Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Wieczorem, rozbierając się do łóżka, namacał Marjusz ręką w kieszeni swego surduta paczkę, którą był znalazł na bulwarach. Zupełnie był o niej zapomniał. Pomyślał że może nie od rzeczy będzie ją otworzyć, gdyż zawierała może adres mieszkania dziewcząt, jeżeli tylko istotnie do niej należała, a w każdym razie, jakieśkolwiek objaśnienia, tyczące się osoby, która ją zgubiła.
Rozwinął kopertę.
Nie była wcale zapieczętowana, i zawierała cztery listy, również niezapieczętowane.
Znajdowały się na nich adresy.
Wszystkie cztery fatalnie śmierdziały jakimś podłym tytuniem.
Pierwszy list miał adres następujący: Do Jaśnie Wielmożnej margrabiny de Grucheray, na placu wprost izby deputowanych...
Marjusz pomyślał sobie: że zapewne tam znajdzie wskazówki, których szukał, i że zresztą, ponieważ list nie był zamknięty, mógł być przeto przeczytanym bez niedelikatności.
List ten był następującej treści:
„O moich uczuciach pełnych uszanowania, z któremi mam chonor być
Przy podpisie nie było dołączonego żadnego adresu. Marjusz spodziewał się go znaleźć w drugim liście, który miał na kopercie następujące słowa: Do Jaśnie Wielmożnej Pani Hrabini de Montvernet, przy ulicy Casette N r. 9. W liście tym było co następuje:
„Nieszczęśliwa matka, mająca sześć dzieci, z których ostatni ma ośm miesięcy. Ja jestem chora, po ostatnim połogu, opuszczona, niemająca żadnego funduszu na świecie w najokropniejszej nędzy.
„W nadziei Jaśnie Wielmożnej Hrabiny ma zaszczyt Jaśnie Wielmożna Pani, z najgłębszym zaszczytem,
„Do Wielmożnego pana Pabourgeot, wyborcy, utrzymującego hurtowny skład czapek, przy rogu ulicy Św. Dyonizjusza i Żelaznej.
„Pozwałam sobie przesłać Wielmożnemu panu ten list, z prośbą o udzielenie mi szacownej łaski swoich sympatij, i zainteresowanie się skromnym literatem, który tylko co zdołał umieścić swój dramat w teatrze francuzkim. Przedmiot jego jest historyczny, i akcja odbywa się w Owernie, za czasów Cesarstwa. Styl jego, zdaje mi się jest naturalny, lakoniczny i może mieć niejakie zalety. Umieściłem strofy do śpiewu w czterech miejscach. Konieczność, powaga, niespodzianki, mieszają się tam z urozmaiceniem charakterów i powiewem romantyzmu, rozproszonego leciuchno po całej intrydze, która ma pochód tajemniczy, i przechodzi szeregiem uderzających katastrof, aby się znagła rozwiązać pośród kilku świetnych effektów scenicznych.
Głównym moim celem jest zadowolnić żądzę ożywiającą postępowo każdego człowieka naszego wieku, to jest modę, tę kapryśną i dziwaczną chorągiewkę, która zmieni kierunek prawie za każdym wiatru powiewem...
„Pomimo tych wszystkich przymiotów, obawiam się przypuścić, że zazdrość, będąca egoizmem uprzywilejowanych autorów, żeby nie otrzymała odrzucenia mojej sztuki w teatrze, gdyż nie tajne mi są gorycze, któremi napawają świeżo przybyłych.
„Wielmożny panie Pabourgeot, zasłużona pańska reputacja oświeconego protektora literatury, ośmiela mnie przysłać do pana moją córkę, która panu wyłuszczy nasze położenie niedostateczne, któremu braknie chleba i ognia w tej srogiej porze zimowej. Jeżeli powiem, że proszę wielmożnego pana ażebyś raczył przyjąć hołd, który pałam żądzą złożyć mu w moim dramacie i we wszystkich, które skomponuję na przyszłość, jest to tylko dowód, jak dalece pragnę zaszczytu schronienia się pod pański puklerz i przyozdobienia moich pism pańskiem nazwiskiem. Jeżeli raczysz pan zaszczycić mnie, choćby najskromniejszą, ofiarą, natychmiast zajmę się napisaniem obszernego poematu, ażeby spłacić Wielmożnemu panu mój haracz wdzięczności. Poemat ten, który starać się będę poprawić jak tylko być może najbardziej, zostanie wam przesianym przed wydrukowaniem na czele dramatu, i wydeklamowaniem go na scenie.
i pani Pabourgeot,
moje chołdy najuniżeńsze,
„(postscriptum) niechby choć dwa franki.
„Proszę mi przebaczyć, że posyłam moją córkę, i że się nie przedstawiam sam w swojej osobie, ale smutne przyczyny, będące w związku z garderobą, nie pozwalają mi niestety wychodzić z domu.“
Marjusz otworzył wreszcie czwarty list. Był na nim następujący adres: Wielmożnemu dobroczynnemu panu z kościoła Sw. Jakóba. Zawierał w sobie te kilka wierszy:
„Jeżeli raczysz przyjść w towarzystwie mojej córki, będziesz świadkiem nędznej klęski, wobec której pokażę ci moje świadectwa.
„Na widok tych pism, twoja dusza szlachetna przenikniona zostanie uczuciem tkliwego współczucia, gdyż prawdziwi filozofowie doświadczają zawsze żywych wrażeń.
Przyznaj czuły mężu, że potrzeba doświadczać najokrutniejszej potrzeby, i że jest wielce bolesną rzeczą, dla otrzymania jakiejkolwiek ulgi, poświadczać ją przez — władzę, jakby to nie wolno było człowiekowi cierpieć w skrytości i konać z głodu, zanim kto wspomoże naszą nędzę. Przeznaczenia są dziwnie srogie dla niektórych, a zanadto rozrzutne i nadto opiekuńcze dla innych.
„Oczekuję pańskiej przytomności albo pańskiej ofiary, jeżeli raczysz ją uronić, i proszę, chciej pan przyjąć pełne uszanowania uczucia, z któremi szczycę się być,
Twoim bardzo pokornym i wielce
Posłusznym sługą,
Po przeczytaniu tych czterech listów, Marjusz nie wiele więcej się z nich dowiedział jak wiedział przed tem. Najprzód, żaden z piszących list nie dawał swego adresu.
Powtore, listy zdawały się pochodzić od czterech rozmaitych indywiduów: don Alwareza, zamężnej Balizard, poety Genflot i artysty dramatycznego Fabantou, ale miały to osobliwego, że były wszystkie pisane jednem pismem.
Cóżby za inny ztąd wniosek jeśli nie ten, że pochodziły od jednej i tejże samej osoby?
W dodatku, i to jeszcze usprawiedliwiało to przypuszczenie, że wszystkie cztery listy były pisane na jednakowym papierze, ordynaryjnym i pożółkłym wszystkie zarówno czuć było tytuniem, i jakkolwiek usiłowano o ile możności styl urozmaicić, też same błędy ortograficzne wszędzie się w nich powtarzały ze spokojną swobodą, dowodzącą najwyraźniej, że literat Genflot zarówno im podlegał jak i kapitan hiszpański.
Wysilać się na odgadywanie tej lichej tajemnicy nie zdawało się rzeczą pożyteczną. Gdyby to nie było przypadkiem znalezione, mogłoby wcale ujść za mistyfikacją. Marjusz zanadto był smutny aby dobrze przyjąć żart jakikolwiek choćby od trafu, i ażeby się dać w ciągnąć do figla, do którego zdawał się go wyzywać bruk uliczny. Zdawało mu się: jakby grał w ślepą babkę z jakiemiś czterema listami, które się z niego wyśmiewały.
Nic też zresztą nie wskazywało, żeby te listy mogły należeć do dziewcząt, które Marjusz spotkał na bulwarze. Koniec końcem, zdawały się to być szpargały bez żadnej wartości.
Marjusz złożył to wszystko nazad do koperty, rzucił w kąt i położył się spać.
Około siódmej zrana, tylko co był w stał i zjadł śniadanie i zabierał się właśnie zasiąść do roboty, kiedy lekko zapukano do drzwi.
Ponieważ mało co miał, nie miał zwyczaju wyjmować klucza z zamka, wyjąwszy chyba, co się zdarzało dość rzadko, jeżeli miał jaką pilną robotę. Zresztą, nawet wychodząc na miasto, zostawiał nieraz klucz w zamku. „Okradną pana kiedy,“ mawiała Imć pani Bougon. „Cóż mi ukraść mogą? odpowiadał Marjusz. Zdarzyło się jednak, że dnia pewnego, sprzątnięto mu parę starych butów ku wielkiemu tryumfowi „najcelniejszej lokatorki.“
Zapukano po raz powtórny, równie z cicha jak za pierwszą razą.
— Proszę wejść — rzekł Marjusz.
Drzwi się otworzyły.
— Czego pani sobie życzy, pani Bougon? — odezwał się Marjusz, nie odwracając oczu od książek i rękopisów, nad któremi właśnie pracował.
Jakiś głos nie będący bynajmniej głosem pani Bougon odpowiedział:
— Przepraszam pana...
Był to głos głuchy, zużyty, przytłumiony, gardłowy, głos jakby starego pijaka ochrzypły od gorzałki i araku.
Marjusz odwrócił się zdziwiony, i ujrzał przed sobą młodą dziewczynę.