Na chlebie u dzieci/Rozdział drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na chlebie u dzieci |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed karczmę Joela zajechały dwa wozy, dobrze znane w całej Suchowoli, bo jeden był Pypcia, a drugi jego zięcia. Na jednym siedział Wincenty z babą swoją i Florek, na drugim Nastka, Pypciowa córka, z mężem swoim Michałem, i Ignac, najstarszy syn Pypcia, z żoną.
Wesoło im widać było, bo śpiewali wszyscy, aż się echo rozlegało — a musieli jechać z paradą, bo z koni para buchała.
Przed karczmą Florek, pierwszym wozem powożący, zatrzymał konia, a druga fura też stanęła.
— Nie zmarnieje psia noga, jak sobie tu postoi. Zlaźta ojciec — i matka też niech złażą.
— Po co?
— Toć widzita, że karczma. Ej, Ignac! Nastka, Michałku! — dalej, ruszajcie się!
— Możeby było dość, — odezwała się Nastka nieśmiało, — niech będzie na tem skutek, co już było.
— Et, nie plotłabyś trzy po trzy, — odezwał się Michał, — jest piwo na kadzi, wypić nie zawadzi, a kiedyś dziś została stateczną gospodynią i siadłaś już na gruncie, jak kokosza na kurczętach, to się wesel...
— Wesel się! — krzyknął dobrze podcięty Florek, — wesel się z braćmi i ojcami, którzy jako że odpis rejentowski nam dali...
— A juści dałem, bo dałem, — rzekł wzdychając Pypeć.
— O! toć ono pisanie jeszcze nie obeschło dobrze, a już ojciec wymawiają: dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie... dałem ci dziadku grosz? — dałeś panie...
— Nie szczekaj, Ignac, nie szczekaj... nie wymawiam ci ja nic.
— Bo i prawda, — odezwała się Nastka, — jak to powiadają: co z woza spadło, to przepadło i teraz już, jak powiadają: nie rychło Marychno po śmierci wędrować.
Zięć popchnął Pypcia ku drzwiom karczmy.
— Idźta ojciec, — rzekł, — co się macie przekomarzać, właśnie jak ona dziewka, co niby niechce w taniec iść, a prosi Boga, żeby ją przez gwałt pociągnęli. Idźta, skoro was dzieci i familja proszą.
— Idźta, idźta!
W karczmie była tylko młoda żydówka w peruce z żółtemi wstążkami.
— Brucha! — krzyknął Florek, — a gdzieżeś zapodziała swojego pokrakę? Gdzie Joel?
— Ja tobie proszę, Florek, ty nie rozpuść gębę tak szeroko!
— Ty! co to ty!? czy ja z tobą kozy pasał? Znaj mores i wiedz, że ja sobie gospodarz jestem na swoim gruncie.
— Oj, oj... ja też jestem gospodyni w swojej karczmie... co wy odemnie chcecie?
— Gorzałki chcemy i dość!
— Ny, ny — zaraz...
— Poszukaj Joela, bo tobie nie pilno widać.
— Co ma być pilno? Nie pali się.
— Też Joel dobrał sobie połowicę! — jej tak się chce chodzić, jak psu orać.
Joel usłyszał kłótnię i z drugiej izby wybiegł.
— Gaj weg, Bruche — rzekł do żony, — gaj weg! Nie gniewajcie sobie, panowie gospodarze... wszystko zaraz będzie. Moja żona słaba jest, ona delikatna, jej ciężko.
— Wszystkie wy delikatne!...
— Ny, ny. Siła dać? ja myślę, że dużo. Chyba z garniec. Wy powinni być dziś wesołe, a nawet lepiej, niż na weselu.
— Albo co?
— Już ja wiem co. Wy zrobili dziś dobry interes. Do tej pory stary Pypeć pił na całej gospodarce, teraz wy będziecie pili każdy na swojem. To bardzo dobrze jest; na świecie musi być handel, musi być ruch, jak się należy. Stary Pypeć bardzo porządnie zrobił. Prawda, panie Florek?
— Juści prawda.
— Ja zawsze prawdę mówię. Kto ma płacić za dzisiejszą wódkę?
— Nie bój się, będzie zapłacone.
— Ja się nie boję, ja wiem, że będzie, tylko mam taką naturę, że lubię wiedzieć, komu mam się przypomnieć. Ja wam co powiem: ja was mogę pogodzić.
— Nie kłócim się...
— Od wypadku, zróbcie lepiej zaraz zgodę, podług równości. Dostaliście po siedem działków, postawi każdy po siedem kwart.
— Dużo...
— Co to dużo!? poproście kogo do kompanji. Wam się widzi, że dużo, że trzy razy po siedem kwart to jest cała beczka!... a to jest całe parade tylko siedem razy po trzy kwarty.
— Ano... niby tak wypada.
— Na moje sumienie, to sprawiedliwe porachowanie jest. No, macie tymczasem garniec.. i pijcie na zdrowie.
— Niech Ignac zaczyna.
— Niech Michał.
— Aj waj, odezwał się Joel, — ja widzę, że wy jesteście trudne do początku. Sprawiedliwie, nie powinien zaczynać ani Ignac, ani Michał.
— A kto?
— Wiecie wy, skąd się szczupak psuje? On się psuje od głowy. Takim sposobem, powinien zaczynać ojciec.
— Juści, dobrze Joel gada!
— Joel nigdy źle nie gada... jak powie jedno słowo, to w niem przynajmniej ze trzy prawdy siedzi.
— Ciekawość, gdzież te prawdy!
— Pierwsza prawda: co ojciec jest głowa; druga prawda, że ta głowa już bez gruntu jest, to jej się należy pociecha; a trzecia prawda: że głowa już nie będzie miała za co pić, więc potrzebuje dziś dobrze wypić,
— Ej, Joel... jakości ty, psia kość, bardzo dużo doszczekujesz — rzekł Wincenty.
— O doszczekiwaniu, to wy, panie Wincenty, pogadajcie z waszym psem, bo mnie się zdaje, to teraz będzie cały wasz inwentarz. Nie szkodzi, ja wam życzę, doczekajcie się z niego przychówku...
— Ej Judaszu, nie judź!
— Młody, a taki pyskaty, — odezwał się jakiś pijany chłop z kąta. — Mendel był dobry żyd: i uszanował człowieka, i zborgował...
— Ja też to potrafię, co Mendel; przynieście kożuch, albo ćwiartkę żyta, będziecie mieli borgowanie, ile wam się podoba.
— Najgorzej mi jałówki czerwonej żal, — mówiła stara Pypciowa wpół z płaczem. — Dobre bydlątko było... odchowane od cielęcia. Teraz podług podziału Ignac ma ją wziąć.
— Nie frasujcie się matulu, — rzekł Ignac, — bydlę z familji nie wychodzi, zawsze w naszym rodzie zostanie. Pijcie oto lepiej, a możebyście bułki?
— Mam ci ja tu i chleb.
— Pijcie, pijcie i nie frasujcie się nic.
— Co mam się frasować, albo to moje życie długie? Baba w latach krucha jest, — lada co — to już i po niej.
— Skrzypiącego drzewa najdłużej, matulu.
— Ojciec! — zawołał Florek, — co ojciec tak osowieli? wesołości żadnej między nami niema!
— Patrzcie-no ludzie, — rzekł Joel, wskazując na okno, — patrzcie, idzie wielka osoba, Grzędzikowski idzie!
— Prawdziwie.
Grzędzikowski, dziad kościelny, silny chłop, w granatowej kapocie i rogatej czapce, o dużym nosie, pod którym, jako dwa krzaki jałowcu, sterczały okazałe wąsiska, — wszedł do karczmy, rzucił okiem po zgromadzonych i rzekł:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki.
— Cóż to zaś, na ten przykład, za zdarzenie, — zapytał — jako cała familja Pypciowa jest tu dzisiaj w zgromadzeniu i w przyjacielstwie?
— Z miasta wracamy od rejenta, — ojciec nam grunt odpisali.
— Ha! odpisali, to odpisali, widać taka była Pypciowa, na ten przykład, wolna i nieprzymuszona wola. Prawda Wincenty?
— Niby była...
— Bo to, na ten przykład, różne są wole na tym świecie: jedna taka, druga insza, a jeszcze trzecia bywa znowuż inaksza. Mogę wam to wszystko dokumentnie, na ten przykład, przetłomaczyć.
— Eh! co tam będziecie tłomaczyli, — zawołał Ignac, — macie oto półkwaterek, przepijcie do ojca, bo się ojciec skrzywili, jak środa na piątek, i taką mankoliją mają, że ani do nich przystępu.
Grzędzikowski wziął miarkę blaszaną i przystąpił do Pypcia.
— Wincenty! — zawołał, — Wincenty! słuchajcie-no dobrze i uważajcie sobie, na ten przykład. Nie tacy ludzie byli i dziedzictwo swoje między dziećmi podzielili, jak stoi na ten przykład, choćby na to mówiący, i w Piśmie. Noe, co za czasów świata zatopienia ze zwierzęty czystemi i na ten przykład nieczystemi, z gadziną i inszem robactwem w korabiu pływający, trzech synów miał — też się z nimi dzielił; a choć jeden gałgan był i z ojca, który, na ten przykład, krzynkę sobie podpił, przekpiwanie czynił — dlatego i jemu droga zagrodzona nie była... też mógł sobie brać świata, ile chciał. Tedy i ty Wicusiu, przyjacielu, mankolji w sobie nie dopuszczaj — jeno pij, a potem układź się spać, jako na ten przykład, Noe.
— Sprawiedliwie Grzędzikowski powiadają i nabożnie, zawdy nabożnie! — rzekła z westchnieniem Pypciowa.
— Oj, oj, żebym ja tak zdrów nie był, jak to nabożne gadanie jest! — odezwał się Joel.
Grzędzikowski brwi zmarszczył i rzekł:
— No, już podobniej byłoby koniowi, na ten przykład, o wódce dowodzić, aniżeli tobie, mój panie Joelu, o nabożności.
— Tfy! Co to wy, panie Grzędzikowski, wzięliście nabożność w arendę? czy bez was to już nie wolno człowiekowi nabożnym być? Aj waj! jaki mi rabin!
— Nie trzeba tu żadnego porównania, rabin to rabin, a ja sobie, na ten przykład, ja; a gdyby zaś rabin wiedział, ile ty Joelku, na ten przykład, do wódki paskudztwa wszelakiego dosypujesz, toby ci też inaczej nie rzekł, tylko...
— No, co tylko? co to jest tylko!
— Tylko by ci rzekł: jako jesteś cygan pierwszej próby i kręciciel, który, że jeszcze na tym świecie chodzi, to tylko, na ten przykład, cud jakiś.
— Ja was proszę, panie Grzędzikowski, nie powiadajcie wy za dużo. Co za dużo, to nie zdrowo jest... ja wam mówię.
— Prawdę, kochanku, mówisz: co za dużo, to nie zdrowo; i według tego, na ten przykład, Joelku, nie przysypuj dużo wapna, bo naród poczciwy może się pochorować, a ty, na ten przykład, możesz, nie przymierzając, pójść do kozy.
— Panie Onufry!
— Nie, nie, nie pierwszyzna nam takiego widzieć! Był tu przed tobą Mendel, stateczny żyd, twojej Bruchy ojciec — on też różne, na ten przykład, różności do wódki dosypywał, ale ty, Joelku za dużo...
— Co to jest? co to za gadanie jest?
— To widzisz, na ten przykład, trafiłeś na znawcę.
— Aj waj, taki znawca! Jak Onufry sobie upije, to Onufry myśli, że jest znawca; a Onufry wcale nie jest znawca, tylko Onufry wielki pijak jest!
— Cicho, ty niedowiarku!
— Ja nie wiem, kto tu niedowiarek? Czy ja, co powiadam, że wódka dobra jest — czy Onufry, co niechce temu wiary dać!?
Ignac do rozmowy się wmięszał.
— Panie Onufry! — zawołał, — dajcie mu spokój! Kto tam dojdzie, co on sypie i siła czego sypie?... Niech go marności ogarną! Oto lepiej ojca nam rozruszajcie, bo ojciec łeb zwiesili i tak siedzą markotni, jakby im, na to mówiący, najpiękniejsza krowa zdechła.
— Oj, zdechły, wszystkie zdechły! — jęknął Pypeć, — boć już ani gospodarstwa ja nie mam, ani żadnego inwentarza nie mam, ani chałupy nie mam, ani stodoły nie mam...
— Tak, — powtórzył Grzędzikowski, — dziś, Pypciu, nic nie macie, ani na ten przykład wołu, ani osła, ani służebnicy, ani żadnej rzeczy.
— Macie wódkę w garncu, — odezwał się Florek.
— A juści, tyle naszego; do was, panie Onufry!
— Ha no, kiedy tak, to na ten przykład, owszem. Nie dopuszczaj, mój Wincenty, do siebie smutku, bo stoi w Piśmie, jako nie samym chlebem, na ten przykład, człowiek żyje.
— Ale...
— I znowu stoi, jako są, na ten przykład, ptaszkowie powietrzne, które jako nie siejące, ani orzące...
— Zawdy markotno.
— Już się stało... markotno, to prawda, ale przynajmniej ta pociecha, że macie, na ten przykład, dzieci postanowione.
— Dyć postanowione, jeno co Florek...
— Nie frasujcie się, tatulu, ja też sobie postanowienie duchem zrobię.
— Ożenisz się?
— A juści, czego mam czekać? Albo to mi nie czas?
— I pewnie, — wtrącił Grzędzikowski, — ożenisz się, to się i odmienisz, na ten przykład.
— Albo ja wam zły, co mi odmiany życzycie?
— Zły nie jesteś, mój Florciu, aleś zawdy szelma...
— O, bywają gorsze, choć i starsze, choć niby to i przy kościele służą.
— To ty, na ten przykład, do mnie z gębą wyjechałeś?
— Tak sobie, ni do was, ni nie do was; jeno musi to prawda, co powiadają ludzie, że jak w stół uderzyć, to się nożyce odezwą.
— A bardziej nogi stołowe.
— Ej, panie Onufry, bo możemy się powadzić!
— Wadzi się równy z równym, ale teraz taki czas, że jajko, na ten przykład, chce być mądrzejsze od kury.
Florek, że w gruncie prędki był i zawzięty, podniósł się i prosto ku Grzędzikowskiemu szedł. Pewnie byłaby z tego jaka zła przygoda, bo i Grzędzikowski, choć stary, do bójki był prędki — gdy weszło kilku gospodarzy i zaczęła się rozmowa o czem innem. Radzono o serwitutach, za które dwór obiecywał po dwa morgi lasu. Jedni byli za zgodą, drudzy się sprzeciwiali, — jak zwykle.
— Ja nie chcę lasu — odezwał się pijany Pypeć.
— Nie chcecie? — wtrącił się Joel, — ny, ny, bardzo się kto martwi waszem niechceniem!
— Nie chcę i tyle, — powtórzył Wincenty, uderzając pięścią w stół.
Florek do Pypcia przystąpił.
— A ojciec, — rzekł, — jakie mają prawo do naszego lasu? Co ojcu chcieć, albo nie chcieć? Skoro ja zechcę, Ignac i Nastka z Michałem, to sprzedamy, jako jesteśmy gospodarze, a ojcu do tego zasie.
— Tobie zasie!
— Ojcu zasie, bo grunt nie ojcowy, tylko nasz. Mamy odpis rejentowski na to i nie ojcowa głowa naszym majątkiem będzie rządziła, tylko nasza.
— Prawdziwie Florek mówi, — zawołał Ignac, — żadne kręcicielstwo nie pomoże: co nasze, to nasze — a ojcowe to ojcowe.
— Ja wam lasu nie dawałem!
— Ale... nie dawałem! toć las u ojca w kieszeni nie jest, jeno idzie za gospodarstwem. Serwitut przy gruncie: wolno nam pomieniać na las, wolno nie pomieniać, — to już według naszego pomiarkowania, jako jesteśmy dziedzice w swojem prawie!
— O dzieci! dzieci! żeby was... zaraz oto, jenom się odezwał, powyjeżdżaliście het z gębami, bez żadnego pomiarkowania. Toć przecie godziłoby się, na to mówiący, ojcowskiego poradzenia posłuchać.
— A nie bronimy ojcu, — rzekła Nastka, — niech ojciec radzą; nie mają teraz ojciec nic do roboty, niech siedzą sobie w ciepłości i radzą — a zaś nasza wola będzie słuchać, albo nie słuchać...
— Taka ty, jak i twoi bracia.
— Niech ojciec nie dogadują, — odezwał się Florek, — niech ojciec lepiej piją, skoro mają co, a do naszych interesów niech się nie wtrącają.
— Najgorszy interes jest — odezwał się Joel, — jak się familja kłóci, to już największa zawziętość. Dajcie pokój Wincenty, zrobiliście podział dobrowolnie... Kto wam kazał?
— Zrobiłem, bom był głupi.
— Aj, aj, bardzo starą historję opowiadacie, mój Wincenty. Ja nie słyszałem jeszcze, żeby kto powiedział sam na siebie, że jest głupi. Każdy tylko był głupi. Pijak, jak wytrzeźwieje, powiada, że był głupi, kiedy pił; — ten, co zgubi pieniądze, mówi, że był głupi, kiedy nie pilnował. Wincenty powiada, że był głupi, jak robił zapis. Ny, każdy głupi był!... ale jak był głupi, to mu się zdawało, że jest mądry. Aj waj! jaki mądry!
— Tedy prawda, — odezwał się Grzędzikowski, — nawet, na ten przykład, oto izraelitowie, niby starozakonne żydy na puszczy były głupie, jako że manny nie chcieli jeść...
— Macie recht, — panie Onufry, bardzo sprawiedliwie powiadacie.
Nie chcieli manny jeść i byli głupi; teraz muszą cebulę jeść i są mądre. Co pomoże żałować? Już przepadło...
Późno już było, gospodarze zaczęli rozchodzić się do domów, dzieci Pypciowe też poszły spać, tylko sam Pypeć nie spieszył do chałupy.
Stanął przed karczmą, popatrzył na gwiazdy, ziewnął kilkakrotnie, wstrząsnął się, jakby go dreszcz przejmował, i rzekł:
— Do chałupy nie pójdę... nie! Nijako w cudzej chałupie spać, a może jeszcze i przykre słowo usłyszeć od dzieci... Nie! Bóg miłosierny dał ciepło, układę się tedy gdzie stoję — a po dniu może mi Kusztycki jaką radę dobrą doradzi...
Rzekłszy to, wyciągnął się nawznak na ziemi, ręce pod głowę podłożył i usnął.