Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Marjusz uznał za stosowne zająć znowu swoje stanowisko obserwacyjne. W mgnieniu oka, ze zręcznością sobie właściwą, znajdował się już przy otworze w ścianie.
Zajrzał tamtędy.
Wnętrze izby Jondrettów przedstawiało osobliwszy widok; i Marjusz teraz dopiero mógł sobie wytłómaczyć osobliwszą jasność, którą tam był zauważył. W istocie paliła się tam świeca w mosiężnym lichtarzu mocno zaśniedziałym, ale właściwie nie jej to światło oświecało w ten sposób izbę. Była ona cała jakby wypełniona czerwonawym odblaskiem, pochodzącym z dość dużej fajerki z blachy żelaznej postawionej w kominie, i pełnej żarzącego się węgla. Była to ta sama fajerka, którą baba przyrządzała już od rana. Węgiel był rozgorzały i fajerka cała rozpalona do czerwoności. Migały z niej płomyki błękitne, dając wyraźnie rozróżnić pośród siebie kształt dłuta, kupionego przez Jondretta na ulicy Piotra Lombard. Dłuto to także czerwieniało zwolna, zagrążone w rozżarzonych węglach. Widać też było w jednym kącie przy drzwiach, przygotowane jakby na użytek jakiś przewidziany naprzód, dwie kupy, z których jedna zdawała się być stosem żelaztwa, druga rozmaitego rodzaju postronków. Wszystko to, oczom kogoś, któryby nie wiedział co to się tam takiego przygotowywało, mogło się zarówno zdawać rzeczą złowrogą, jak i bardzo zwyczajną. Izba oświetlona w ten sposób, wyglądała raczej na kuźnią, jak na czeluście piekielne; ale Jondrette znowu przy blaskach tych podobny był raczej do szatana, jak do kowala.
Gorąco żaru było tak silne, że świeca stojąca na stole topniała od strony fajerki, i knot był prawie obnażony. Stara ślepa latarka mosiężna, godna Diogenesa, któryby się stał Cartouch’em, stała na murku komina.
Ponieważ fajerka ustawiona była w samem ognisku, obok głowni prawie już zgaszonych, wszystkie jej zatem wyziewy ulatywały przez rurę od komina, w skutek czego nie wydawała najmniejszego zapachu.
Księżyc, wpadający po przez cztery szyby okna, rzucił białawe światło w izbę poczerwieniałą i rozgorzałą; i dla poetycznego umysłu Marjusza, który umiał marzyć nawet w chwilach czynu, wydawało się to jakby myślą niebieską, wplatającą się w udręczające sny ziemskie.
Powiew wiatru, wpadający przez stłuczoną szybę, przykładał się do rozpraszania zapachu węgla; co służyło do zatajenia obecności fajerki.
Jaskinia Jondrettów, jeżeli sobie przypomniemy poprzedni opis rudery Gorbeau, doskonale przypadała na miejsce spełnienia czynu gwałtownego i tajemniczego, i na schronienie dla zbrodni. Była to najbardziej odosobniona izba, najbardziej odosobnionego domu, na najodludniejszym bulwarze z całego Paryża. Gdyby zasadzka nie istniała już na świecie, tamby ją pewnie wynaleziono.
Cała szerokość domu, i pełno niezamieszkałych, pustych izdebek, oddzielało tę dziurę od bulwaru, a jedyne okno, które miała, wychodziło na puste place, otoczone murami i parkanami.
Jondrette zapalił sobie fajkę, usiadł na przedziurawionem krześle, i zaczął kopcić. Żona szeptała mu coś ciągle do ucha.
Gdyby Marjusz był Courferyac’em, to jest jednym z tych ludzi, co radzi, śmieją się we wszystkich wypadkach życia, byłby się w głos roześmiał, spojrzawszy na żonę Jondretta. Miała na głowie kapelusz czarny z piórami, który dość dokładnie przypominał kapelusze heroldów z koronacyi Karola X-go; ogromny szal tartanowy, zarzucony na trykotową spódnicę, i chodaki męzkie, któremi jej córka pogardziła rano. To właśnie ubranie wywołało wykrzyknik Jondretta:
— „A! to dobrze, widzę żeś się ubrała. Trzeba żebyś mogła obudzać zaufanie.“
Co do Jondretta, ten wcale nie porzucił był nowego surduta, zbyt na niego przestronnego, który mu był dał pan Biały; i ubiór jego, jak i wprzódy, przedstawiał rażącą dysharmonię surduta ze spodniami, która, jak sobie przypominamy, stanowiła w oczach Courfeyrac’a ideał poety.
Znagła Jondrette odezwał się głośno:
— Ale, ale, dobrze że o tem pomyślałem: na taką porę przyjedzie pewnie dorożką.
Więc zapal latarnię, weź ją i zejdź. Postoisz za drzwiami od ulicy, i jak tylko usłyszysz, że dorożka zajechała, zaraz otworzysz drzwi, on wysiądzie, poświecisz mu na schodach i na korytarzu, i podczas kiedy tu wejdzie, zbiegniesz prędko, zapłacisz dorożkarza, i odprawisz go do djabła.
— A zkąd pieniądze? — spytała baba.
Jondrette sięgnął do kieszeni i dał jej pięciofrankówkę.
— A ty zkąd to masz? — zawołała.
Jondrette odpowiedział z godnością:
— To ten sam okrąglaczek, który szanowny sąsiad zaofiarował dzisiejszego rana.
I dodał:
— Ale wiesz co, trzebaby tu dwóch krzeseł.
— A to na co?
— Żeby było na czem siedzieć.
Marjusz uczuł dreszcz po wszystkich członkach, słysząc, jak Jondretta odpowiedziała na to w sposób najspokojniejszy:
— A! to pójdę po prostu pożyczyć od sąsiada.
I szybkim zwrotem rzuciła się ku drzwiom, i wyszła na korytarz.
Stało się to tak prędko, że Marjusz ani mógł zdążyć zejść z komody i wsunąć się pod łóżko.
— Ale weź z sobą świecę — zawołał Jondrette.
— Nie trzeba — rzekła — toby mi tylko zawadzało. Mam i tak dwa krzesła do zabrania. Zresztą, księżyc świeci.
Marjusz usłyszał, jak ciężka ręka baby szukała omackiem klucza w jego zamku. Wreszcie drzwi się otworzyły. Pozostał nieruchomy, jakby przybity do miejsca i zdrętwiały od przerażenia.
Stara weszła.
Okienko w dymniku przepuszczało słaby promień księżyca pomiędzy dwiema grubemi smugami cienia. Jedna z tych smug zasłaniała najzupełniej ścianę do której się przycisnął Marjusz, i to w taki sposób, że zupełnie w niej znikał.
Stara obejrzała się w około, nie spostrzegła Marjusza, wzięła dwa krzesła, jedyne jakie były w pokoju i odeszła, hałaśliwie trzaskając drzwiami za sobą.
Wkrótce była znów z powrotem w swojej izbie.
— Ot masz dwa krzesła.
— A tu znów jest latarnia — rzekł mąż. Schodź żywo.
Odeszła natychmiast, a Jondrette został sam.
Ustawił dwa krzesła po dwóch stronach stołu, poruszył dłuto wśród węgli, postawił przed kominem kawałek starego parawanu, ażeby zasłaniał fajerkę; potem udał się do kąta, w którym leżała kupa postronków, i schylił się, coś pomiędzy niemi rozpatrując.
Marjusz poznał wtedy, że to, co brał był dotąd za jakąś zbieraninę bezładną, było drabiną sznurową bardzo dobrze zrobioną, z drewnianemi szczeblami i z dwoma hakami do zaczepiania.
Ta drabina, oraz kilka grubych narzędzi, wyglądających na prawdziwe maczugi z żelaza, które przeglądały z pośród kupy żelaztwa, nagromadzonej po za drzwiami, nie znajdowały się jeszcze z rana w izbie Jondrettów, i widocznie zostały dopiero przyniesione po południu, podczas nieobecności Marjusza.
— To widocznie narzędzia kowalskie, pomyślał Marjusz.
Gdyby był więcej nieco świadomy rzeczy w tym względzie, byłby rozpoznał w tem, co mniej słusznie brał za przybory kowalskie, niektóre narzędzia do wyłamywania zamków i otwierania drzwi, i inne do piłowania i przecinania; słowem dwie rodziny złowrogich narzędzi, które złodzieje nazywają: młódki i kosarze.
Komin i stół z dwoma krzesłami znajdowały się właśnie naprost Marjusza. Po zakryciu fajerki, izba była już tylko oświetlona przez świecę; najmniejsza skorupa na stole albo na kominie, rzucała cień duży. Dzban bez ucha zamraczał tym sposobem połowę ściany. W izbie tej osiadł jakiś spokój ohydny i groźny. W powietrzu już zdawało się unosić oczekiwanie czegoś przerażającego.
Jondrette usiadł znowu na swojem miejscu i był tak mocno zajęty myślami, że nawet nie uważał jak mu fajka zgasła. Światło świecy uwydatniało dzikie i przebiegłe rysy jego twarzy. Niekiedy marszczył brwi i zdawał się coś rozprawiać prawą ręką, jakby odpowiadał na uwagi jakiegoś zawiłego wewnętrznego monologu. W jednej z tych ciemnych odpowiedzi, które robił sam sobie, wyciągnął nagle szufladę od stołu, wyjął z niej długi nóż kuchenny i spróbował jego ostrza na paznogciu: Zrobiwszy to, włożył go nazad w szufladę i zasunął.
Marjusz ze swej strony wyjął krucicę z prawej kieszeni i odwiódł kurek.
Sprawiło to lekkie zgrzytnięcie ostre i dość wyraźne.
Jondrette zadrżał i podniósł się do połowy na swojem krześle.
— Kto tam? — zawołał.
Marjusz wstrzymał oddech. Jondrette słuchał czas jakiś, potem uśmiechnął się mówiąc:
— Także osioł ze mnie! toż to szyba stłuczona tak trzeszczy.
Marjusz zostawił krucicę w ręku.