Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz mieszkał ciągle w ruderze Gorbeau. Nie zwracał tam uwagi na nikogo.
Wprawdzie w owej epoce nie było w tej lichocie innych mieszkańców jak on i owi Jondrettowie, za których raz był zapłacił komorne, nigdy zresztą nie zamieniwszy słowa ani z ojcem, ani z matką, ani z córkami. Inni lokatorowie albo się byli wyprowadzili, albo poumierali, albo zostali powypędzani z powodu zalegania w opłacie komornego.
Pewnego dnia owej zimy, pokazało się było niesłońce po południu, ale było to drugiego lutego, w ten stary dzień Gromniczny, którego zdradzieckie słońce, zapowiadające sześć tygodni zimna, natchnęło Mateuszowi Lacnsberg te dwa wiersze słusznie uznane za klassyczne:
Niedźwiedź śpi wśród legowiska.
Marjusz tylko co był wyszedł ze swojej siedziby. Noc zapadała. Była to godzina pójścia na obiad, gdyż wypadło wreszcie wrócić po dawnemu do obiadów. Niestety! taka to ułomność namiętności idealnych.
Przestępując próg swoich drzwi, z których właśnie pani Bougon wymiatała śmieci na schody, usłyszał jak prowadziła z sobą przy tej robocie ten pamiętny monolog: „Cóż jest teraz taniego na świecie? wszystko podrożało. Jedna tylko praca ludzka tania; praca ludzka liczy się dziś za nic, za nic zupełnie!“
Marjusz szedł zwolna bulwarem ku rogatce, kierując się ku ulicy Świętego Jakóba. Szedł zamyślony, ze zwieszoną głową.
Znagła uczuł się potrąconym w zmroku; odwróciwszy się, ujrzał dwie dziewczyny w łachmanach: jednę wysoką i szczupłą, drugą nieco niższą, które szły szybko, zadyszane, wystraszone i jakby uciekające; szły ku niemu, nie spostrzegł go i potrąciły mijając. Marjusz mógł rozróżnić w ciemności ich wybladłe twarze, ich głowy roztargane, włosy w nieładzie, brudne ich czepki, spódnice w strzępach i bose nogi. Biegnąc, rozmawiały z sobą. Wyższa mówiła głosem bardzo cichym:
— Djabli nadali tych ichmościów: tylko co mnie nie zawlekli do ciupy:
Druga odpowiadała:
— Ja ich zaraz zwąchałam, zmiatałamże dopiero, zmiatałam, zmiatałam!
Marjusz domyślił się po przez ciemnotę tego złowrogiego szwargotu, że zapewne żandarmi albo policja miejska polowali na te dwie dziewczyny, i że się im one wymknęły.
Uszedłszy nieco, wpadły pomiędzy drzewa bulwaru po za nim będące i tam migotały czas jakiś w ciemności, jakby coś niewyraźnie białego, co wkrótce znikło.
Marjusz zatrzymał się w miejscu przez chwilę. Już się zabierał znowu iść w dalszą drogę, kiedy spostrzegł na ziemi u nóg swoich małą paczkę szarawą. Schylił się i podniósł ją. Była to jakby koperta, która zdawała się zawierać w sobie papiery.
— A! to zapewne te obdarte dziewczęta upuściły paczkę — rzekł do siebie.
Wrócił się nazad, wołał, ale już ich nie było; pomyślał sobie, że odeszły już daleko, schował paczkę do kieszeni i poszedł na obiad.
Po drodze ujrzał w jakiejś sieni przy ulicy Mouffetard, trumnę dziecięcia, narzuconą czarnym całunem, która stała na trzech stołkach, a przy niej paliła się świeca. Przyszły mu na myśl dwie dziewczyny, które mu się zjawiły w cieniach zmroku.
— Biedneż wy jesteście, wy matki — pomyślał. — Jest rzecz nierównie smutniejsza od widoku śmierci swoich dzieci, jest to widok ich złego życia.
Następnie cienie te, urozmaicające jego smutek, wyszły mu z myśli, i wpadł znowu w swoje zwykłe zaprzątnienia. Począł znowu rozmyślać o tem półroczu miłości i szczęścia, pod gołem niebem, wobec światła słonecznego i zieloności drzew ogrodu.
— Jakże mi dziwnie pociemniało życie, mówił sobie. — Dziewczęta ukazują mi się w marzeniach moich jak i wprzódy. Tylko że wprzódy były aniołami, teraz są to tylko upiory.