Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
We drzwiach na pół uchylonych, stała dziewczyna bardzo jeszcze młoda. Okienko izdebki, którędy dzień wpadał, znajdowało się właśnie wprost drzwi, i rzucało na tę postać bladawe światło. Była to istota chuda, wątła, koścista; koszula tylko i spódnica osłaniała nieco jej nagość, drżącą i zlodowaciałą. Zamiast pasa kawałek sznurka, włosy także podwiązane sznurkiem, kończate ramiona sterczące z pod koszuli, cera płowa i lymfatyczna, obojczyki pozapadane, czerwone ręce, usta przetwarte i spodlone, zęby przerzedzone, oko przygasłe, zuchwałe i znikczemniałe, kształty przedwcześnie zgrzybiałej dziewczyny, spojrzenie starej rozpustnicy, niby pięćdziesiąt lat i niby piętnaście; jednem słowem jedna z tych istot, które są jednocześnie wątłe i straszliwe, i które przeszywają dreszczem tego, ktoby na ich widok nie zapłakał.
Marjusz wstał z siedzenia i przypatrywał się z pewnym rodzajem osłupienia temu stworzeniu, prawie podobnemu kształtom cieni, które się przesuwają w snach przykrych.
Ale co osobliwie było rozdzierającem, to to, że ta dziewczyna nie zdawała się być stworzoną na to, żeby być brzydką. W dzieciństwie swojem musiała być nawet ładną. Wdzięk jej wieku wyraźnie walczył w niej jeszcze przeciwko ohydzie przedwczesnego zestarzenia w rozpuście i nędzy.
Widać było zamierające resztki piękności — na tej twarzy szesnastoletniej, jak owo blade słońce, które gaśnie po za sinemi obłokami o świcie dnia zimowego.
Twarz ta nie zupełnie była obcą Marjuszowi. Zdawało mu się, że ją sobie zkądściś przypomina.
— Czego sobie panna życzy — zapytał.
Młoda dziewczyna odpowiedziała swoim głosem pijanego galernika:
— Mam tu list do pana, panie Marjuszu.
Nazywała Marjusza po imieniu, nie było więc wątpliwości, że to do niego miała interes. Ale cóż to była za dziewczyna? zkądże wiedzieć mogła jego imię?
Nie czekając pozwolenia, weszła, śmiało, rozglądając się z pewnym rodzajem bezczelności, która ściskała za serce, po całej izbie i nieposłanem jeszcze łóżku. Miała nogi bose. Szerokie dziury w jej spódniczce dozwalały widzieć długie jej nogi i chude kolana. Szczękała zębami.
Istotnie trzymała w ręku list jakiś, który też zaraz oddała Marjuszowi.
Marjusz, otwierając ten list, zauważył, że potężny opłatek, którym go zapieczętowano, był jeszcze całkiem wilgotny. Pismo tedy nie musiało pochodzić z bardzo daleka. Wyczytał w niem co następuje:
„Dowiedziałem się o pańskiej uprzejmości, żeś pan zapłacił za mnie komorne pół roku temu. Bóg ci za to zapłać młodzieńcze. Moja starsza córka opowie panu, że jesteśmy bez kawałka chleba już od dwóch dni we czworo, i jeszcze moja żona chora. Jeżeli nie mam zawodu w mojej myśli, zdaje mi się, że powinienbym mieć nadzieję, że pańskie szlachetne serce zmiękczy się temi powodami, i zdobędzie u pana żądzę stania mi się Opatrznością, racząc mi udzielić choćby lekkie dobrodziejstwo.
Pozostaje ze znakomitem poważaniem, które się słusznie należy dobroczyńcom ludzkości.
„P. S. moja córka zaczeka na pańskie rozkazy, kochany panie Marjuszu.“
List ten, rzucony pośród tej ciemnej przygody, która Marjusza zajmowała już od wczoraj wieczór, był mu jakby świecą wniesioną do piwnicy. Wszystko się na raz rozjaśniło.
Pochodził on widocznie ztąd, zkąd i tamte cztery inne. Było to to samo pismo, ten sam styl, ta sama ortografja, ten sam papier, ten sam zapach tytuniu. Było pięć listów, pięć wymyślonych historji, pięć adresów, ale jeden tylko podpisujący. Hiszpański kapitan don Alvarez, nieszczęśliwa matka Balizard, poeta dramatyczny Genflot, stary aktor Fabantou, nazywali się wszyscy czterej Jondrette, jeżeli tylko Jondrette sam nazywał się tem nazwiskiem.
Od czasu jak się był Marjusz sprowadził do rudery Gorbeau, nie miał prawie sposobności, jakeśmy to już powiedzieli, nietylko widywać ale nawet spotykać tych swoich najbliższych sąsiadów. Umysł jego, jak wiemy, był daleko od domu; a gdzie bieży umysł, tam i spojrzenie. Zapewne nieraz spotykał się z członkami rodziny Jondrotte, bądź to w kurytarzu, bądź na schodach; ale to były dla niego tylko jakby cienie; za dowód jak mało na nich zważał, może posłużyć to, że poprzedniego wieczora potrącił na bulwarze, nie poznawszy ich, córki Jondrett’a, gdyż widocznie były to one; widok zaś tej co była weszła do jego pokoju, zaledwie z ciężkością zdołał obudzić w nim po przez wstręt i litość niewyraźne przypomnienie, że ją już widział gdzieśkolwiek.
Teraz wszystko mu się wyjaśniać zaczynało. Począł przenikać, że sąsiad Jondrette miał widać za przemysł w swojej niedoli, wyzyskiwać litość osób dobroczynnych; że sobie wyszukiwał adresów i że pisywał, pod zmyślonemi nazwiskami, do ludzi o których sądził, że są bogaci i miłosierni, listy, które zanosiły jego córki na swoje własne ryzyko. Gdyż przykładny ten ojciec doszedł był już do tego, że ryzykował własne córki. Wyzywał niby do gry przeznaczenie, i stawiał dzieci swoje na kartę. Domyślał się też Marjusz, wnosząc z ich spiesznego biegu dnia poprzedniego, z ich zadyszania, z ich strachu, i z tych kilku słów szwargotu złodziejskiego, które był zasłyszał, że bez wątpienia te nieszczęśliwe dziewczęta praktykowały jeszcze niewiedzieć jakie ciemne rzemiosła, i że z tego wszystkiego wynikło w łonie społeczeństwa ludzkiego, takiego jakiem ono jest dzisiaj, dwoje upadłych istot, które nie były ani dziećmi, ani dziewczętami, ani kobietami, ale jakimś rodzajem potworów nieczystych i niewinnych zarazem, będących płodem nędzy.
Opłakane to stworzenia, bez nazwy, bez wieku, bez płci, którym nie jest już więcej możebnem ani dobre, ani złe, i które wychodząc z dzieciństwa nie mają już nic do posiadania; ani wolności, ani cnoty, ani odpowiedzialności. Dusze wykwitłe wczoraj zaledwie a już zwiędłe dnia dzisiejszego, podobne do tych kwiatów, porzuconych pośród ulicy, które każde błoto uplugawia, zanim je jakie koło zdruzgocze.
Jednakże, podczas kiedy Marjusz wpatrywał się w nią wzrokiem zdziwionym i bolesnym, dziewczyna ze swej na wszystkie strony, nic sobie nie robiąc kręciła się tu i owdzie po izbie z zuchwalstwem widma. Szastała się nagości; chwilami koszula jej rozmamana i podarta opadała jej prawie do pasa. Przesuwała krzesła, poruszała tualetowe drobiazgi, leżące na komodzie, brała w ręce suknie Marjusza, plądrowała po wszystkich kątach.
— A! jak bozię kocham — mówiła — to pan ma tu lusterko!
I nuciła sobie, jakby była samą, urywki z wodewilów, wesołe zwrotki, którym jej głos gardłowy i ochrypły nadawał wyraz grobowy. Z pod tej pozornej bezczelności przebijało coś jakby wymuszonego, niespokojnego i upokorzonego. Bezczelność bywa wstydem.
Nic nie było posępniejszego jak widzieć ją trzepoczącą się, i możnaby powiedzieć polatującą pośród izby z ruchami niby ptaka, które światło dzienne płoszy, albo któryby miał skrzydło złamane. Coś powiadało, że przy innych warunkach wychowania i przeznaczenia to obecne, zbyt wesołe i nazbyt, wolne wzięcie się dziewczyny, mogło być czemś słodkiem i uroczem. Nigdy wśród zwierząt, istota stworzona być gołębiem, nie zmienia się w krogulca. Zdarza się to tylko pomiędzy ludźmi.
Marjusz rozmyślał, i pozwalał jej robić co się podobało.
Przybliżyła się do stołu.
— Aha! — rzekła — książki!
Jakieś światło mignęło w jej szklistem oku. Ciągnęła dalej, (a wyraz jej głosu zdawał się wypowiadać, że była szczęśliwą, mogąc się pochwalić z czemśkolwiek, uczucie na które nie jest obojętnem żadne stworzenie ludzkie):
— Ja także umiem czytać!
Porwała szybko książkę otwartą na stole, i czytała dość płynnie:
„...Jenerał Bauduin otrzymał rozkaz zdobycia, z pomocą pięciu bataljonów swojej brygady, zamku Hougomont, który się znajduje na środku płaszczyzny Waterloo...“
Przerwała sobie:
— A! Waterloo! wiem, wiem. To była bitwa kiedyś. Mój ojciec tam był. Mój ojciec służył wojskowo. A jacyśmy Bonapartyści. ho! ho! To z Anglikami się bili, w tem Waterloo.
Położyła książkę, wzięła pióro i zawołała:
— Ja umiem także i pisać!
Umoczyła pióro w atramencie i zwracając się ku Marjuszowi:
— Chce pan zobaczyć? — rzekła. Patrz pan. Napiszę panu coś.
I zanim miał czas odpowiedzieć, napisała na arkuszu czystego papieru, który leżał na stole: Salcesony idą.
Potem rzucając pióro:
— Nie ma błędów ortograficznych, może pan zobaczyć. Myśmy odebrały wychowanie, obie z siostrą. Nie zawsześmy były tak, jak dzisiaj. Nie byłyśmy stworzone na to, żeby...
W tem miejscu przerwała sobie, wlepiła w Marjusza zagasłą źrenicę, i parsknęła śmiechem, mówiąc z wyrazem głosu, który zawierał w sobie wszystkie cierpienia duszy, zdławione tłumem wszystkich cynizmów:
— At!
I poczęła nucić następującą zwrotkę na wesołą nutę:
Jeść! jeść! tatulu!
Chleba ni kęs!
Zimno matulu
Gołybo grzbiet
Szczękaj zębami
Karusiu!
Pij łzy, jedz łkanie,
Kubusiu!
Zaledwie skończywszy ową śpiewkę rzekła znowu:
— Czy pan chodzi kiedy do teatru, panie Marjuszu? Ja bywam w teatrze. Mam brata, który się przyjaźni z aktorami i który od nich dostaje czasem bilety. Na ten przykład niecierpię paradyzu. Ani gdzie siedzieć wygodnie, ani co. Często się tyle ludzi nawali, czasem także okropnie śmierdzi.
Potem nagle w patrzyła się w Marjusza, twarz jej przybrała dziwny wyraz, i rzekła:
— Czy pan wie, że pan bardzo ładny chłopiec?
Jednocześnie przyszła im obojgu jedna i ta sama myśl, która wywołała uśmiech na usta dziewczyny, a rumieniec na twarz Marjusza.
Przybliżyła się do niego i położyła mu rękę na ramieniu.
— Pan nigdy nie uważa na mnie, ale ja pana znam, panie Marjuszu. Spotykam pana nieraz na schodach, i jeszcze widzę nieraz jak pan wchodzi do jednego co się nazywa Mabeuf, który mieszka od strony mostu Austerlitz. Tak, tak, widzę pana zawsze, ile razy spaceruję tamtędy. Bardzo panu do twarzy, oto wie pan, z temi włosami nastroszonemi.
Starała się głos swój zrobić słodkim, a nie umiała jak tylko mówić coraz ciszej. Część słów przepadała gdzieś w drodze od gardła ku ustom, jakby na klawiaturze, gdzie nie wszystkie tony odpowiadają.
Marjusz cofnął się był nieznacznie.
— Mam tu — rzekł ze zwykłą sobie zimną powagą — mam tu jakąś paczkę, która zdaje mi się należy do panny. Proszę sobie ją zabrać napowrót.
I oddał jej kopertę, zawierającą cztery listy.
Klasnęła w ręce i zawołała:
— Ah! cośmy się też naszukały!
Potem chwyciła za paczkę, rozdarła kopertę i mówiła:
— A! jak bozię kocham, cośmy się też naszukały z siostrą! A to pan to znalazł! na bulwarze nieprawda? to musiało leżeć na bulwarze? Patrzcieno! to musiało upaść wtedy kiedyśmy biegły. To ta smarkata widać upuściła. Jakeśmy przyszły do domu, rozstąp się ziemio! nie ma nigdzie. A żeśmy nie chciały żeby nas wytłukli, bo się bez tego jak najbardziej obejdzie, zmyśliłyśmy, żeśmy poodnosiły listy i że nam wszędzie pokazali figę. A tu raptem, masz, te biedne listy. Ale z czego pan poznał, że one do mnie należą? A! prawda, po piśmie. To to my się o pana szturchnęły wczoraj przechodząc wieczorem? Już było tak ciemno, ja powiadam do siostry: czy to jakiś pan? ona powiada: tak, to pan jakiś.
Mówiąc to rozwinęła prośbę adresowaną do dobroczynnego jegomości z kościoła Św. Jakóba.
— A! — rzekła — to prośba do tego starego, co to chodzi na mszę. Nawet właśnie oto sama pora iść teraz do niego. Trzeba będzie wziąść nogi za pas. Da nam może za co kupić śniadanie.
Potem zaczęła się śmiać i dodała:
— Wie pan, coby to było żebyśmy dziś jedli śniadanie? Tobyśmy oto mieli razem śniadanie onegdajsze, obiad onegdajszy, śniadanie wczorajsze i obiad wczorajszy, wszystko razem w kupie, dziś rano. Ot tak! to wam dopiero bal kundle! a kiedy wam mało, to sobie zdychajcie, do djabła!
Słowa te przypomniały znagła Marjuszowi, po co ta nieszczęśliwa przyszła do niego.
Sięgnął do kieszeni od kamizelki, ale nic tam nie znalazł.
Dziewczyna mówiła dalej, zdając się już nie wiedzieć o obecności Marjusza:
— Czasem wychodzę w wieczór. Czasem nie wracam do domu na noc. Zanimeśmy się tu sprowadzili, przeszłej zimy, mieszkaliśmy pod arkadami mostów. Zbijaliśmy się w kupę, żeby nie zmarznąć. Moja młodsza siostra beczała. Woda, to strasznie smutne. Kiedym nieraz pomyślała czyby się nie lepiej utopić, powiadałam sobie: Brr! tam zimno okrutnie. Chodzę sobie sama gdzie mi się zechce, sypiam czasem po rowach. Wie pan, w nocy, jak ja chodzę po bulwarze, to drzewa wyraźnie sterczą jakby widły, a domy to takie czarne, grube, zupełnie jakby wieże Panny Marji, ale co białe między niemi, to sobie wystawiam jakby to była rzeka, i mówię: To tu niby woda a tam brzegi. A gwiazdy to wyglądają jakby lampy od illuminacji, wyraźnie jakby kopciły i jakby je potem wiatr gasił. Czasem to mi tak szumi w głowie, jakby mi konie sapały w ucho, i chociaż to noc, to słyszę jednak katarynkę i jak kiedy to skrzypi w warsztatach gdzie bawełnę przędą. Zresztą, albo ja tam wiem? tak coś oto. Potem przywidzi mi się, jakby rzucali na mnie kamieniami, i uciekam co tchu, a wszystko wykręca się, wykręca. Jak człowiek nie jadł cały dzień, to taki dziwny.
I spojrzała na Marjusza z wyrazem obłąkania.
Przetrząsłszy i przeszukawszy wszystkie kieszenie, Marjusz zdołał nareszcie zebrać pięć franków i szesnaście soldów. W tej chwili, był to cały jego majątek.
— Zawsze mam przynajmniej na dzisiejszy obiad, pomyślał sobie, o jutrze pomyślimy jutro.
Odłożył dla siebie szesnaście soldów, a pięć franków oddał dziewczynie.
Porwała pieniądz drapieżnie.
— A! jak Bozię kocham — zawołała — a toż się to świeci dopiero!
I jakby blask ten posiadał własność roztopienia znagła w jej mózgu całej lawiny ulicznego szwargotu, wołała dalej:
— Pięć franków! królu złocisty! to mi rzecz! a to panie raj! dam ci za to co sam zechcesz! Brzęk! jak bozię kocham, będzie za co zbytkować; człowiek się obetka i nachleje, że aż mu będzie uszami wyłaziło. Dopieroż się to naćpa chabaniny, naprzepłukuje gardła wińskiem! Co? może sobie żałować? Wystarczy przynajmniej na dwa dni tej rozkoszy! Hej no! do palarusza! raz! dwa! trzy! to i dobrze!
Naciągnęła sobie koszulę na ramiona, nisko się skłoniła Marjuszowi, potem przesłała mu pocałunek od ręki i zwróciła się ku drzwiom mówiąc:
— Do zobaczenia, łaskawy panie. Ale to nic nie przeszkadza. Ja i tak pójdę jeszcze do starego z listem. Od przybytku głowa nie boli.
Przechodząc koło komody, spostrzegła na niej zeschłą kromkę chleba pleśniejącą w kurzu. Rzuciła się na nią łapczywie, i zaczęła gryść mrucząc do siebie:
— To smaczna rzecz, ale djable twarda! aż zęby skrzypią.
Poczem wybiegła.