Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.
Że należy mieć baczność na ciemne głębie.

Siadłszy na krześle, pan Biały skierował wzrok ku tapczanom, które były próżne.
— Jakże się ma nasza skaleczona? — zapytał.
— Źle — odpowiedział Jondrette, z uśmiechem czułym i przepełnionym wdzięcznością. Bardzo źle, przezacny panie. Starsza jej siostra zaprowadziła ją do szpitala na Błocie, żeby ją tam opatrzono. Zobaczy je pan obie, bo zaraz wrócą.
— Ale pani Fabantou zdaje mi się zdrowsza trochę? — rzekł pan Biały, rzucając wzrokiem na pocieszne przystrojenie Jondretty, która stojąc pomiędzy nim i drzwiami, jakby już zawczasu strzegła wyjścia, przyglądała mu się w postawie pełnej groźby i prawie się nastawiając do walki.
— Gdzie tam! umierająca! — rzekł Jondrette. Ale co pan chce; ona ma tyle męztwa, tyle władzy nad sobą! To nie kobieta, to raczej wół.
Baba wzruszona pochwałą, zawołała z mizdrzeniem się udobruchanej poczwary:
— Zawsześ taki dobry dla mnie, mości Jondrette.
— Jondrette? — rzekł pan Biały — zdawało mi się, że się pan nazywa Fabantou?
— Fabantou zwany także Jondrette — podchwycił żywo mąż. Przezwisko sceniczne.
I zmarszczywszy się na żonę, czego pan Biały nie widział bynajmniej, mówił dalej z natężeniem głosu przesadnem i pieszczotliwem:
— A! my bo byliśmy zawsze prawdziwym wzorem małżonków, ta biedna kotka i ja! Cóżby nam zostało, gdybyśmy nie mieli choć tego! Jesteśmy tak nieszczęśliwi, czcigodny panie! Cóż z tego, że się ma ręce do pracy, kiedy nie ma pracy dla rąk! ma człowiek serce w piersi, ale nie ma roboty! Nie wiem prawdziwie jak to tam rząd układa to wszystko, ale słowo honoru, łaskawy panie, nie jestem wcale jakobinem, ani żadnym zagorzalcem, nie życzę mu nic złego: ale gdybym był ministrem, daję panu najświętsze moje słowo, żeby to wszystko szło inaczej. Patrz pan na ten przykład, chciałbym moje córki kazać uczyć robienia pudełek. Powiesz mi pan na to: „co znowu, rzemiosło?“ Tak, tak, rzemiosło, liche rzemiosło, mizerny sposób do życia! Co za upadek! szlachetny dobroczyńco. Co za poniżenie, kiedy kto był tem, czem myśmy byli! Niestety! nie pozostało nam już nic z czasów naszego dobrego bytu, nic już jak tylko ten jeden przedmiot; obraz do którego przywiązuję wiele ceny, ale który jednak byłbym skłonny zbyć za pieniądze, bo trzeba żyć przecie — nic nie pomoże — żyć trzeba!
Podczas kiedy Jondrette wypowiadał to wszystko z pewnym rodzajem pozornego nieładu, który w niczem nie zmieniał wyrazu zmyślonego i chytrego jego twarzy, Marjusz podniósł wzrok, i ujrzał w głębi izby kogoś, którego dotąd nie spostrzegał. Istotnie wszedł był jakiś człowiek, i to tak cichaczem, że nawet nie słychać było skrzypnięcia drzwi ani klamki. Miał on na sobie kamizelkę z fioletowego trykotu, starą, zużytą, poplamioną, poprzecieraną, ziewającą szparami na wszystkich składach, szerokie spodnie manszestrowe, grube skarpetki na nogach, był zresztą bez koszuli, z gołą szyją, z gołemi i ponakłuwanemi rękami, z twarzą pomazaną czemś czarnem. Usiadł sobie w milczeniu, skrzyżowawszy ręce na najbliższym tapczanie; a ponieważ się znajdował po za żoną Jondrett’a, zaledwie go tedy widać było.
Ten rodzaj przeczucia magnetycznego, który ostrzega nas o przybyciu kogoś nowego, sprawił, że pan Biały odwrócił się, prawie jednocześnie ze spostrzeżeniem Marjusza. Nie mógł powściągnąć wyrazu zdziwienia, który nie uszedł oka Jondrett’a.
— A! widzę że się pan przypatruje swojemu, surdutowi — zawołał Jondrette zapinając się z postawą pełną ugrzecznienia. Jakby na mnie zrobiony; doprawdy, bardzo mi w nim dobrze.
— Co to za człowiek? — spytał pan Biały.
— To? to sąsiad. Nie ma co zważać na niego.
Ów sąsiad miał osobliwszą powierzchowność. Jednak w okolicy przedmieścia Św. Marcela, znajduje się mnóstwo fabryk wyrobów chemicznych. Również wielu robotników z innych fabryk może miewać twarz uczernioną. Zresztą, cała osoba pana Białego tchnęła prostaczem i zarazem nieustraszonem zaufaniem. Mówił dalej:
— Przepraszam pana. O czemże to mówiliśmy przed chwilą, panie Fabantou?
— Mówiłem, zacny i ukochany opiekunie — ciągnął Jondrette, wsparłszy się łokciami na stole i wlepiając w pana Białego wzrok wryty i rozczulony, dość podobny do spojrzenia węża boa; — mówiłem panu, że mam obraz do sprzedania.
Zrobił się lekki szmer u drzwi. Wszedł drugi jakiś człowiek, i usiadł jak i pierwszy na tapczanie, po za Jondrettą. Miał jak i pierwszy ręce obnażone, i na twarzy powłokę z atramentu, czy z sadzy.
Jakkolwiek ten człowiek istotnie wśliznął się był pocichu do izby, nie przeto jednak pan Biały go spostrzegł.
— Nie ma na to co uważać — rzekł Jondrette. To są domownicy. Mówiłem tedy, że z całej przeszłej świetności pozostał mi tylko obraz szacowny. Proszę pana niech pan zobaczy.
Wstał, poszedł ku ścianie, przy której była oparta rama z desek wyżej wzmiankowana, i odwrócił ją zostawiając jak wprzódy opartą o ścianę.
Było to w istocie coś podobnego do obrazu, który blask świecy pozwalał rozpoznać od biedy. Marjusz nie wiele co mógł na nim rozróżnić, gdyż mu go w części Jondrette zasłaniał; potrafił tylko dostrzedz lichą bazgraninę i jakąś niby główną osobę obrazu, namalowaną z krzyczącą jaskraw ością bohomazów jarmarkowych i malowideł z parawanu.
— Cóż to takiego? — spytał pan Biały.
Jondrette począł się zachwycać:
— Mistrzowskie malowidło! obraz znakomitej wartości! szlachetny dobroczyńco! Kocham go jak własne moje córki; przywodzi mi na pamięć tyle wspomnień! Ale powiedziałem to już, i nie cofam słów moich, jestem tak nieszczęśliwy, że byłbym skłonnym go sprzedać!
Bądź to wypadkiem, bądź że poczynał przeczuwać niebezpieczeństwo, pan Biały rozpatrując niby obraz, powiódł wzrokiem w głąb izby. Znajdował się tam już w tej chwili czterech ludzi, trzech siedzących na tapczanie, jeden oparty o ścianę przy drzwiach, wszyscy z obnażonemi ramiony, nieruchomi, z twarzami pomazanemi czemś czarnem. Jeden z tych co siedzieli na tapczanie, opierał się o ścianę, mając zamknięte oczy. Można było myśleć że spał. Był to stary jakiś człowiek; jego białe włosy, przy czarnej twarzy, robiły okropne wrażenie. Dwaj drudzy zdawali się młodzi; jeden był z brodą, drugi z długiemi włosami. Żaden z nich nie miał obuwia; ci co nie mieli na nogach skarpetek byli boso.
Jondrette zauważył, że wzrok pana Białego niekiedy zwracał się ku tym ludziom.
— To są przyjaciele, sąsiedzi — rzekł. To tam zamorusane, bo to ma do czynienia z węglami. To po prostu węglarze. Nie zatrudniaj się niemi zbytecznie, szanowny dobroczyńco, ale oto lepiej kup mój obraz. Miej litość nad moją, nędzą. Nie będę się bardzo drożył. Ile też go cenić będziesz?
Ależ — rzekł pan Biały, wpatrując się Jondrettowi w oczy, jak człowiek, który się zaczyna mieć na baczności; ależ to jest jakiś szyld z nad szynkowni, to warte ze trzy franki.
Jondrette odpowiedział ze słodyczą:
— Czy masz pan z sobą swój pugilares? Przestanę na trzech tysiącach franków.
Pan Biały wstał, oparł się o ścianę, i szybko przebiegł wzrokiem całą izbę.
Miał Jondrett’a po lewej stronie, od okna, a jego żonę i czterech przybyłych, po prawej stronie drzwi. Czterej ludzie nie ruszali się bynajmniej, i zdawali się go nawet nie widzieć; Jondrette zaś począł mówić dalej tonem płaczliwym, z okiem tak zamglonem i wyrazem tak żałosnym, iż pan Biały mógł myśleć, że człowiek, którego miał przed oczyma, po prostu tylko oszalał z nędzy.
— Jeżeli nie kupisz odemnie mojego obrazu, szanowny dobroczyńco — mówił Jondrette; niema już dla mnie ratunku, i nie pozostaje mi jak tylko rzucie się do rzeki. Mój Boże! kiedy sobie pomyślę, że chciałem kazać uczyć moje córki roboty pudełek ozdobnych, pudełek do podarunków na kolendy! Otóż potrzeba jest do tego; stołu z wgłębieniem w środku, żeby się czasem szkła nie zsuwały na ziemię; trzeba na to umyślnego piecyka; garnka z trzema przegrodami, na rozmaite stopnie gęstości jakie powinien mieć klej, stosownie do tego, czy go się używa do drzewa, czy do papieru, czy do materji; nożyka do krajania tektury, formy do nadawania jej kształtu, młotka do przybijania ozdób stalowych, pędzli, pędzelków, djabli tam nareszcie wiedzą czego jeszcze więcej; a wszystko to dla zarobienia czterech soldów dziennie! i trzeba na to czternaście godzin pracy! i każde pudełko musi przechodzić trzynaście razy przez ręce robotnicy! i zwilżać papier! i nic nie poplamić, broń Boże, i starać się żeby klej nie ostygł! kroćset djabłów, ja panu powiadam! cztery soldy dziennie! jakże pan chcesz żeby można było wyżyć z tego?
Mówiąc to wszystko, Jondrette nie patrzał bynajmniej na pana Białego, który mu się bacznie przyglądał. Pan Biały wlepiał wzrok swój w Jondrett’a, a oko Jondrett’a wlepiało się we drzwi. Gorączkowa baczność Marjusza przebiegała od jednego do drugiego. Pan Biały zdawał się zapytywać siebie: Czy ten człowiek zgłupiał? Jondrette powtórzył jeszcze parę razy, rozmaicie swój głos stopniując, ale zawsze w tonie płaczliwym i błagalnym:
— Nie pozostaje mi jak tylko rzucić się w rzekę! Któregoś dnia zbiegłem już nawet na to z trzech schodów od strony mostu Austerlickiego!
Znagła zagasła jego źrenica rozgorzała ohydnym płomieniem, mały ten człowiek wyprostował się i stał się przerażającym; postąpił ku panu Białemu, i zawołał grzmiącym głosem.
— Zresztą, wcale tu już nie o to idzie. Czy mnie pan poznajesz?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.