Nędznicy/Część trzecia/Księga ósma/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nędznicy |
Wydawca | Księgarnia S. Bukowieckiego |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. Dunin |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Misérables |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W tej chwili drzwi od izby otworzyły się nagle, i ukazało się w nich trzech ludzi w płóciennych niebieskich bluzach, w maskach z czarnego papieru. Pierwszy z nich był chudy, i miał w ręku długą pałkę okutą w żelazo; drugi, który był rodzajem olbrzyma, trzymał przez środek rękojeści i ostrzem na dół, ogromny obuch do zabijania wołów.
Trzeci, człowiek wielce barczysty, mniej chudy od pierwszego ale i mniej atletyczny niż drugi, trzymał w pięści ogromny klucz skradziony zapewne ze drzwi jakiego więzienia.
Zdawało się, iż Jondrette czekał tylko na przybycie tych ludzi. Zawiązała się szybka rozmowa pomiędzy nim i człowiekiem z maczugą, owym chudym.
— Czy wszystko w gotowości? — rzekł Jondrette.
— Wszystko — odpowiedział człowiek chudy.
— A gdzie Parnas?
— Zatrzymał się sowizdrzał poromansować z twoją córką.
— Z którą?
— Ze starszą.
— Czy dorożka jest na dole?
— Jest.
— A dryndulka zaprzężona?
— Zaprzężona.
— A konie dobre.
— Doskonałe.
— Czy czeka tam, gdziem kazał?
— Tam.
— To dobrze — rzekł Jondrette.
Pan Biały był bardzo blady. Rozpatrywał wszystko co się działo w około niego, w izbie, jak człowiek który widzi w co popadł; i głowa jego, kolejna zwracając się ku wszystkim głowom, które go otaczały, poruszała się z baczną powolnością i zdziwieniem, ale nie było w jego postawie nic podobnego do obawy. Zrobił był sobie ze stołu jakby rodzaj zaimprowizowanego szańca, i człowiek ten, który chwilą przedtem wyglądał tylko na starego poczciwca, stał się znagła atletą, i położył swoją pięść potężną na poręczy od krzesła z postawą straszliwą i zadziwiającą.
Starzec ten, tyle pewny siebie i tyle odważny wobec tak wielkiego niebezpieczeństwa, zdawał się być jednym z tych ludzi, którzy są tyle mężni ile są dobrzy, swobodni i z prostotą. Ojciec kobiety, którą kochamy nie jest nigdy obcym dla nas, Marjusz uczuł się dumnym z tego nieznajomego.
Trzej ludzie, o których Jondrette powiedział że są węglarzami, wybrali tymczasem z pośród kupy żelastwa, jeden spore nożyce, drugi obcęgi, trzeci młot, i uszykowali się wpoprzek drzwi, nie mówiąc ani słowa. Stary został na tapczanie, i tylko na chwilę przetarł oczy. Jondretta usiadła obok niego.
Marjusz pomyślał, że lada chwila wypadnie już wdać się w tę sprawę, i podniósł prawą rękę ku sufitowi w kierunku korytarza, w gotowości do wypalenia z krucicy.
Jondrette, ukończywszy swoją rozmowę z człowiekiem mającym maczugę, zwrócił się znowu ku panu Białemu i powtórzył swoje zapytanie, towarzysząc mu tym śmiechem cichym, przytłumionym i straszliwym, który mu był właściwym.
— Więc mnie pan nie poznajesz?
Pan Biały spojrzał mu w oczy i rzekł:
— Nie.
Wtedy Jondrette przybliżył się aż do stołu, pochylił się po nad świecą, zaplatając ręce na krzyż, przybliżając swoją twarz kanciastą i dziką do spokojnego oblicza pana Białego, i podchodząc najbliżej jak mógł, choć pan Biały bynajmniej się przed nim nie usuwał: i w tej postawie dzikiego zwierzęcia, które się zabiera ukąsić, zawołał:
— Otóż, nie nazywam się nawet Jondrette, tylko się nazywam Thenardier! Jestem karczmarzem z Montfermeil! Czy pan słyszysz? Thenardier! A teraz czy mnie poznajesz?
Zaledwie dostrzeżona czerwoność przesunęła się po czole pana Białego, odpowiedział ani drżącym głosem, ani go podnosząc, ale ze zwyczajnym sobie spokojem:
— Nie więcej teraz, jak wprzódy.
Marjusz nie dosłyszał już tej odpowiedzi. Ktoby go był widział w tej chwili, pośród tych ciemności, byłby go znalazł osłupiałym, na pół obłąkanym i jakby rażonym od pioruna. W chwili kiedy Jondrette wyrzekł: nazywam się Thenardier, Marjusz zadrżał po wszystkich członkach i zmuszony był oprzeć się o mur, jakby uczuł chłód żelaza przeszywającego mu serce. Potem prawa jego ręka, gotowa lada chwila dać umówiony wystrzał, opuściła się zwolna na dół; i wtedy, kiedy Jondrette powtórzył: „czy słyszysz pan? Thenardier,“ — słabnące jej palce tylko co nie upuściły krucicy. Jondrette, odkrywając znagła kim był w istocie, nie wywołał tem najmniejszego wzruszenia w panu Białym, ale za to zbił z nóg Marjusza.
Nazwisko to, Thenardier, którego pan Biały nie zdawał się znać wcale, Marjusz znał dokładnie. Trzeba sobie przypomnieć, czem to nazwisko było dla niego! Nazwisko to nosił on na sercu, zapisane w testamencie ojca, nosił je w głębi pamięci, w tem świętem zaleceniu: „Jakiś, nazwiskiem Thenardier, ocalił mi życie. Jeżeliby go syn mój kiedy spotkał, niech zrobi dla niego wszystko, co tylko będzie w jego możności.“ Nazwisko to, jak sobie przypominamy, było jedną ze czci jego duszy; w bałwochwalstwie swojem wiązał je zawsze z nazwiskiem ojca. Jakto? więc to był ten sam Thenardier, więc to był ten sam karczmarz z Montfermeil, którego napróżno i tak długo szukał! Znajdował go nareszcie, ale jakimże! ten zbawca jego ojca był złoczyńcą; ten człowiek, któremu Marjusz pragnął się poświęcić, był potworem! Ten, który ocalił życie pułkownikowi Pontmercy, właśnie w tej chwili zamierzał spełnić zamach, którego charakteru Marjusz dobrze jeszcze nie rozróżniał, ale który niewątpliwie miał się zakończyć morderstwem. I to kto jeszcze miał paść ofiarą tego zamachu? Boże wielki! co za fatalność, co za gorzkie szyderstwo losu! Ojciec jego nakazywał mu z głębi mogiły zrobić wszystko, co będzie w jego możności dla Thenardier’a; od lat czterech, Marjusz nie miał już innej myśli jak spłacić ten święty dług ojca; a tu, właśnie w chwili kiedy miał położyć rękę sprawiedliwości na ramieniu złoczyńcy, w chwili spełnienia przez niego zbrodni, przeznaczenie mu woła: to Thenardier! Życie ojca, ocalone pośród gradu kartaczy na bohaterskich polach Waterloo, przychodziło mu nareszcie zapłacić temu człowiekowi, i to zapłacić rusztowaniem. Przyobiecał był sobie, jeśliby mu się udało kiedy odszukać Thenardier’a, nie powitać go inaczej jak rzucając mu się do nóg; i oto, znajdował go nareszcie, ale na to żeby go wydać w ręce kata! Ojciec jego powiedział mu: wspieraj Thenardier’a; a on odpowiadał na ten głos ubóstwiony i święty, zgniatając Thenardier’a! Dać za widowisko ojcu, w głębi grobu, człowieka, który go wyrwał śmierci z narażeniem własnego życia, ściętego na placu świętego Jakóba, za powodem własnego jego syna, tego samego Marjusza, któremu był w spadku przekazał tego człowieka! I co za bolesne szyderstwo, tak długo nosić na piersiach wyrazy ostatniej woli ojca, skreślone własną jego ręką, na to, żeby tę wolę spełnić w sposób całkiem przeciwny! Ale znowu z drugiej strony, być świadkiem podobnej zasadzki, i nie przeszkodzić jej! jakże znowu? potępić ofiarę i oszczędzić mordercę? czyż godziło się uważać za związanego jakąkolwiek wdzięcznością względem podobnego nędznika? Wszystkie myśli, które Marjusz od czterech lat przetrawiał w sobie, zostały znagła jakby przeszyte na przestrzał tym niespodziewanym ciosem. Drżał cały. Wszystko zależało od niego, trzymał w swem ręku bez ich wiedzy, wszystkie te istoty miotające się przed jego oczami. Jeżeli wypali z krucicy, pan Biały będzie ocalony, a Thenardier zginie; jeżeli nie zrobi tego, pan Biały padnie ofiarą i kto wie, Thenardier ujdzie może kary. Wtrącić jednego, albo dać upaść drugiemu; z obu stron wyrzuty sumienia. Cóż począć? co wybrać? Przeniewierzyć się wspomnieniom najmocniej nakazującym, tylu przeważnym zobowiązaniom, zawartym z samym sobą, przeniewierzyć się najświętszemu obowiązkowi, zalecaniu tak wyraźnemu, przeniewierzyć się ostatniej woli ojca; albo zezwolić na spełnienie zbrodni.
Zdawało mu się słyszeć z jednej strony swoją Urszulę błagającą go za ojcem, a z drugiej pułkownika, polecającego mu Thenardier’a. Czuł, że go obłąkanie ogarnia. Uginały się pod nim kolana, a nie miał nawet czasu do zastanowienia się; tak dalece scena, którą miał przed oczami, pospieszała coraz szaleniej. Był to jakby wir, którego on mniemał być panem, a który go sam pokonywał. Był bliskim omdlenia.
Tymczasem Thenardier, (nie będziemy go już odtąd nazywali inaczej), przechadzał się tam i nazad po przed stołem, w stanie dziwnego podniecenia i wściekłego tryumfu.
Porwał całą garścią świecę, i postawił ją na kominie z naciskiem tak silnym, że knot tylko co nie zgubił płomienia, i że aż łój obryzgał ścianę.
Potem zwrócił się ku panu Białemu, blady, straszliwy, i wyzionął następujące wyrazy:
— A co? złapanyś ptaszku, wpadłeś w samotrzask, nie wyjdziesz ztąd na sucho!
I począł się przechadzać, wybuchając już do reszty.
— A! — wołał — znajduję cię nareszcie, mości filantropie, mości bogaczu obdarty, mości dawaczu lalek, stary Kacperku! A! nie poznajesz mnie? nie? to zapewne nie ty byłeś u mnie w Montfermeil, w mojej karczmie, ośm lat temu, w wigilją Bożego Narodzenia 1823 roku. Nie ty zapewne uprowadziłeś odemnie wtedy dziecko Fantiny, Skowronkę; to zapewne nie ty miałeś wtedy na sobie surdut żółtawy, nie! i zawiniątko pełne odzieży w ręku, jak dzisiejszego poranka tutaj! Widzisz go żono, to jest zdaje się choroba u niego to roznoszenie po domach węzełków pełnych pończoch wełnianych. Miłosierny ten dziadek jakiś! Cóż to, czy masz fabrykę pończoch, mości bogaczu? Zapewne oddajesz biednym twoje zapasy sklepowe, święty człowiecze? co za błazeństwo! A! nie poznajesz mnie; ale otóż ja cię poznaję, ja! poznałem cię od pierwszego razu, kiedyś tu przyszedł niepotrzebnie nos wetknąć. A! przekonasz się nareszcie, że to nie sama rozkosz różana wędrować sobie w taki sposób po czyich domach pod pozorem, że to są zajazdy, w sukniach, niepozornych, z miną biedaka, żeby tylko mu dać grosz, oszukiwać ludzi, udając wspaniałego, odbierać im ich zarobek i straszyć ich po lasach. A za to wszystko kwitować ich potem, kiedyś ich już zniszczył do szczętu, starym surdutem zbyt przestronnym, i dwiema lichemi szpitalnemi kołdrami; stary oberwańcze, złodzieju dzieci!
Zatrzymał się i zdawał się przez chwilę rozmawiać z samym sobą. Można było powiedzieć, że szaleństwo jego, na podobieństwo Rodanu, przepadało w jakiejś czeluści podziemnej; potem, jakby dokończając głośno to, co sobie był czas jakiś mówił w duszy, uderzył pięścią w stół i zawołał:
— Ze swoją miną dobroduszną!...
I zwracając się ku panu Białemu:
— Tam do djabła! nażartowałeś sobie ze mnie niegdyś. Czy wiesz mój panie, że jesteś przyczyną wszystkich moich nieszczęść! Wziąłeś mi za tysiąc pięćset franków dziewczynę, która była u mnie, i której rodzice byli niezawodnie bogaci, i która mi już niemało przyniosła pieniędzy, i z której byłbym sobie ciągnął dochód, mogący mi wystarczyć na całe życie! Dziewczynę, któraby mi była powróciła z procentem wszystko, com stracił w tej przeklętej garkuchni, gdzie sobie pozwalano do wszystkich djabłów, i gdzie rzuciłem w błoto jak ostatni dureń wszystkie moje krwawo zapracowane grosze! Bodaj wszystkie wino, które kto kiedy wypił u mnie, obróciło mu się w truciznę! Z resztą, pal djabli! No i cóż? musiałeś mnie mieć za baj-bardzo, widząc, jak ci łatwo przyszło zabrać Skowronkę? miałeś ty swoją pałkę w lesie, no, więc byłeś mocniejszy wtedy. Wet za wet, teraz moje na wierzchu. Złapałeś się robaczku. Ho, ho, boki zerwę ze śmiechu. Doprawdy, pęknę od śmiechu! To się dopiero dał wyprowadzić w pole! Powiedziałem mu, że jestem aktorem, że się nazywam Fabantou, że grywałem kiedyś z panną Mars, że gospodarz mój wymagał ostatecznie zapłaty na jutro, to jest 4 lutego, i ani się spostrzegł nawet, że to 8-my stycznia a nie 4-ty lutego jest terminem. Głupie oślisko! I jeszcze te cztery nędzne dukaciny, które mi to przyniosło. To gałgan! nie zdobył się nawet chociaż na sto franków. I jak się dał złapać na moje łgarstwa! Słowo honoru, to mnie bawiło. Mówiłem sobie: ach ty durniu, będziesz ty mój niedługo; dziś rano liżę ja ci łapy, ale za to wydrę ci serce pazurami wieczorem!
Thenardier zamilkł chwilę. Był zadyszany, małe jego szczupłe piersi podnosiły się jak miech kowalski. Oko jego błyszczało tą nikczemną rozkoszą stworzenia słabego, okrutnego i podłego, które może nareszcie powalić i podeptać to, czego się pierwej lękało, i znieważyć to, czemu pochlebiało; tą, radością karła, który by położył piętę na głowie Goliata; tem pijaństwem szakala, który poczyna rozszarpywać chorego byka, dość już martw ego, żeby nie módz się bronić, a dość żywego, żeby módz cierpieć jeszcze.
Pan Biały wcale mu nie przerywał, tylko mu rzekł skoro przestał mówić:
— Nie rozumiem, co pan chcesz powiedzieć. Widzę żeś pan w błędzie. Jestem człowiekiem biednym i nie żaden miljoner. Prócz tego, nie znam pana. Widocznie, bierzesz mnie za kogo innego.
— A! — ryknął Thenardier — wyśmienity wykręt! Widzę, że się upierasz przy tej facecji! Tylko, że się plączesz trochę, mój stary. Ha! ha, nie przypominasz sobie niby, nie wiesz niby kto ja jestem!
— Przeciwnie mój panie — odpowiedział pan Biały z tonem grzeczności, który w podobnej chwili miał coś dziwnie osobliwego i potężnego; wiem że jesteś złoczyńca.
Któż tego nie zauważył, że istoty najpodlejsze mają swoją obraźliwość; potwory nawet bywają drażliwe. Na ten wyraz „złoczyńca“, Thenardierowa podskoczyła na tapczanie, mąż jej zaś porwał krzesło, jakby je chciał zdruzgotać w rękach.
— Ani mi się rusz — krzyknął na żonę.
I zwracając się ku panu Białemu:
— Złoczyńca? — zawołał; — tak, ja wiem, że to tak nazywacie nas wszystkich mości panowie bogacze! A! to tak? ja zbankrutowałem, zmuszony jestem ukrywać się, nie mam chleba, nie mam grosza; jestem złoczyńca! Oto już trzy dni nie miałem nic w ustach; jestem złoczyńca! Ach! a tymczasem wy sobie wygrzewacie nogi, wy zacni panowie, macie sobie buciki od Sakowskiego, macie surduty watowane! Mieszkacie sobie na pierwszych piętrach w domach, gdzie są odźwierni, zjadacie trufle, zjadacie pęki szparagów kosztujące czterdzieści franków w środku stycznia, groszek z marchewką, napychacie sobie brzuchy, i kiedy chcecie wiedzieć: czy tam zimno na dworze? to zaglądacie do dziennika, ile też pokazuje termometr Réaumur’a; a to tymczasem my, mój panie, jesteśmy prawdziwemi termometrami. My nie mamy potrzeby chodzić patrzeć na wybrzeże, na róg wieży zegarowej: ile tam jest stopni zimna na dworzu? My czujemy i bez tego, jak się krew ścina w naszych żyłach, i jak lód dochodzi nam do serca! i mówimy wtedy: nie ma Boga! A wy przychodzicie do naszych jaskiń, tak, do jaskiń naszych, nazywać nas złoczyńcami! Mości milionerze! dowiedz się tego, co następuje: byłem człowiekiem osiadłym, miałem konsens, byłem wyborcą, jestem mieszczaninem; podczas kiedy waszmość mój panie, nie jesteś zapewne ani tem, ani owem, ani tamtem.
Tu Thenardier, postąpił krokiem ku ludziom, stojącym przy drzwiach, i dodał drżąc z wściekłości:
— I to ci taki śmie mówić do człowieka jak do szewca!
Potem, zwracając się znowu do pana Białego z coraz mocniej wzrastającem szaleństwem:
— Dowiedz się jeszcze rzeczy następujących mości filantropie. Ja nie wyleciałem sroce z pod ogona, mój panie, ja nie jestem człowiek, którego nazwiska nikt nie wie, i który włóczy się po domach kraść dzieci. Jestem dawny żołnierz armji francuzkiej, miałem nawet dostać krzyż; byłem pod Waterloo, i w bitwie ocaliłem życie pewnemu jenerałowi nazwiskiem hrabia de Pontmercy! Ten obraz oto, który masz przed oczami, i który jest malowany przez Dawida w Brukselli, czy wiesz kogo on przedstawia? Mnie przedstawia. Dawid chciał uwiecznić ten czyn bohaterski. Ja to dźwigam na tym obrazie jenerała Pontmercy, i unoszę go z pośród kartaczy. Oto tak się rzecz miała! A ten jenerał także nic nigdy nie zrobił dla mnie; nie więcej był wart jak i drudzy! Niemniej jednak ocaliłem mu życie z narażeniem własnego, i mam na to pełne kieszenie świadectw i dowodów! Jestem żołnierz z pod Waterloo, do miljona piorunów! A teraz, kiedym był tyle łaskaw, żem ci wypowiedział to wszystko, skończmy z sobą, potrzeba mi pieniędzy, potrzeba mi ogromnie dużo pieniędzy, potrzeba mi niesłychaną moc pieniędzy, albo cię zamorduję, do kroćset miljonów djabłów.
Tymczasem Marjusz odzyskał był nieco władzy nad swojem wzburzeniem i słuchał. Ostatnia możność powątpiewania rozwiała się w jego umyśle. Pokazało się ostatecznie, że to był istotnie ten sam Thenardier, o którym wspominał testament. Marjusz zadrżał na wyrzut niewdzięczności, zrobiony jego ojcu, którego tylko co sam nie usprawiedliwił, tak widocznie; to zwiększyło jeszcze jego udręczenia. Zresztą przebijało w tych wszystkich słowach Thenardier’a, w ich tonie, w ruchach, w spojrzeniu niemal krzeszącem iskry z każdego słowa, przebijało w tym wybuchu przewrotnej natury, obnażającej się, w tej mieszaninie przechwałkowstwa i poniżenia, pychy i małości, wściekłości i głupstwa, w tym zamęcie słusznych żalów i fałszywych uczuć, w tym bezwstydzie człowieka niegodziwego, lubującego się w rozkoszach gwałtu, w tem bezczelnem obnażeniu szkaradnej duszy, w tem poplątaniu wszystkich cierpień, powołanych ze wszystkiemi nienawiściami; — coś, co było ohydnem jak złe, a dojmującem jak prawda.
Ów zaś mistrzowski obraz, malowidło Dawida, którego nabycie ofiarował panu Białemu, nie był niczem innem, (co czytelnik zgadł już zapewne), jak szyldem dawnej jego garkuchni, malowanym, jak to sobie przypominamy, przez niego samego. Był to ostatni szczątek, ocalony z rozbicia się jego w Montfermeil.
Ponieważ Thenardier przestał wreszcie zasłaniać Marjuszowi, mógł tedy ten ostatni przypatrzeć, się teraz obrazowi, i w tej bazgraninie rozpoznał rzeczywiście jakąś bitwę, tło z dymu i niby jakiegoś człowieka, który niósł drugiego na plecach. Miał to być Thenardier i Pontmercy, sierżant zbawca i pułkownik ocalony. Marjusz czuł się jakby pijanym; obraz ten zdawał się w pewnym względzie wskrzeszać jego ojca; nie był to już więcej szyld karczmy w Montfermeil, było to raczej jakieś zmartwychwstanie. Zdawał się tam znagła otwierać grób, z którego jakby wstawało widmo. Marjusz słyszał wyraźnie tętna swego serca w skroniach, a w uszach grzmot dział z pod Waterloo; jego ojciec krwią zbroczony, niewyraźnie namalowany na tych deskach złowieszczych, przerażał go, i zdawało mu się, że ta niezgrabnie nakreślona postać spoglądała mu bystro w oczy.
Thenardier nabrawszy znowu tchu, wlepił w pana Białego swoje krwawe źrenice, i rzekł mu krótko a węzłowato:
— Cóż tam masz do powiedzenia, nim się na dobrze zabierzemy koło ciebie?
Pan Biały milczał. Pośród tego milczenia głos ochrypły rzucił z korytarza to złowrogie szyderstwo:
— Jeżeli tam będzie trzeba rąbać drzewo, to już ja od tego.
Człowiek to z obuchem tak się rozweselił.
Jednocześnie ogromna twarz najeżona i brudna ukazała się we drzwiach, rozdziawiając się okropnym śmiechem, który ukazał szereg, nie już zębów, ale kłów.
Była to twarz człowieka z obuchem.
— Dlaczegoś zdjął maskę — krzyknął na niego Thenardier z wściekłością.
— Żeby się śmiać — odpowiedział człowiek.
Od niejakiego czasu, pan Biały zdawał się uważać i śledzić wszystkie ruchy Thenardier’a, który zaślepiony i olśniony własną wściekłością, chodził tam i nazad po swojej jaskini, ze swobodą człowieka, wiedzącego, że drzwi są strzeżone, że trzyma w zbrojnej dłoni człowieka bezbronnego, że jest w dziewięciu przeciw jednemu, przypuszczając, że Thenardierowa liczyła się tylko za jednego człowieka. Zresztą, przemawiając do człowieka z obuchem, odwrócony był tyłem do pana Białego.
Pan Biały skorzystał z tej chwili, odepchnął nogą krzesło, pięścią stół, i jednym skokiem, z cudowną, zręcznością, zanim Thenardier miał czas się odwrócić, był już u okna. Otworzyć je, wskoczyć na nie, przerzucić nogę, było dziełem jednej chwili. Był już w połowie na zewnątrz, kiedy sześć potężnych pięści schwytało go i gwałtownie wciągnęło napowrót do izby. Byli to trzej tak zwani węglarze, którzy się sprawili w ten sposób. Jednocześnie Thenardierowa porwała go była za włosy.
Na rejwach, jaki się wtedy zrobił, drudzy złoczyńcy zbiegli się z korytarza. Stary, który siedział na tapczanie i który się zdawał pijany, zlazł ze swojego legowiskami przyszedł także, zataczając się z młotem, od rozbijania kamieni w ręku. Jeden z pomiędzy ludzi poczernionych, na którego twarz pomazaną mocniej nieco padało światło, i w którym Marjusz pomimo zaczernienia rozpoznał Panchaud’a zwanego wiosennym i także urwipołciem, podniósł po nad głową, pana Białego jakiś rodzaj krótkiej żelaznej pałki, mającej na obu końcach kule z ołowiu.
Marjusz nie mógł się oprzeć temu widokowi. „Ojcze mój! pomyślał, przebacz mi.“
I palec jego poszukał kurka u krucicy. Strzał już miał wybuchnąć, kiedy z nagła dał się słyszeć głos Thenardier’a.
— Ani się ważcie zrobić mu co złego!
To rozpaczliwe usiłowanie ofiary, zamiast rozwścieklić bardziej Thenardier’a, uspokoiło go owszem. Znajdowało się w nim dwóch ludzi: człowiek dziki i człowiek zręczny. Aż do tej chwili w upojeniu tryumfu, wobec zdobyczy powalonej na ziemię i nie dającej znaku życia, przemagał człowiek dziki; ale kiedy ofiara poczęła się szamotać i zdawała się chcieć stanąć do walki, człowiek zręczny wyszedł na jaw i wziął górę.
— Ani się ważcie robić mu co złego — powtórzył — ani się domyślając, że podobnie jak temi słowami powstrzymał swoich wspólników, zatrzymał także krucicę gotową dać ognia. Istotnie, odezwanie się to, w okamgnieniu zmieniło także zamiary Marjusza, dla którego tym sposobem znikła konieczność działania natychmiast, i który wobec tej nowej zmiany nie znalazł niewłaściwem wstrzymać się jeszcze. Kto wie, czy nie zajdzie jeszcze coś takiego, co go uwolni od okropnej konieczności pozostawienia zgubie ojca Urszuli, albo zgubienia zbawcy pułkownika?
Wszczęła się olbrzymia walka. Jednem uderzeniem pięści w sam środek piersi, pan Biały zwalił z nóg starego złoczyńcę na podłogę, potem dwoma uderzeniami ręki na odlew położył dwóch innych wspólników i na każdym postawił kolano; nędznicy rzężeli pod tym ciężarem, jakby pod brzemieniem młyńskiego kamienia, ale czterej inni porwali straszliwego starca za obie ręce i za kark, i trzymali go przygiętego po nad dwoma powalonemi węglarzami. W ten sposób, będąc panem jednych, ale poskromiony przez drugich, gniotąc tych, których miał pod sobą, a sam zdławiony przez tych, którzy byli nad nim, daremnie się szamocąc z przemocą, która się nad nim nagromadzała, pan Biały przepadał pod straszliwym nawałem złoczyńców, jak dzik pośród skowyczącej kupy kundlów i ogarów.
Zdołali wreszcie powalić go na tapczan najbliższy okna i tam go opanować.
Przez cały ten czas Thenardierowa ani na chwilę nie była puściła jego włosów.
— Idź sobie — rzekł do niej Thenardier — nie twoja to rzecz. Podrzesz sobie jeszcze chustkę przy tej robocie.
Thenardierowa usłuchała, ale jak wilczyca, któraby usłuchała wilka, z mrukiem.
— A wy — rzekł Thenardier — przetrząśnijcie mu kieszenie.
Pan Biały zdawał się chcieć zaniechać wszelkiego oporu. Przeszukano mu wszystkie kieszenie; nie miał nic więcej przy sobie jak tylko woreczek skórzany, w którym było sześć franków i chustkę do nosa.
Thenardier włożył chustkę do swojej kieszeni.
— Jakto? nie ma pugilaresu? — spytał.
— Ani nawet zegarka — odpowiedział jeden z robotników. — Ale też to tęgi gracz — mruknął głosem brzuchomówczym człowiek z zamazaną twarzą — trzymający ogromny klucz w ręku.
Thenardier poszedł do kąta za drzwiami i wziąwszy tam pęk sznurów, rzucił go im.
— Przykrępować go do nogi od łóżka — rzekł. I spostrzegając znagła starego, który pozostał powalony na podłodze od uderzenia pięścią pana Białego, i nie ruszał się:
— Czy Boulatruelle zabity? — spytał.
— Nie — odpowiedział Urwipołeć, pijany.
— Zsunąć go gdzie w kąt.
Dwóch z pomiędzy tak zwanych węglarzy popchnęli pijaka nogą w kierunku kupy żelaztwa.
— Na coś ty ich tylu przyprowadził z sodą? — rzekł Thernadier z cicha do człowieka z pałką. Coś nadto dużo.
— Cóż było poradzić — odpowiedział tamten — kiedy wszyscy chcieli należeć do roboty. Pora jest niegodziwa, nie ma wcale zarobku.
Tapczan, na który pan Biały został powalony, był rodzajem łóżka szpitalnego, wspartego na czterech grubych kawałkach drzewa, zaledwie ociosanych. Pan Biały już się nie bronił bynajmniej, złoczyńcy silnie przytwierdzili go, stojącego na ziemi, do podstawy tapczana najbardziej oddalonej od okna, a bliższej komina.
Po ostatecznem ukończeniu tej roboty, Thenardier wziął krzesło, i siadł na niem prawie naprzeciw pana Białego. Thernadier nie był już podobnym do siebie; w kilku chwilach twarz jego przeszła ze stanu wyuzdanego szaleństwa, do spokojnej i chytrej słodyczy. Marjusz z trudnością mógł rozpoznać w tym grzecznym uśmiechu biuralisty, usta prawie już bydlęce, które się pieniły przed chwilą. Oglądał z osłupieniem to fantastyczne i niepokojące przeistoczenie, i doznawał w rażenia, jakiegoby doznał człowiek, któryby ujrzał tygrysa, przemieniającego się w patrona trybunału.
— Pogadajmy z sobą nieco — rzekł Thenardier.
I ruchem ręki oddalając złoczyńców, którzy jeszcze przytrzymywali pana Białego:
— Odejdźcie sobie — rzekł — bo ja mam tu jeszcze do pomówienia z panem.
Wszyscy cofnęli się ku drzwiom; on mówił dalej:
— Ileś pan zrobił, łaskawy panie, żeś próbował wyskoczyć przez okno. Mogłeś był sobie złamać nogę. Teraz, jeśli pan pozwolisz, pogadamy z sobą spokojnie. Najprzód muszę panu udzielić spostrzeżenia jakie zrobiłem, to jest, żeś pan jeszcze ani razu nie krzyknął.
Thenardier miał słuszność, tak było w istocie, jakkolwiek uszedł ten szczegół uwagi Marjusza w jego wzburzeniu. Pan Biały istotnie zaledwie był wymówił kilka słów przez czas cały i to, nie podnosząc wcale głosu, i nawet w pasowaniu się swojem ze sześcioma złoczyńcami u okna, zachował był najgłębsze i najosobliwsze milczenie. Thenardier mówił dalej:
— A przecież, gdybyś był pan nieco wołał o ratunek, nie byłbym tego wcale znalazł niestosownem. „Ratujcie! zbójcy!“ to się zwykle mówi w takim razie, i co do mnie, nie byłbym się bynajmniej tem obraził. Jest to rzecz dość naturalna, że człowiek robi nieco hałasu, kiedy się znajduje pośród osób, które w nim nie wzbudzają dostatecznego zaufania! Gdybyś pan był to zrobił, nie moglibyśmy mu nawet mieć tego za złe. Nie bylibyśmy nawet panu wpakowali knebla w gębę. I zaraz ci powiem dlaczego. Oto, że ta izba jest całkowicie głucha. Nie ma ona żadnych innych przymiotów, ale ma ten jeden. To jest istna piwnica;, możnaby tu strzelić z armaty, a najbliższemu odwachowi zaledwieby się to zdało chrapnięciem pijaka. Tu pękająca bomba zrobiłaby zaledwie — paf! grzmot zaś zaledwie — pęc! Jest to mieszkanie wielce wygodne. Ale koniec końcem, nie krzyknąłeś pan ani razu, dobrze to jest bardzo, serdecznie panu tego winszuję, i szczerze panu powiem, jaki z tego wywodzę wniosek: Łaskawy panie, kiedy kto krzyknie, to wtedy przybywa? policja. A tuż za policją, co? sprawiedliwość. Otóż, ponieważ pan nie krzyczałeś, to zdaje się dowodzić, że wcale nie więcej od nas życzysz sobie przybycia policji, a za nią sprawiedliwości. Zdaje się bowiem (i oddawna to już mam na myśli), że panu mocno o to idzie, żeby coś nie wyszło na jaw. Z naszej strony, i nam także idzie o coś podobnego. W ten sposób rzecz postawiwszy, możemy się porozumieć.
Mówiąc to wszystko, Thenardier nie spuszczał wzroku z pana Białego i zdawał się zatapiać przeszywające promienie, wypadające ze źrenic jego oczu aż w głębiach sumienia swego więźnia. Zresztą mowa jego, nosząca cechę jakiegoś miarkowanego i tajonego zuchwalstwa, była przyzwoita i prawie nawet wyszukana; i w tym nędzniku, który jeszcze chwilę temu był tylko złoczyńcą, przebijał teraz człowiek, „co się kiedyś kierował na księdza.“
Milczenie, jakie był zachował więzień, ta ostrożność, która zdawała się dochodzić nawet aż do zapomnienia o bezpieczeństwie własnego życia, ten opór stawiony najprzeważniejszemu popędowi natury, który skłania do wydania krzyku, wszystko to, wyznać należy, od chwili kiedy o tem wspomniał Thenardier, dokuczało umysłowi Marjusza i przykro go zadziwiało.
Uwaga tak słuszna Thenardier’a, przyczyniała się do zaciemnienia jeszcze Marjuszowi tych tajemniczych tumanów, wśród jakich rozpływała mu się ta postać poważna i dziwna, której Courfeyrac rzucił bezmyślne przezwisko pana Białego. Ale kim bądź on był, to jednak człowiek ten, skrępowany postronkami, otoczony przez oprawców, na pół zagrążony poniekąd w grób, pogłębiający się pod nim o jeden stopień co chwila; człowiek ten, powtarzamy, równie wobec szaleństwa jak i pozornej potulności Thenardier’a, pozostawał niewzruszonym; i Marjusz nie mógł nie podziwiać w podobnej chwili tego oblicza, tak przepysznie zasmuconego.
Była to widocznie dusza nieprzystępna przerażeniu, i nie znająca bynajmniej, co to jest być zgubionym. Był to jeden z tych ludzi, którzy się nie raczą dziwić, nawet w położeniach najbardziej zrozpaczonych. Jakbądź przełom zdawał się być bliskim, jak bądź nieuniknioną była katastrofa, nie było tam nic z konania topielca, otwierającego pod wodą wzrok pełen okropności.
Thenardier wstał jakby nigdy nic, poszedł ku kominowi, odstawił parawan, opierając go o sąsiedni tapczan, i odsłonił tym sposobem fajerkę pełną żarzących węgli, pośród których mógł więzień rozróżnić najdokładniej dłuto rozpalone do białości i nakrapiane tu i owdzie szkarłatnemi gwiazdkami.
Następnie były karczmarz wrócił zasiąść znowu naprzeciw pana Białego.
— Ciągnę dalej — rzekł. — Jak powiedziałem, możemy się porozumieć. Ułóżmy się tedy po przyjacielsku. Zrobiłem nic do rzeczy, unosząc się przed chwilą; nie wiem istotnie co mi się stało. Zaszedłem nawet za daleko; powiedziałem kilka niedorzeczności. Naprzykład, między innemi, z powodu żeś pan miljonerem, powiedziałem ci, że będę wymagał pieniędzy, dużo pieniędzy, ogromnie dużo pieniędzy. Toby nie było rozsądnemu Boże drogi! bądź sobie tam bogaty, mój panie, musisz mieć także swoje wydatki; któż ich nie ma! Otóż ja nie chcę cię bynajmniej zniszczyć, nie jestem wcale derusem, jakby sądzić można. Nie jestem też z rzędu tych ludzi, co to mając przewagę położenia, korzystają z tego, żeby się stać śmiesznemi. Oto wiesz pan co, ustąpię coś z mojej strony, i zrobię także ofiarę. Krótko mówiąc, potrzeba mi tylko dwóch kroć stu tysięcy franków.
Pan Biały nie wyrzekł ani słowa. Thenardier mówił dalej:
— Widzisz pan dobrze, że ja nie jestem trudny do interesu. Nie znam ja tam twojego stanu majątkowego, ale wiem, że nie wiele zważasz na wydatek; a człowiek dobroczynny jak ty, może bezpiecznie dać dwakroć sto tysięcy franków podupadłemu ojcu rodziny, który jest w potrzebie. Bez wątpienia, masz pan także swój rozum; otóż, nie myślisz zapewne, że zadałem sobie tyle trudu w dniu dzisiejszym, i na to tylko urządziłem cały ten interesik, (który, zdaniem tych oto panów, jest robotą wcale dobrze obmyślaną), aby cię poprosić w końcu o co łaska na piwo i na serdelek w sklepiku z przeciwka. Toż to przecie warte dwakroć sto tysięcy franków. Raz pozbywszy się tej fraszki z kieszeni, możesz być pewnym, i za to ci ręczę mojem słowem, że rzecz będzie załatwiona, i że już ci ani marny włosek z głowy nie spadnie. Powiesz mi na to: „ależ nie mam dwakroć stu tysięcy franków przy sobie.“ Och! ja wchodzę we wszystko, ja też nie wymagam tego natychmiast. Będę tylko pana prosił tymczasem o jedną rzecz. Oto chciej mi zrobić tę łaskę i napisać co ci podyktuję.
Tu przerwał sobie, a potem dodał, kładąc nacisk na wyrazy, i spoglądając z uśmiechem w stronę fajerki:
— Uprzedzam tylko pana, iż nie dam sobie wmówić, że nie umiesz pisać, naprzykład.
Uśmiechu jego byłby pozazdrościł sam wielki inkwizytor.
Thenardier popchnął stół tak, żeby się znalazł tuż przy panu Białym, i wyjął kałamarz, pióro i arkusz papieru z szuflady, którą zostawił otwartą.
Błysnęło w niej pod światło długie ostrze noża.
Położywszy arkusz papieru przed panem Białym, rzekł:
— Proszę pisać.
Więzień odezwał się nareszcie:
— Jakże pan chcesz, żebym mógł pisać, przecież jestem związany.
— A prawda, przepraszam pana — rzekł Thenardier — masz pan słuszność.
I zwracając się do Urwipołcia:
— Odwiąż mu prawą rękę, rzekł.
Panchaud, zwany Wiosennym, także Urwipołciem, wykonał rozkaz Thenardier’a. Kiedy prawa ręka więźnia była już wolna, Thenardier umoczył pióro w atramencie i podał mu.
— Zwracam uwagę pańską — rzekł przytem — że jesteś w naszej mocy i na naszej łasce; że żadna siła ludzka nie zdoła cię ztąd wyciągnąć, i że byłoby nam istotnie przykro, gdybyśmy mieli być zmuszeni użyć jakich nieprzyjemnych ostateczności. Nie znam ani nazwiska pana, ani jego adresu, ale uprzedzam go, że zostaniesz tu skrępowany, aż dopóki osoba posłana z listem, który pan napiszesz, nie będzie z powrotem. A teraz racz pisać.
— Cóż takiego? — spytał więzień.
— Będę dyktował.
Pan Biały wziął pióro.
Thenardier począł dyktować:
— „Moja córko....“
Więzień zadrżał i podniósł wzrok na Thenardier’a.
— Nie. Proszę napisać „Kochana Córko“ — rzekł Thenardier. Pan Biały usłuchał. Thenardier ciągnął dalej:
— „Przybądź natychmiast.”
Przerwał sobie.
— Wszak jej pan mówisz „ty“ — nieprawdaż?
— Komu? — spytał pan Biały.
— Ależ, do djabła, dziewczynie.
Pan Biały odpowiedział bez najmniejszego wzruszenia na pozór:
— Nie wiem o czem pan chcesz mówić.
— No, dalej — rzekł Thenardier i począł dyktować znowu:
— „Przybądź natychmiast. Potrzebuję cię bezwłocznie. Osoba, która ci ten list wręczy, przyprowadzi cię do mnie. Czekam cię. Przyjdź bez obawy.“
Pan Biały pisał wszystko co mu poddawano. Znagła Thenardier rzekł po namyśle:
— Lepiej przemaż pan te słowo „przyjdź bez obawy.“ To może tylko napędzić przypuszczenie, że sprawa nie koniecznie jest czysta, i że godzi się nie mieć do niej zaufania.
Pan Biały przekreślił te trzy wyrazy.
— Teraz — mówił dalej Thenardier — proszę podpisać. Jak się pan nazywasz?
Więzień położył pióro i spytał:
— Do kogóż ten list?
— Pan to wiesz doskonale — odpowiedział Thenardier — do dziewczyny. Tylko com ci to powiedział.
Widocznem było, że Thenardier unikał nazwać tę, o którą szło w tem wszystkiem. Nazywał ją tylko „dziewczyną“ lub „skowronką,“ nie wymówiwszy ani razu jej imienia. Była to zręczna przezorność człowieka, zachowującego tajemnicę wobec swoich wspólników. Powiedzieć imię, byłoby to oddać im w ręce cały „interes“, i dać im wiedzieć z niego więcej niż to było potrzeba.
Ciągnął dalej:
— Podpisz pan. Jak się nazywasz?
— Urban Fabre — rzekł więzień.
Thenardier kocim ruchem ściągnął rękę do swojej kieszeni, i wyjął z niej chustkę zabraną panu Białemu. Poszukał na niej znaku i przybliżył go do świecy.
— U. F., dobrze. Urban Fabre. No to podpisz pan: U. F.
Więzień podpisał.
— Ponieważ potrzeba dwóch rąk do złożenia listu, proszę mi dać go, ja go złożę.
Zrobiwszy to, Thenardier mówił dalej:
— Napisz pan adres. „Pannie Fabre, w domu pańskim.“ Wiem, że pan mieszkasz gdzieś niedaleko ztąd, w okolicy kościoła Św. Jakóba, ponieważ tam chodzicie co dzień na nabożeństwo, ale nie wiem na której ulicy. Widzę że pan zaczynasz rozumieć swoje położenie. Spodziewam się, że tak samo, jakeś pan nie skłamał swojego nazwiska, tak nie zechcesz skłamać także adresu. Napisz go sam.
Więzień namyślał się czas jakiś, wreszcie wziął pióro i napisał:
— „Pannie Fabre, w mieszkaniu pana Urbana Fabre przy ulicy Św. Domika Nr. 17.
Thenardier pochwycił list z pewnym rodzajem gorączkowego pośpiechu.
— Żono! — zawołał.
Przybiegła Thenardierowa.
— Oto masz list. Wiesz już co masz z nim zrobić. Dorożka czeka na dole. Jedź natychmiast, i wracaj co prędzej.
I zwracając się do człowieka z obuchem:
— Ty ponieważ wyglądasz więcej podobny do ludzi, jedź z gosposią. Staniesz za dorożką. Wszak wiesz gdzieś zostawił dryndulkę?
— Wiem — odpowiedział człowiek.
I postawiwszy swój obuch w kącie, poszedł za Thenardierową.
Kiedy już byli odeszli, Thenardier wytknął głowę przez drzwi przetwarte, i zawołał jeszcze w korytarz:
— Tylko żeby mi czasem nie zgubić listu, myśl o tem moja pani, że będziesz miała dwakroć sto tysięcy franków przy sobie.
Ochrypły głos Thenardierowej odpowiedział:
— Nie bój się, schowałam list za pazuchę.
Nie upłynęło minuty, kiedy usłyszano trzaskanie z bicza, które wkrótce zginęło w oddaleniu.
— To dobrze — mruknął Thenardier. Idąc szparko, tak pędząc, gosposia będzie tu z powrotem, ja myślę, najdalej w trzy kwadranse.
Przybliżył sobie krzesło do komina, i usiadł zaplatając ręce nakrzyż, i wystawiając zabłocone buty na gorące fajerki.
— Zimno mi w nogi — rzekł.
W izbie nie pozostało już, prócz Thenardier’a i więźnia, jak tylko pięciu złoczyńców. Ludzie ci, po pod maskami, czy też pod czarną mazaniną, która im zakrywała twarze, i która z nich robiła, stosownie do wyboru przerażonego oka, węglarzy, murzynów albo szatanów, mieli wyraz twarzy odrętwiały i ponury, i widoczna rzecz była, że wykonywali zbrodnię jakby zadaną robotę, spokojnie, bez gniewu i bez miłosierdzia, z pewnym rodzajem znudzenia. Stali w kącie, natłoczeni jak bydło, i milczeli. Thenardier grzał sobie nogi. Więzień popadł znowu w dawne swoje milczenie. Jakiś spokój ponury nastąpił po dzikiej wrzawie, która napełniała izbę jeszcze kilka chwil przedtem. Świeca, której knot narósł szerokim grzybem, zaledwie oświecała nieco to ogromne legowisko. Żar w fajerce poczerniał, i wszystkie te postacie poczwarne, rzucały niekształtne cienie po ścianach i suficie.
Nie słychać było innego hałasu jak tylko spokojne oddychanie starego pijaka, który spał w najlepsze.
Marjusz czekał pośród trwogi, którą wszystko zwiększało. Zagadka była w tej chwili ciemniejszą jeszcze niż kiedy. Cóż to za jedna była ta dziewczyna, którą Thenardier nazywał także „Skowronką?“ Miałażby to być jego „Urszula?“ Więzień wcale się nie pokazał zdziwionym tym wyrazem „Skowronka,“ i odpowiedział na to najnaturalniej w świecie: „Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć.“ Z drugiej znów strony te dwie litery U. i F., stały się nareszcie wytłumaczonemi. Znaczyło to po prostu Urban Fabre, i Urszula nie nazywała się już Urszulą. Oto co w tem wszystkiem Marjusz widział najjaśniej. Jakiś rodzaj okropnego zaklęcia zatrzymywał go przygwożdżonym do miejsca, z którego przyglądał się i panował całej tej scenie. Stał tam ciągle, prawie niezdolny do zastanowienia i ruchu, i jakby na pół martwy od tak bliskiego widoku tylu ohydnych rzeczy. Czekał, wyglądając jakiegoś wypadku, nie wiedzieć czego nareszcie, nie umiejąc pozgromadzać swoich myśli, i nie wiedząc co począć.
— W każdym wypadku, myślał sobie, jeśli to ona jest skowronką, przekonam się o tem wkrótce, gdyż Thenardierowa ma ją tu przyprowadzić. W takim razie nie będę się wahał dłużej, oddam moje życie i wszystką krew moich żył jeżeli tego potrzeba; ale ją ocalę. Nic mnie nie zdoła powstrzymać.
Upłynęło tak z pół godziny. Thenardier zdawał się zatopiony w ciemnych jakichś rozmyślaniach, więzień nie dawał znaku życia. Jednak zdawało się Marjuszowi, że od niejakiego czasu słyszał w przerwach lekki i stłumiony szelest od strony więźnia.
Znagła Thenardier odezwał się do pana Białego:
— Panie Fabre, posłuchajno! wolę ci to powiedzieć natychmiast.
Te kilka słów zdawały się być zapowiedzią jakiegoś wyjaśnienia. Marjusz nadstawił ucha. Thenardier mówił dalej:
— Moja żona wróci niebawem; niech się pan nie niecierpliwi. Myślę, że Skowronka jest istotnie pańską córką, i znajduję to rzeczą całkiem naturalną, żebyś ją miał przy sobie. Tylko, proszę posłuchać nieco. Moja żona przedstawi się jej z pańskim listem. Zaleciłem mojej żonie, żeby się ubrała w taki sposób jak pan widziałeś, ażeby twoja panna mogła się odważyć jechać z nią bez trudności. Siądą tedy obie do dorożki, mając mojego towarzysza z tyłu. Tymczasem znajduje się gdzieś po za rogatką niejaka dryndulka, zaprzężona dwoma dobremi końmi. Do niej to zawiozą twoją panienkę. Wysiądzie z dorożki. Mój towarzysz wsiądzie z nią do dryndulki, moja żona zaś powróci tu powiedzieć nam, że rzecz już jest załatwiona. Co zaś do twojej panienki, nie stanie jej się nic złego; dryndulka zawiezie ją w pewne miejsce, gdzie sobie będzie siedziała spokojnie, i jak tylko mi pan wręczysz owe liche dwakroć sto tysięcy franków, zostanie ci napowrót oddaną. Jeżelibyś zaś chciał mnie kazać przytrzymać, to wtedy mój towarzysz da tylko szczutka Skowronce, i będzie po wszystkiem.
Więzień nie odpowiedział na to ani słowa. Po pewnym przestanku, Thenardier ciągnął dalej:
— To jest rzecz prosta, jak pan widzisz. Nie stanie się nic złego, jeżeli pan sam nie zechcesz, żeby się stało co złego. Wypowiadam ci wszystko bez ogródki. Uprzedzam cię, ażebyś wiedział, czego się masz trzymać.
Zatrzymał się; więzień nie przerwał milczenia jak i wprzódy, a Thenardier mówił dalej:
— Jak tylko moja żona wróci, i jak mi powie: „Skowronka jest już w drodze,“ natychmiast puścimy pana, i wolno ci będzie pójść sobie spokojnie spać do siebie. Widzisz tedy, że nie mamy wcale złych zamiarów.
Straszliwe obrazy poczęły się przesuwać w umyśle Marjusza. „Jakto? nie mają więc tu przyprowadzić tej dziewczyny, którą uprowadzają? I jeszcze jeden z tych potworów ma ją porwać w ciemnościach — i dokąd?... A gdyby też to była ona?... Marjusz czuł jak mu się wstrzymywało bicie serca. Co tu począć? czy wypalić z krucicy? oddać w ręce sprawiedliwości tych wszystkich nędzników? Niemniej jednak wtedy człowiek z obuchem pozostałby po za obrębem tego wszystkiego wraz z porwaną dziewczyną, i Marjusz nie mógł bez dreszczu pomyśleć o tych słowach Thenardiera, których krwawe znaczenie odgadywał przeczuciem:“ jeżelibyś zaś chciał mnie kazać przytrzymać, to w tedy mój towarzysz da tylko szczutka Skowronce, i będzie po wszystkiem.
Teraz nie już przez poszanowanie ostatniej woli ojca, ale z powodów przywiązania swego, przez obawę niebezpieczeństwa tej, którą kochał, czuł się skrępowanym.
Straszliwe to, trwające już więcej godziny położenie, zmieniało pozór co chwila. Marjusz miał jeszcze siłę przypatrzyć z kolei wszystkie najdotkliwsze przypuszczenia, szukając nadziei, i nie znajdując jej nigdzie. Gwarny napływ jego myśli stanowił osobliwsze przeciwieństwo z grobową ciszą jaskini.
Pośród tego milczenia usłyszano skrzyp drzwi wchodowych, które się naprzód otwierały, potem zamykały.
Pan Biały poruszył się w swoich więzach.
— Otóż i nasza gospodyni — rzekł Thenardier.
Nie skończył był jeszcze mówić, kiedy w istocie Thenardierowa wleciała do izby czerwona, zadyszana, z pałającemi oczyma, i zawołała, uderzając się swemi ogromnemi rękoma po udach:
— Adres był fałszywy!
Złoczyńca, którego była wzięła z sobą, ukazał się także za nią, i schylił się wziąść napowrót swój obuch z kąta.
— Co? adres był fałszywy? — powtórzył Thenardier.
Ona ciągnęła dalej:
— Nie znalazłam nic; ulica świętego Dominika! numer 17! ani się tam śniło komu o jakim Urbanie Fabre! nikt nie wie nawet co to za zwierzę!
Zatrzymała się dla nabrania tchu, potem mówiła dalej:
— Mości Thenardier! ten stary pies wystrychnął cię na głupca! Bo też jesteś zanadto dobry, przyznam się; ja, żeby to tak na mnie, tobym zaczęła od tego, żebym go przerąbała na cztery ćwierci, a gdyby i to nic nie pomogło, tobym go kazała żywcem ugotować! Musiałby powiedzieć choćby nie chciał; i gdzie jest dziewczyna? i gdzie jest worek? Takto byłabym tę rzecz urządziła, żeby to na mnie! Dobrze to powiadają, że mężczyźni głupsi są od kobiet. Żywego ducha powiadam, piękny mi numer 17! Ogromna jakaś brama, nic więcej! Co za Fabre? żadnego Fabra nigdzie! I to, leć na złamanie karku, i to, aż na ulicę świętego Dominika, i jeszcze na piwo dorożkarzowi, i djabli tam wiedzą jeszcze co! Gadałam i z odźwiernym i z jego żoną, która jest tęga, poufała sobie kobieta; żadne z nich o niczem takiem nigdy ani słyszało!
Marjusz odetchnął. Ona, Urszula czy Skowronka, bo już i nie wiedział jak ją wreszcie nazywać, była ocalona.
Podczas kiedy jego żona rozwścieczona wykrzykiwała, Thenardier usiadł na stole: pozostał tak czas jakiś nie mówiąc ani słowa, bujając prawą nogą, która była zwieszona, i rozpatrując się w fajerce z wyrazem dzikiego zamyślenia.
Wreszcie rzekł do więźnia tonem powolnym, i w osobliwszy sposób okrutnym:
— Dałeś adres fałszywy? i nacóżeś ty liczył?
— Na to, żeby zyskać na czasie! — krzyknął więzień grzmiącym głosem.
I jednocześnie wstrząsnął swojemi więzami; były poprzecinane. Więzień był już tylko przywiązany do łóżka za nogę.
Zanim siedmiu łudzi, znajdujących się w izbie miało czas opatrzeć się co się stało, on schylił się ku kominowi, ściągnął ręką do fajerki, potem się wyprostował, i naraz Thenardierowa i złoczyńcy, cofnięci zdumieniem w głąb izby, spoglądali na niego z osłupieniem, widząc jak wznosił po nad głową rozpalone do czerwoności dłuto, iskrzące się złowieszczym blaskiem. Był prawie zupełnie wolny, i stał przed niemi w groźnej postawie.
Śledztwo sądowe, które spowodowała następnie zasadzka w ruderze Gorbeau, stwierdziło, że znaleziony został na ziemi w izbie, kiedy tam zeszła policja, miedziak przecięty i obrobiony w sposób osobliwszy; miedziak ten był jednym z owych cudów sztuki, które cierpliwość galerników stwarza w ciemnościach i dla ciemności; cudów które nie są niczem innem, jak narzędziami, służącemi do przygotowania ucieczki. Te zarazem okropne i wytworne arcydzieła zdumiewającej sztuki, są tem w złotnictwie, czem przenośnie języka złoczyńców w poezji.
Znajdzie się Benvenuto Cellini na galerach, tak jak w nauce języka są Villon’owie. Nieszczęśliwy, wzdychający do oswobodzenia, znajduje sposób, niekiedy bez żadnych narzędzi, czasem tylko za pomocą kozika, czasem starego noża, przeciąć pieniądz na dwie cienkie blaszki, wyżłobić wewnątrz te dwie blaszki ani naruszając wycisków stempla, i wyrobić zęby szrubowe na wewnętrznym obrębie pieniądza, w taki sposób, że blaszki na nowo przystają do siebie. To się zakręca i odkręca według upodobania, jednem słowem jest to pudełko. W pudełku tem można ukryć sprężynę zegarkową, a sprężyna ta, stosownie użyta, przecina ciężkie ogniwa kajdan i kraty żelazne. Myślałbyś, że ten nieszczęśliwy galernik niema jak tylko ten jeden grosz przy duszy, a on w tym groszu posiada wolność. Jeden to z takich miedziaków znaleziony został w izbie, pod tapczanem blisko okna, odszrubowany i w dwóch połówkach, kiedy później policja dokładniej przetrząsnęła miejsce wypadku. Znaleziono tam także malutenieczką piłkę z błękitnej stali, która się mogła ukrywać wewnątrz miedziaka. Zdaje się, że w chwili kiedy złoczyńcy rzucili się przetrząsać kieszenie więźniowi, miał on przy sobie tego miedziaka, potrafiwszy ukryć go w ręku; i że następnie, mając prawą rękę wolną, odszrubował go, i użył piłki do przecinania postronków, któremi był skrępowany; co dopiero mogło wytłumaczyć lekki szelest, i niedojrzane prawie poruszenia więźnia, które był Marjusz zauważał.
— Nie mogąc się jednak schylić, z obawy ażeby się nie zdradził, nie poprzecinał więzów lewej nogi.
Tymczasem złoczyńcy poprzychodzili znów do siebie z pierwszego zdumienia.
— Nic się nie bój — rzekł Urwipołeć do Thenardier’a. Trzyma się jeszcze za nogę, i nie pójdzie hulać tak łatwo. Ręczę ci za to. To ja mu tak moją ręką zawiązałem tę nóżkę.
Więzień odezwał się jak następuje brzmiącym głosem:.
— Jesteście nędznicy; ale życie moje niewarte znowu tak dalece obrony.
Co do tego zaś co sobie wyobrażacie: że moglibyście mnie zmusić do napisania tego, czego nie chcę napisać, i do powiedzenia, czego nie chcę powiedzieć:
Obnażył z rękawa całą lewą rękę i dodał:
— To patrzcie!
Jednocześnie wyciągnął ramię i położył na gołem ciele rozżarzone dłuto, które trzymał w prawem ręku za rękojeść drewnianą.
W tej chwili dało się słyszeć syczenie przypalonego ciała, po izbie rozszedł się swąd właściwy miejscom tortur; Marjusz się zachwiał, szalony prawie od zgrozy; sami nawet złoczyńcy uczuli dreszcz po sobie. Ale twarz dziwnego starca zaledwie drgnęła, i podczas gdy rozczerwienione żelazo zagłębiało się w kurzącą ranę, on niewzruszony i prawie wielki, utkwił wzrok w Thenardierze swój piękny wzrok, w którym nie było nienawiści, i gdzie cierpienie rozpływało się w pogodnej powadze.
U istot natury wielkiej i szczytnej walki ciała i zmysłów, oddanych na pastwę cierpieniom fizycznym, wyprowadzają na wierzch duszę i oświetlają nią czoło. Podobnie jak bunty żołdactwa zmuszają wodza do ukazania się.
— Nędznicy — zawołał — lękajcie się mnie tyle tylko, ile ja się was lękam!
I wyrywając dłuto z rany, cisnął je przez okno, które było pozostało otworem i straszliwe narzędzie gorejące znikło, wirując w cieniach nocy i padło gdzieś daleko, gasnąc pośród śniegu.
Więzień odezwał się znowu:
— Teraz róbcie ze mną, co sami chcecie.
Był rozbrojony.
— Pochwycić go — rzekł Thenardier.
Dwóch złoczyńców przytrzymali go za ramiona, a człowiek zamaskowany z głosem brzuchomówcy, stanął naprzeciw niego, gotów roztrzaskać mu czaszkę uderzeniem klucza, za najmniejszym ruchem z jego strony.
Jednocześnie Marjusz usłyszał po pod sobą u dołu ściany, przez którą zaglądał, i to tak blizko, że nie mógł nawet widzieć tych, co rozmawiali te kilka słów wymienionych z cicha:
— Nie pozostaje jak tylko...
— Sprzątnąć go.
— Tak i ja myślę.
Była to narada pomiędzy mężem i żoną.
Thenardier postąpił wolnym krokiem ku stołowi, wysunął szufladę i wziął z niej nóż.
Marjusz machinalnie obracał w ręku rękojeść krucicy. Co za niepewność! Od godziny już dwa głosy walczyły w jego sumieniu: jeden zalecał mu szanować ostatnią wolę ojca, drugi wołał na niego o ratunek dla więźnia. Dwa te głosy nie przestawały odzywać się w nim jednocześnie, i to go odprowadzało od zmysłów. Aż do tej chwili miał niejaką nadzieję znaleźć sposób pogodzenia tych dwóch obowiązków, ale nic możebnego w tym względzie nie nasuwało mu się na myśl. Tymczasem niebezpieczeństwo nagliło, ostatni kres oczekiwania zdawał się być przekroczonym; o kilka kroków od więźnia, Thenardier namyślał się z nożem w ręku.
Marjusz, w obłąkaniu swojem, rozglądał się wkoło siebie, jak to bywa ostatnią machinalną ucieczką rozpaczy.
Nagle zadrżał.
U nóg jego, na stole, żywy promień księżyca w pełni oświecał i zdawał się ukazywać mu kawałek papieru. Na tym świstku wyczytał on wyrazy, które tegoż poranka napisała była, jak sobie przypominamy, starsza córka Thenardier’a.
— Salcesony idą.
Myśl, podobna do światłości nagłej przebiegła umysł Marjusza; nasuwał mu się właśnie w ręce środek, którego szukał, jedyne rozwiązanie tego okropnego zadania, które go tyle dręczyło: oszczędzić zabójcę i ocalić ofiarę. Ukląkł na komodzie, schylił się, wziął świstek, oderwał delikatnie kawałek wapna od ściany, obwinął go papierem i rzucił przez szparę do środka izby.
Właśnie było w samą porę. Thenardier pokonał był nareszcie swoje ostatnie obawy, czy też ostatnie skrupuły i szedł ku więźniowi.
— Coś spadło? — zawołała Thenardierowa.
— Co takiego? — rzekł mąż.
Baba poskoczyła, i podniósłszy kawałek wapna, obwinięty w papier, podała go mężowi.
— Którędyż to tu wleciało? — spytał Thenardier.
— Którędyż chcesz, żeby miało wlecieć? — rzekła kobieta. — Przez okno ma się rozumieć.
— Widziałem nawet, jak leciało — rzekł Urwipołeć.
Thenardier szybko rozwinął świstek i przybliżył go do świecy.
— Patrzaj, to pismo Eponiny. Niechże cię djabli.
Dał znak żonie, która przybliżyła się żywo i pokazał jej pismo. Potem dodał głuchym głosem:
— Żywo! co tchu drabinę! Zostawmy szperkę w pułapce, a sami bierzmy nogi za pas.
— Jakto? nie skręciwszy karku temu łajdakowi? zapytała Thenardierowa.
— Niema chwili czasu do stracenia.
— Ale którędy zmykać? — odezwał się Urwipołeć.
— Oknem — odpowiedział Thenardier. Ponieważ, rzuciła ten kamień przez okno, to dowodzi, że dom nie jest obsaczony z tej strony.
Zamaskowany brzuchomówca położył na ziemi swój ogromny klucz, wzniósł w górę obie ręce i po trzykroć szybko otworzył i zamknął dłonie, nie mówiąc ani słowa. Był to jakby znak alarmu w obozie; złoczyńcy, przytrzymujący dotąd więźnia, puścili go; w okamgnieniu drabina sznurowa wyrzuconą została za okno i silnie przytwierdzoną u futryny dwoma żelaznemi hakami.
Więzień nie zwracał wcale uwagi na to, co się działo w koło niego. Zdawał się marzyć, czy też modlić się.
Jak tylko drabina została umocowaną, Thenardier zawołał:
— Za mną, żono.
I rzucił się ku oknu.
Ale w chwili, kiedy miał przełożyć nogę, Urwipołeć porwał go gwałtownie za kołnierz:
— O! nie, kochanku, ty wyjdziesz ostatni.
— Ostatni, zawyli wszyscy złoczyńcy, jakby jeden.
— Pogłupieliście — rzekł Thenardier — tracimy czas napróżno, ogary już nam następują na pięty.
— No, to ciągnijmy na losy: komu pierwszeństwo? — rzekł jeden ze złoczyńców.
Thenardier zawołał:
— Czyście poszaleli? czyście się powściekali? To stado bydląt! tracić czas, ciągnąć na losy! może na kijki? może na węzełki? może jeszcze rozpisywać nasze nazwiska na kartkach i rzucać je w czapkę?...
— Choćby nawet w mój kapelusz — odezwał się głos od progu drzwi.
Wszyscy się odwrócili. Był to Javert.
Trzymał w ręku swój kapelusz, i nadstawiał go uśmiechając się.