Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz nic nie stracił z całej tej sceny, a jednak istotnie nie widział nic prawie. Oczy jego pozostały wrytemi w młodą, dziewczynę, serce jego pochwyciło ją, że tak powiem i objęło całą, zaraz od jej ukazania się na progu izby. Przez cały czas jej tam bytności, żył owem życiem zachwytu, które trzyma w zawieszeniu wszystkie poczucia zmysłów, i przebija całą duszę do jednego tylko przedmiotu. Wpatrywał się on, nie już w dziewczynę, ale w tę osobliwszą światłość, która miała na sobie płaszczyk jedwabny i aksamitny kapelusz. Gdyby była w tej chwili — weszła do izby gwiazda Syrjusza, nie zostałby ani na jotę więcej olśniony.
Podczas kiedy dziewczyna rozwiązywała zawiniątko, rozkładała odzienie i kołdry, — wypytywała się z dobrocią chorej matki i litowała się nad skaleczoną, śledził wszystkie jej ruchy, starał się usłyszeć każde jej słowo. Znał już jej oczy, czoło, piękność, kibić, postawę. Zdawało mu się, że kiedyś w ogrodzie zasłyszał był kilka słów jej mowy, ale nie był tego całkiem pewny. Byłby oddał dziesięć lat swojego życia, aby ją usłyszeć, aby módz unieść w duszy choć cząstkę tej muzyki. Ale — wszystko się gubiło w opłakanej wystawie deklamacyjnej i grzmiących wybuchach Jondretta. To domięszywało niemało gniewu do zachwycenia Marjusza. Pożerał ją oczami. Niepodobna mu było pogodzie się z myślą, że istotnie miał przed wzrokiem tę boską istotę, pośród tych wszystkich plugawych stworzeń, w tem potwornem legowisku. Zdawało mu się widzieć kolibra pomiędzy ropuchami.
Kiedy wyszła miał tylko jedną myśl, to jest pobiedz za nią, uczepić się jej śladów i nie opuścić jej, aż póki się nie dowie: gdzie mieszka? żeby już jej przynajmniej nie stracić, kiedy raz mu się udało tak cudownie ją odzyskać. Zeskoczył z komody i wziął kapelusz. Kiedy już kładł rękę na klamce i zabierał się do wyjścia, znagła zatrzymała go jedna uwaga. Korytarz był długi, schody strome, Jondrette gaduła, pan Biały jeszcze zapewne nie był wsiadł do dorożki, i gdyby odwróciwszy się nagle, bądź w korytarzu, bądź na schodach, bądź przy wyjściu, spostrzegł przypadkiem Marjusza w tym domu, niezawodnie byłby się tem zaniepokoił, i szukał środków wymknięcia mu się znowu; i wszystko przepadłoby znowu po raz drugi. Cóż tedy robić? czy się zatrzymać chwilę? ale znowu, podczas tego czekania, mogli odjechać. Dręczony był niepewnością. Wreszcie zdobył się na odwagę, i wyszedł z izby.
Nie zastał już nikogo w korytarzu. Pobiegł ku schodom. Nie było już nikogo na schodach. Zbiegł co tchu, i dostawszy się do bulwaru, spostrzegł właśnie, jak dorożka mijała róg ulicy Małego Bankiera, i wjeżdżała do miasta.
Marjusz puścił się biegiem w tym kierunku. Dotarłszy rogu bulwaru, znowu zobaczył dorożkę wjeżdżającą szybko w ulicę Mouffetard; była już bardzo daleko, ani sposobu ją dopędzić. Cóż? biedz tak ciągle, niepodobna; zresztą, z powozu łatwo było zapewne spostrzedz człowieka biegnącego co mu tchu starczyło w ślad za nim, i pan Biały mógł go poznać. W tej chwili, wypadkiem niesłychanym i cudownym, Marjusz ujrzał kabrjolet do najęcia, przejeżdżający próżno bulwarem. Nie było nic innego do zrobienia, jak tylko wsiąść do tego kabrjoletu, i kazać jechać za dorożką. Był to sposób pewny, skuteczny i nie przedstawiający żadnego niebezpieczeństwa.
Marjusz skinął na woźnicę żeby stanął, i krzyknął mu:
— Biorę cię na godzinę.
Z pośpiechu zapomniał sobie zawiązać chustkę na szyi, miał też na sobie stary swój surdut od pracy, u którego brakowało guzików. Również i koszula jego była mocno poprzecierana na zakładkach gorsu.
Woźnica zatrzymał się, przymróżył oko, i wyciągnął ku Marjuszowi lewą rękę, naśladując prawą ruch palców człowieka, który liczy pieniądze.
— Co to znaczy? — rzekł Marjusz.
— To znaczy, że trzeba zapłacić z góry — rzekł woźnica.
Marjusz przypomniał sobie znagła, że nie miał wszystkiego jak szesnaście soldów.
— Ileż się będzie należało? — zapytał.
— Dwa franki.
— Zapłacę z powrotem do domu.
Woźnica za całą odpowiedź zaświstał sobie arję z Córki Regimentu, i zaciął konia.
Marjusz spojrzał za oddalającym się kabrjoletem wzrokiem obłąkanym. Dla dwudziestu czterech soldów, których mu nie dostawało, tracił swoją uciechę, swoje szczęście, swoją miłość. Zapadał znowu w ciemności; był już przejrzał i oto znowu stawał się niewidomym. Pomyślał z goryczą, i nawet, bo trzeba wyznać wszystko, z głębokim żalem, o pięciu frankach, które był dał przed kilku godzinami tej dziewczynie. Gdyby miał w tej chwili te pięć franków, byłby ocalony, mógłby wrócić do życia, mógłby raz wydobyć się z otchłani i ciemności, daleko pozostawiając za sobą opuszczenie, tęsknotę, osamotnienie; a tak nawiązywał znowu czarną nić swego przeznaczenia do tej pięknej złotej osnowy, która tylko co mignęła mu przed oczyma, zrywając się raz jeszcze. Wrócił do rudery pogrążony w rozpaczy.
Mógł był się pocieszyć tem, że pan Biały obiecał wrócić wieczorem, i że nie pozostawało jak tylko lepiej się wziąść do rzeczy tym razem, ażeby go znów nie stracić z oczu: ale w swojem zachwyceniu, zaledwie słyszał że o tem była mowa.
W chwili kiedy wstępował na schody, spostrzegł po drugiej stronie bulwaru, tuż przy opustoszałych murach, ciągnących się wzdłuż ulicy Rogatki Gobelinów, Jondretta przyodzianego w surdut filantropa, jak rozmawiał z jednym z tych ludzi podejrzanego pozoru, dla których przyjęto nazwę włóczęgów podrogatkowych, ludzi zagadkowego oblicza, niepokojącej powierzchowności, którzy wyglądają jakby zawsze obmyślali coś złego; i którzy dość zwykle sypiają przez dzień cały, co pozwala wnosić, że muszą pracować nocami.
Dwaj ci ludzie, rozmawiający najobojętniej pomimo padającego śniegu, który wiatr miotał kłębami, mogli byli bezwątpienia zwrócić uwagę każdego ajenta policyjnego. Ale Marjusz zaledwie ich zauważał.
Jednakże, jakbądź silnem było jego zmartwienie, nie mógł jednak nie pomyśleć, że ten włóczęga podrogatkowy, z którym Jondrette rozmawiał, osobliwszym sposobem był podobny do niejakiego Panchaud, zwanego wiosennym i także Urwipołciem, którego mu był kiedyś pokazał Courfeyrac, jako uchodzącego w tej części miasta za nocnego przemysłowca dosyć niebezpiecznego. Widzieliśmy już w poprzedniej księdze nazwisko tego człowieka. Ten Panchaud, zwany wiosennym i zwany Urwipołciem występował później w kilku sprawach kryminalnych, i stał się od owego czasu sławnym łotrem. Wtedy był dopiero łotrem zawołanym. Dziś stał się już postacią tradycyjną pomiędzy zbójcami ulicznemi i rzezimieszkami. Był już mistrzem skończonym ku końcowi ostatniego panowania. Wieczorem, o zmroku, w porze, w której tworzą się gromadki szepczące między sobą zcicha, rozmawiano o nim w więzieniu la Force, w Lwim dole. Można było nawet w temże więzieniu, właśnie w miejscu gdzie się znajdował tuż pod przechodem patrolów ów kanał kloakowy, który posłużył do niesłychanej, wśród białego dnia, ucieczki trzydziestu więźniów, w roku 1843; można tedy było, na jednej z tafli kamiennych tej kloaki, wyczytać jego nazwisko: Panchaud, zuchwale wyryte jego własną ręką, podczas którejś z jego ucieczek. Policja miała go już na oku w r. 1832, ale w owym czasie jeszcze był jawnie nie wystąpił.