Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Jondrette prawie płacze.

Izba była tak dalece ciemną, że ktokolwiek do niej wszedł ze dwora, doznawał koniecznie takiego wrażenia, jakby wchodził do piwnicy. Dwie tedy osoby nowo przybyłe postąpiły naprzód z pewnem wahaniem, zaledwie rozróżniając w około siebie przedmioty; same zaś były najdokładniej widziane i rozpatrywane szczegółowo oczami wszystkich mieszkańców izby, przyzwyczajonych do tego nieustającego zmroku.
Pan Biały zbliżył się ze swojem dobrem i smutnem spojrzeniem, i rzekł do Jondretta:
— Znajdziesz pan w tem zawiniątku całkiem nowe odzienie, ciepłe pończochy i kołdry wełniane.
— Nasz anielski dobroczyńca prawdziwie nas obarcza swemi darami — rzekł Jondrette kłaniając się aż do ziemi.
Następnie, pochylając się do ucha starszej córki, podczas kiedy nowo przybyli rozpatrywali tę opłakaną siedzibę, dodał z cicha i szybko:
— A co? nie mówiłem? łachmany; a pieniędzy ani grosza. Wszyscy oni tacy. Ale. ale, jakto był podpisany list do tego starego cymbała?
— Fabantou — odpowiedziała córka.
— A tak, artysta dramatyczny, już wiem.
Właśnie w czas to wypadło Jondrettowi, gdyż w tejże samej chwili stary pan obrócił się ku niemu, i odezwał się z miną, człowieka, który chciałby sobie przypomnieć nazwisko:
— Widzę, że się znajdujesz w bardzo przykrem położeniu, panie...
— Fabantou — odpowiedział żywo Jondrette.
— Panie Fabantou, tak, tak, przypominam sobie.
— Tak łaskawy panie, artysta dramatyczny, i to z niemałem powodzeniem niegdyś.
W tem miejscu Jondrette uważał widać za stosowne zabrać się do opętania filantropa; zawołał tedy głosem zapożyczonym w połowie od trjumfalnych przechwałek jarmarkowego kuglarza, w połowie od pokory żebraka, siedzącego przy gościńcu:
— Uczeń Talmy, łaskawy panie, tak tak. Takim jakim mnie pan widzisz, jestem jednak uczeń Talmy. Szczęście uśmiechało się do mnie kiedyś. Niestety teraz znowu kolej niedoli. Patrz! szlachetny dobroczyńco, ani chleba, ani ognia. Moje biedne dzieciska nie mają się nawet przy czem ogrzać, jedyne moje krzesło, dziurawe. Wybita szyba, w taką przykrą porę; moja małżonka w łóżku, chora!
— Biedna kobieta! — rzekł pan Biały.
— Moje dziecię skaleczone — dodał Jondrette.
Dziewczyna zajęta przybyciem obcych, wlepiła oczy „w piękną pannę“ i przestała była szlochać.
— Płaczże! beczże! — szepnął jej Jondrette.
Jednocześnie uszczypnął ją w zranioną rękę. Wszystko to istną wprawą kuglarza.
Dziewczę poczęło jęczeć w sposób rozdzierający.
Urocza dziewczyna, którą Marjusz w sercu swojem nazywał Urszulą, przybliżyła się spiesznie:
— Biedaczka! — rzekła.
— Patrz pani, moja anielska panienko! — ciągnął dalej Jondrette — ma całą rękę skrwawioną. Miała ten smutny wypadek, pracując przy kole w fabryce, dla zarobienia nędznych sześciu soldów dziennie. Może przyjdzie do tego, że wypadnie jej uciąć rękę.
— Czyż być może? — rzekł stary jegomość mocno zatrwożony.
Dziewczyna, biorąc słowa ojca za istotną prawdę, rozszlochała się jeszcze lepiej.
— Niestety! wszystko być może, wspaniały nasz dobroczyńco — rzekł ojciec.
Od niejakiego czasu. Jondrette przypatrywał się filantropowi w sposób jakiś osobliwszy. Mówiąc do niego zdawał się rozglądać w nim wielce uważnie, jakby usiłował pozbierać rozpierzchłe jakieś wspomnienia. Znagła, korzystając z chwili kiedy nowo przybyli rozpytywali się ze współczuciem o skaleczoną rękę dziewczyny, przemknął się koło swojej żony, która leżała na łóżku z miną przygnębioną i ogłupiałą, i szepnął jej szybko:
— Przypatrzno się uważnie temu człowiekowi.
Poczem, zwracając się znowu ku starem u jegomości, rozwodził dalej swoje ubolewania:
— Patrz pan, za całe ubranie, mam tylko na sobie koszulę mojej żony, i to całkiem podartą, i to wśród zimy! Nie mogę się na krok ruszyć z domu, bo nie mam czem okryć grzbietu. Gdybym miał choć jakie takie ubranie, poszedłbym do panny Mars, która mnie zna i bardzo mnie nawet lubi. Wszak zawsze mieszka jeszcze przy ulicy Tour des Dames? Czy pan uwierzy? grywaliśmy razem, na scenach prowincjonalnych! Podzielałem jej wawrzyny. Celimena z rozkoszą przyszłaby mi w pomoc, jestem pewny. Elmira z całego serca dałaby jałmużnę Belizarjuszowi! Ale tymczasem, nic! i ani grosza w domu! Żona mi oto chora, a tu ani grosza w domu! Żona moja cierpi duszności: wiek, łaskawy panie. A potem i usposobienie nerwowe do tego się przyłącza. Potrzebaby jej koniecznie ratunku, równie jak i córce. Ale doktór! ale apteka! czem tu płacić, kiedy niema ani złamanego grosza w domu? Padłbym na kolana choćby przed szelągiem, łaskawy panie! Otóż na co to teraz zeszły sztuki! I cóż państwo powiecie na to, ty zachwycająca pani, i ty szlachetny nasz opiekunie, cóż powiecie na to wy, którzy oddychacie tylko cnotą i miłosierdziem, i którzy napełniacie wonią swoją tę świątynię, gdzie moja nieszczęśliwa córka przychodząc się modlić, spotyka was codziennie! Gdyż ja wychowuję moje córki w zasadach religijnych, szanowny panie! Nie chciałem w żaden sposób żeby weszły do teatru. O! hultajki, niechby mi się tylko która z nich potknęła! U mnie nie ma żartów. Palę ja im tu perory w przedmiocie dobrej sławy, moralności, cnoty. Niechno powiedzą! Wszystko mi musi iść jak się należy. Od tego mają ojca! To nie są wcale nędznice z rzędu tych, co to zaczynają od tego, że nie mają rodziny, a kończą na tem, że poślubiają publiczność. Taka, to ci się nazywa najprzód panna Nikt, pani Omnibus. Kroćset djabłów! nie będzie tego w rodzinie Fabantou. Ja myślę dać im edukację cnotliwą, i żeby mi to było uczciwe, i żeby mi to było układne, i żeby mi to wierzyło w Boga, do wszystkich djabłów! Tymczasem łaskawy panie, szanowny panie, czy wie pan co nas czeka jutro? Jutro, to 4 lutego, dzień fatalny, ostateczny termin, który mi zapowiedział gospodarz domu; jeżeli mu tego wieczora nie zapłacę komornego, jutro moja starsza córka, ja, moja małżonka ze swoją gorączką, moje dziecko ze swoją raną, wszyscy czworo zostaniemy ztąd wypędzeni i wyrzuceni precz na ulicę, na bulwar, bez schronienia, na deszcz, na zimno, na śnieg. Taka to jest rzecz, zacny panie. Jestem dłużny za cztery kwartały; za cały rok, to jest razem sześćdziesiąt franków.
Jondrette kłamał bezczelnie. Nawet cztery raty nie byłyby wyniosły jak czterdzieści franków, a nie mógł być dłużnym za rok cały, skoro zaledwie sześć miesięcy temu Marjusz zapłacił był za półrocze.
Pan Biały dobył z kieszeni pięć franków i rzucił je na stół.
Jondrette miał czas mruknąć na ucho starszej córce:
— Patrzno, oto mi bestja przemądry! Właśnie ja tam sobie wiele robię z jego pięciu franków. To mi nie opłaca nawet krzesła ani szyby: róbże tu wydatki z takiemi gałganami.
Tymczasem pan Biały zdjął z siebie duży surdut ciemny, który nosił, na swoim granatowym tużurku, i położył go na poręczy od krzesła.
— Panie Pabantou — rzekł — nie mam więcej przy sobie jak tylko te pięć franków, ale muszę pójść odprowadzić moją córkę do domu; więc powrócę tu wieczorem. Wszak to dzisiejszego wieczora wypada panu termin zapłaty?
Dziwny wyraz rozjaśnił twarz Jondretta. Odpowiedział co żywo:
— Tak, tak, przezacny panie. Punkt o ósmej powinienem się już znajdować u mojego gospodarza.
— Więc tu przyjdę o szóstej, i przyniosę panu sześćdziesiąt franków.
— O! czcigodny dobroczyńco — zawoła! Jondrette, nieposiadąjąc się z radości.
I dodał pocichu do żony:
— Przypatrz mu się dobrze.
Pan Biały wziął znowu pod rękę piękną dziewczynę, i zwrócił się ku drzwiom:
— Zatem do widzenia, dziś wieczór dobrzy ludzie — rzekł.
— O szóstej — rzekł Jondrette.
— Tak, o samej szóstej.
W tej chwili surdut porzucony na krześle zwrócił uwagę starszej Jondretty.
— Panie — rzekła — pan zapomniał swego surduta.
Jondrette cisnął na swoją córkę piorunujące spojrzenie, w połączeniu z groźnym ruchem ramion.
Pan Biały odwrócił się i odpowiedział z uśmiechem:
— Nie zapomniałem go, tylko go zostawiam.
— O! szlachetny opiekunie — rzekł Jondrette — o wspaniały dobroczyńco! prawdziwie łzy mi się rzucają do oczów. Chciej mi pan pozwolić, żebym go odprowadził aż do dorożki.
— Jeśli pan chcesz tego koniecznie — odparł pan Biały — to przynajmniej weź na siebie ten surdut. Jest istotnie bardzo zimno.
Jondrette nie dał sobie tego powtórzyć dwa razy. Żywo nadział na siebie ciemny surdut.
I wyszli wszyscy troje, Jondrette przodem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.