i pewnym kłusem półtrzeci mili na godzinę.
W miarę jak pędził kabrjolet, czuł w sobie, jakby coś cofało się nazad.
O świcie był na otwartem polu; miasto M. — nad M. — zostało daleko w tyle. Spojrzał na rozwidniający się horyzont, nie widząc patrzył na przesuwające się przed oczami chłodne postacie jutrzenki zimowej. Ranek ma swoje widma jak wieczór. Nie widział ich, ale mimo jego wiedzy, prawie fizycznym wpływem czarne te wizerunki drzew i pagórków złowrogo i posępnie oddziaływały na gwałtowny stan jego duszy.
Ilekroć przejeżdżał około domów, samotnie stojących przy drodze, mówił sobie: a jednak mieszkają tam ludzie, śpiący spokojnie!
Koń bił kopytem, brzęczały dzwonki u chomąta, koła warczały na bruku; miły, jednotonny, przyjemny łoskot, gdy jesteś wesoły, — posępny, gdy cię smutek owładnie.
Rozwidniało zupełnie, gdy przyjechał do Hesdin. Zatrzymał się przed oberżą, by dać wytchnąć koniowi i nasypać mu owsa.
Koń, jak powiedział Scaufflaire był z drobnej rasy bulońskiej, dużej głowy, dużego brzucha, małej szyi, szeroki w piersiach i zadzie, cienki w nogach, silny w stopach; rasa brzydka, ale silna i zdrowa. Poczciwe zwierzę przebiegło pięć mil w dwóch godzinach i nie spotniało nic a nic.
Nie wysiadł z tilbury. Chłopiec usługujący w oberży przyniósł owsa, schylił się i patrzał na lewe koło.
— Czy oddawna pan tak jedzie? — rzekł chłopiec.
Zapytany, nie wychodząc z zadumy, odpowiedział:
— Dlaczego?
— Czy zdaleka pan jedzie? — powtórzył chłopiec.
— Pięć mil ztąd.
— A!
— Dlaczego się dziwisz?
Chłopiec znowu się schylił, milczał przez chwilę, wlepiwszy oczy w koło, potem podniósł głowę i rzekł:
— Może to koło przejechało pięć mil, ale niezawodnie teraz ani ćwierci mili nie ujedzie.
Zeskoczył z tilbury.
— Co mówisz przyjacielu?
— Mówię, że to cud prawdziwy, żeś pan przejechał pięć mil nie zwaliwszy się w raz z koniem w jaki rów na drodze. Niech pan patrzy.
W istocie koło było bardzo uszkodzone. Uderzenie pocztowego powozu złamało dwie szprychy i rozsadziło piastę tak, że łon i kurczaba ledwie się trzymały.
— Przyjacielu — rzekł do chłopca — macie tu kowala?
— Mamy, panie.
— Bądź łaskaw, zawołaj go.
— Jest niedaleko. Hej majstrze Bourgaillard!
Majster Bourgaillard stał na progu przed swojem mieszkaniem. Przyszedł obejrzeć i skrzywił się jak chirurg, patrzący na złamaną nogę.
— Czy możecie mi zaraz naprawić to koło?
— Mogę, panie.
— A jak prędko będzie gotowe?
— Jutro.
— Jutro?
— Jest roboty na cały dzień! Czy panu bardzo pilno?
— Bardzo. Muszę odjechać najdalej za godzinę.
— To być nie może.
— Zapłacę, co zechcecie.
— Niepodobna.
— No! za dwie godziny.
— Niepodobna dziś. Trzeba dać nowe dwie szprychy i piastę. Musi się pan do jutra zatrzymać.
— Nie mogę czekać do jutra. A gdyby zamiast naprawiania dać inne koło?
— Jakto?
— Wszak jesteście kowalem?
— Ma się rozumieć, panie.
— Więc macie koła do sprzedania; odjechałbym natychmiast.
— Dać inne koło?
— A tak.
— Nie mam odpowiedniego koła do pańskiego kabrjoletu. Dwóch kół tak łatwo nie dopasujesz.
— Więc sprzedajcie mi dwa koła.
— Panie, nie wszystkie koła przystaję do każdej osi.
— Spróbujcie jednak.
— Napróżno, panie. Mam tylko proste koła od wozów chłopskich. Innych nie robimy.
— A może macie do wynajęcia kabrjolet?
Majster kowal z pierwszego spojrzenia poznał, że tilbury było najęte. Wzruszył ramionami i odparł:
— Ślicznie pan obchodzi się z najętemi kabrjoletami! Choćbym miał, tobym panu nie wynajął.
— Więc sprzedajcie?
— Nie mam.
— Co, żadnego wózka! — wszak widzicie, ze mnę nie ma targu.
— Jesteśmy prości wieśniacy; powozów nie mamy. Mam wprawdzie w wozowni stary kocz pewnego mieszczanina, który tylko w święto go używa. Wynająłbym go panu, co mi to szkodzi? ale nie chciałbym, żeby o tem dowiedział się mieszczanin, a przytem to kocz, trzeba zaprządz dwa konie.
— Wezmę pocztowe.
— A dokąd pan jedzie?
— Do Arras.
— I dziś pan chce tam stanąć?
— Ależ tak.
— Biorąc konie pocztowe?
— Czemu nie?
— A czy nie jedno byłoby stanąć w Arras jutro o czwartej rano?
— Nie.
— Bo to widzi pan, biorąc konie na poczcie... Czy pan ma paszport?
— Mam.
— Otóż biorąc konie pocztowe, nie dojedzie pan dziś do Arras. Nie jesteśmy na głównym trakcie. Na stacjach pocztowych niedbale obsługują. Konie są w polu. Zaczęła się orka; trzeba mocnego sprzężaju, więc biorą wszystkie konie, nawet pocztowe. Na każdej stacji poczeka pan trzy lub cztery godziny. A przytem konie idą stępa. Droga nierówna, górzysta.
— Ha, pojadę wierzchem. Odprzężcie konia. Przecież sprzedadzą mi tu siodło?
— Rozumie się, sprzedadzą, ale czy koń przyzwyczajony do siodła?
— Ach prawda! zapomniałem, nie przyzwyczajony.
— Więc...
— Ależ w wiosce znajdzie się koń do wynajęcia?
— Co! żeby jednym tchem szedł aż do Arras?
— A tak.
— Takich koni nie ma w naszej okolicy. Najprzód trzebaby go kupić, bo nikt pana nie zna. Ale czy nająć, czy kupić, ani za pięćset, ani za tysiąc franków go pan nie znajdzie!
— Cóż począć?
— Najlepiej, słowo uczciwego człowieka, zaczekać do jutra, a ja tymczasem naprawię koło.
— Jutro będzie zapóźno.
— Do licha!
— Wszak jeździ poczta do Arras? Kiedy przejeżdża tędy?
— W nocy. Obydwie poczty przejeżdżają nocą, tam jadąca i wracająca.
— Więc aż cały dzień potrzebujecie na naprawienie tego koła.
— Caluteńki!
— A gdyby wziąść dwóch czeladników?
— Choćby dziesięciu.
— Gdyby postronkami przymocować szprychy?
— Szprychy można, ale do piasty postronki się nie przydadzą. A przytem dzwona są uszkodzone.
— Nie wynajmuje kto powozów w mieście?
— Nie.
— A drugiego kowala nie ma?
Chłopiec z oberży i majster kowal odpowiedzieli współcześnie, potrząsając głową:
— Nie.
Uczuł radość niewymowną.
Oczywiście Opatrzność mu sprzyja. Ona to strzaskała koło tilbury i zatrzymała go w drodze. Nie usłuchał tej pierwszej wskazówki, owszem robił wszystko, żeby jechać dalej; uczciwie i skrupulatnie wyczerpał wszelkie środki; nie zraziło go ani ostra pora roku, ani strudzenie, ani wydatki; nie miał sobie nic do wyrzucenia. Jeżeli nie pojedzie dalej, to już nie jego wina! Nie jego to sprawa, ale widoczne zrządzenie Opatrzności.
Odetchnął. Odetchnął swobodnie, pełną piersią, po raz pierwszy od rozmowy z Javertem. Zdawało mu się, że zwolniały żelazne kleszcze, które mu ściskały serce od dwudziestu godzin.
Zdawało się, że Bóg teraz brał jego stronę i oświadczał się za nim.
Powiedział sobie, że zrobił wszystko, co było w jego mocy i że teraz pozostaje mu tylko powrócić spokojnie do domu.
Gdyby rozmowa jego z kowalem odbyła się w izbie oberży, nie miałaby świadków, niktby jej nie słyszał, wszystkoby się na tem zakończyło i prawdopodobnie nie mielibyśmy do opowiedzenia wypadków, o których niżej czytać będziecie; ale rozmawiano na ulicy. Wszelka rozmowa na ulicy nieuchronnie ściąga ciekawych. Zawsze się znajdą ludzie, gotowi brać w niej udział. Kiedy wypytywał kowala, zatrzymało się kilku przechodniów. Posłuchawszy kilka minut, jakiś chłopiec, na którego nikt nie zwracał uwagi, odłączył się od gromady ciekawych i pobiegł.
W chwili gdy podróżny, poradziwszy się w duchu, już zabierał się zawrócić do domu, chłopiec powrócił prowadząc starą kobietę.
— Panie — rzekła kobieta — mój chłopiec mówił, że pan życzy sobie nająć kabrjolet?
Na te proste słowa wyrzeczone przez staruszkę którą chłopiec prowadził, zimny pot wystąpił mu na czoło. Czuł ukazującą się w cieniu za sobą rękę, która go wypuściła, gotową znowu schwycić go za serce.
Odpowiedział:
— Tak, dobra kobieto, chciałbym nająć kabrjolet.
I spiesznie dodał:
— Ale tu nie ma powozów.
— Kto wie — rzekła stara.
— Gdzieżby był? — zapytał kowal.
— U mnie — odpowiedziała staruszka.
Zadrżał. Fatalna dłoń go chwytała.
W istocie staruszka miała w szopie rodzaj karjolki łozowej. Kowal i chłopak z oberży, zmartwieni, że wymykał się im szczodry podróżny, zaprotestowali.
— To szkaradna bryka, osadzona po prostu na osi, bez resorów — siedzenie z desek wisi na rzemieniach, od deszczu nie ma zasłony, koła zardzewiałe, zniszczone, nie dalej pojedzie jak tilbury — prawdziwa arka Noego. Na miejscu pana, nigdybym w nią nie wsiadał i t. d., i t. d.
Wszystko to było prawdą, ale ta bryka, ta arka, ta rzecz jakaś toczyła się na kołach i od biedy mogła się dostać do Arras.
Zapłacił, co żądano, zostawił tilbury u kowala do naprawy, zamierzywszy zabrać go za powrotem, kazał zaprządz białego konia do karjolki, wsiadł i pojechał dalej.
Gdy karjolka ruszyła z miejsca, przyznał się, iż przed chwilą radowała go myśl, że dalej nie pojedzie. Z gniewem rozważał tę radość i wydała mu się niedorzeczną. Dlaczego radować się z powrotu? Bądź co bądź, wszakże podróżował dobrowolnie? Nikt go nie przymuszał.
I w istocie, nic się nie stanie, czegoby sam nie chciał. Wyjeżdżając z Hesdin, usłyszał za sobą głos wołający: niech pan poczeka! Konwulsyjnym ruchem jakby jeszcze zaświecił mu promyk nadziei, zatrzymał konia.
Był to chłopiec staruszki.
— Co takiego?.
— Pan mi nic nie dał.
On, co chętnie i łatwo dawał wszystkim, oburzył się jakby na żądanie nadzwyczajne, prawie obmierzłe.
— A ty hultaju! — zawołał — nic nie dostaniesz! Zaciął konia i odjechał dobrym kłusem. W Hesdin zmitrężył dużo czasu, chciał to powetować. Dziarski konik ciągnął za dwóch, ale było to w lutym, pora dżdżysta, złe drogi. Przytem karjolka ciężka, a grunt górzysty. Blizko cztery godziny jechał z Hesdin do Saint-Pol, mil pięć.
W Saint-Pol stanął przed pierwszą spotkaną oberżą i kazał zaprowadzić konia do stajni. Jak obiecał Scaufflairowi, sam stał przy żłobie, gdy koń jadł owies. Marzył smutnie, bezładnie.
Żona oberżysty weszła do stajni.
— Czy pan nie będzie jadł śniadania?
— Prawda — rzekł — mam nawet dobry apetyt.
Poszedł za kobietą twarzy świeżej i wesołej.
Zaprowadziła go do izby gościnnej, gdzie były stoły nakryte ceratą.
— Dawajcie żywo — rzekł — pilno mi, muszę zaraz odjechać.
Tłusta dziewczyna flamandka skwapliwie postawiła przed nim talerz, łyżkę, nóż i widelec. Patrzył na dziewczynę zadowolony.
— Tego mi było trzeba, pomyślał. Nie jadłem śniadania.
Podano do stołu. Rzucił się na chleb, ugryzł kawałek, potem zwolna położył chleb na stole i więcej nie ruszył.
Jakiś furman jadł przy drugim stole. Rzekł do niego:
— Dlaczego ich, chleb taki gorzki?
Furman Niemiec nie zrozumiał.
Powrócił do oberży po konia.
W godzinę opuścił Saint-Pol i jechał do wioski Tinques, pięć mil odległej od Arras.
O czem myślał w drodze? Co czynił? Jak z rana patrzył na mijające drzewa, na dachy chałup, na pola uprawne, na znikanie krajobrazu, rozrywającego się na każdym zakręcie drogi. Taki widok wystarcza niekiedy duszy, uwalniając od myślenia. Widzieć tysiące przedmiotów poraz pierwszy i poraz ostatni, cóż może być melancholiczniejszego i głębszego! Podróżować — to rodzić się i umierać każdej chwili. W najchaostyczniejszych głębiach swego ducha, może porównywał te zmienne widnokręgi z istnieniem ludzkiem. Cokolwiek żyje, nieustannie ucieka przed nami. Mroki i blaski mięszają się ciągle. Po olśnieniu, zaćmienie; patrzysz, spiesznie wyciągasz rękę, by ująć przedmiot uciekający; każdy wypadek jest zakrętem drogi, aniś się spostrzegł, jak zestarzałeś. Czujesz wstrząśnienia, wszystko jest czarne, dostrzegasz drzwi w cieniu; tu zatrzymał się ponury koń życia, który cię ciągnął. Ktoś zasłoniony i nieznany odprzęga konia w ciemnościach.
Zmierzchało, gdy dzieci, wychodzące ze szkoły, zobaczyły wjeżdżającego do Tinques podróżnego. Prawda, że to były krótkie dnie zimowe.
Nie zatrzymywał się w Tinques. Gdy wyjeżdżał z wioski, dróżnik, sypiący żwir na drodze, podniósł głowę i rzekł:
— A to szkapa zmęczona!
W istocie biedny konik ledwie mógł iść stępa.
— Czy pan jedzie do Arras? — dodał dróżnik.
— Tak.
— Jeżeli tak dalej będzie pan jechał, to nie dojedzie wcześnie.
Zatrzymał konia i zapytał:
— Ile mil jeszcze do Arras?
— Dobrych siedm mil.
— Co znowu? — karta pocztowa znaczy pięć mil i ćwierć.
— A! odparł dróżnik, to pan nie wie, że droga jest w naprawie. Za kwadrans ztąd zobaczy ją pan przerwaną.
— Doprawdy?
— Musi pan zawrócić na lewo, do Carancy, przeprawić się przez rzekę, z Cambley znowu zawrócić na prawo; będzie to droga z Mont-Saint Eloy prowadząca do Arras.
— Noc zapada, zabłąkam się.
— Pan nie zna tych stron?
— Nie.
— A tu same boczne drogi. Chce pan usłuchać mej rady? Pański koń zmęczony; wracaj pan do Tinques. Jest tam dobra austerja. Przenocuje pan i jutro pojedzie do Arras.
— Muszę tam być dziś wieczór.
— To co innego. Więc i tak wróć pan do austerji i weź drugiego konia. Parobczak będzie przewodnikiem.
Usłuchał rady dróżnika, zawrócił i w półgodziny potem przejeżdżał przez to samo miejsce, dobrym kłusem, mając na przyprzążce świeżego konia. Chłopak z oberży, tytułujący się pocztyljonem, siedział na koźle.
Wszelako czuł, że stracił dużo czasu.
Zciemniało zupełnie.
Zjechali z głównego gościńca. Droga stała się nieznośną. Karjolka z jednej kolei wpadała w drugą. Rzekł do pocztyljona:
— Zawsze jedź dobrym kłusem, podwójny tryngield.
— Od silnego trzęsienia złamała się sztelwaga.
— Panie — rzekł pocztyljon — sztelwaga złamana, nie wiem, jak przyprządz konia, droga w nocy niegodziwa; gdybyśmy wrócili do Tinques, moglibyśmy jutro wcześnie stanąć w Arras.
Odpowiedział: — Masz dobry postronek i nóż?
— Mam, panie.
Uciął gałęź i zrobił sztelwagę.
Nowa strata dwudziestu minut: ale pojechali galopem.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Czarne mgły pełzały po wzgórzach, odrywając się jak kłęby dymu. W obłokach bladawe światełka. Wiatr od morza szumiał w czterech stronach widnokręgu, jakby kto sprzęty przestawiał. Tyle przedmiotów drżało w tym potwornym oddechu nocy!
Chłód wskróś go przejmował. Od wczoraj nic nie miał w ustach. Przypomniał sobie inną wycieczkę nocną na wielkiej płaszczyźnie w okolicach D. — przed ośmiu laty; zdało mu się, że to było wczoraj.
Wybiła godzina na dzwonnicy gdzieś daleko.
Zapytał chłopca:
— Która godzina?
— Siódma panie, o ósmej będziemy w Arras. Zostało tylko trzy mile.
W tej chwili poraz pierwszy przyszło mu na myśl (dziwił się, dla czego nie wcześniej): — że może daremnie się tylko trudził, że nie wiedział nawet, o której godzinie rozpocznie się proces, że należało przynajmniej wypytać się o to, że jest dziwactwem puszczać się w drogę, nie wiedząc, czy to przyda się na co. Później tak sobie rachował: pospolicie posiedzenia sądów kryminalnych rozpoczynają się o dziewiątej rano; — ta sprawa nie mogła trwać długo; — kradzież jabłek prędko odsądzą; — dalej tylko sprawa tożsamości osoby, cztery lub pięć zeznań, krótkie mowy, adwokatów; — przyjadę, gdy wszystko będzie skończone!
Pocztyljon zacinał konie. Przejechali most, zostawiając za sobą Mont Saint-Eloy.
Noc coraz głębiej zapadała.