Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Znagła, daleki i smutny dźwięk dzwonu zatrząsł szybami. Wybiła szósta na wieży u świętego Medarda.
Jondrette potakiwał skinieniem głowy każdemu uderzeniu. Po wybiciu szóstego objaśnił świecę palcami.
Potem zaczął chodzić po izbie, nasłuchiwał w korytarzu, chodził i nasłuchiwał znowu.
— Byle tylko przyszedł, mruczał pod nosem.
Potem wrócił znowu do krzesła.
Tylko co był usiadł kiedy się drzwi otworzyły.
Otworzyła je stara Jondretta, a potem cofnęła się na korytarz, wykrzywiając się niby w sposób wielce grzeczny, co się znagła widzieć dało przy świetle latarki padającem od dołu.
— Proszę, proszę — rzekła.
— A! proszę szlachetny dobroczyńco — powtórzył Jondrette, zrywając się co tchu z siedzenia.
Ukazał się we drzwiach pan Biały.
Miał w twarzy wyraz pogody, który go czynił dziwnie poważnym.
Położył na stole cztery luidory.
— Panie Fabantou — rzekł — oto na twoje komorne, oraz na pierwsze wasze potrzeby. Przyjmijcie choć to tymczasem.
— O! niech ci Bóg zapłaci, wspaniały nasz dobroczyńco — rzekł Jondrette.
I zbliżając się szybko do żony:
— Odpraw dorożkę — dodał.
Baba wymknęła się za drzwi, podczas kiedy jej mąż bez końca się kłaniał i ofiarowywał krzesło panu Białemu. W chwilę potem wróciła i szepnęła mu do ucha:
— Już.
Śnieg, który padał przez dzień cały od samego rana, leżał tak grubo na ulicy, że, podobnie jak nie słychać było turkotu przyjeżdżającej dorożki, tak i nie słychać było kiedy odjechała.
Tymczasem pan Biały usiadł.
Jondrette zajął drugie krzesło, naprzeciw pana Białego.
Teraz, dla wyrobienia sobie dokładnego pojęcia o scenie, która ma nastąpić, niech sobie wyobrazi czytelnik: mroźną noc, samotne Salpêtriery pooblekane śniegiem, i bielejące przy świetle księżyca jakby ogromne całuny; przyćmioną jasność latarni ulicznych, zaczerwieniających gdzie niegdzie te ponure bulwary, i te długie szeregi czarnych wiązów; ani jednego przechodnia na jakie ćwierć mili na około; ruderę Gorbeau pogrążoną w najwyższej potędze milczenia, okropności nocy, a w tej ruderze, pośród tych samotni, pośród tego cienia, obszerną izbę Jondrett’a, oświeconą jedną tylko świecą, i w tem legowisku dwóch ludzi, siedzących przy stole: pana Białego, ze spokojem na czole, Jondrett’a uśmiechającego się i straszliwego; jego żonę, maciorę-wilczycę w jednym kącie, i po za ścianą Marjusza niewidzialnego w pogotowiu, nie tracącego ani jednego słowa, ani jednego poruszenia, z uchem na czatach, z krucicą w pięści.
Marjusz zresztą doświadczał tylko wzruszenia zgrozy, ale żadnej bojaźni. Zaciskał rękę, w której trzymał krucicę, i czuł się uspokojonym.
— Powstrzymam tego nędznika, kiedy mi się spodoba — myślał sobie.
Czuł, że policja znajduje się gdzieś tuż na czatach, czekając na znak umówiony, i gotowa sięgnąć swą ręką po zbrodniarzy.
Spodziewał się zresztą, że z tego gwałtownego spotkania Jondrett’a z panem Białym, wykrzesze się jaka iskra, rzucająca światło na to wszystko o czem tak mocno pragnął się dowiedzieć.