<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Ktoś zadzwonił do gabinetu doktora Michała — lokaj drzwi otworzył.
— Pan w domu?
— W dornu. Pan raczy poczekać... zaraz oznajmię.
Nie było to już w domku na przedmieściu, ale w najokazalszej kamienicy w rynku.
Doktór zajmował całe pierwsze piętro, umeblowane przepysznie, przyjmował pacjentów w oznaczonych godzinach, jeździł powozem. Żona jego wiodła żywot miljonerki, dzieci miały więcej piastunek i bon, niż lat żywota.
Człowiek, który teraz szedł do poczekalni, wyglądał wątło i dyszał ciężko po przejściu kilkunastu stopni schodów.
Stanął u okna i patrzał apatycznie na ruch uliczny.
Na skroniach siwiały mu ciemne włosy, w całej postaci czuć było zmęczenie, obojętność; twarz pospolita, niepiękna, nie mówiła nic, tylko oczy miały wyraz zamyślenia i łagodnej dobroci.
Odwrócił się na skrzyp drzwi i złożył usta do uśmiechu, postępując naprzód.
— Ach, Józef! Witajże, mój stary! — zawołał doktór, roztwierając ramiona radośnie.
Przyjaciele stanowili zupełne kontrasty. Michał w pomyślności utył, wypiękniał, nabrał pewności siebie, doskonałego humoru. Twarz jego i postać były obrazem zdrowia, swobody, zadowolenia z losu.
Uścisnęli się serdecznie.
— No, cóż słychać? — spytał doktór. — Żona zdrowa, interesy świetne, dzieci niema, stary na krzyże stęka? Nic nowego u ciebie?
— Nic! — odparł Reni, zapalając podane cygaro. — Życie płynie! Przyszedłem do ciebie, abyś mnie opukał i osłuchał. Trochę niedomagam!
— Teraz, latem! To nie pora! Cóż ci? Astma?
— Nie wiem. Dotąd wiosny tylko i jesienie odchorowywałem, teraz już mi i lipiec nie służy. Trzeba się będzie wynosić do Abrahama na piwo. Liza mnie popędziła do ciebie.
— No, zobaczymy.
Zaczęły się oględziny i badania, podczas których tłusty Michał gorzej sapał od pacjenta.
— Tymczasem nic jeszcze groźnego. Wykpisz się z biedy jedną zimą we Włoszech. Dam ci kurację przygotowawczą: przestaniesz pracować, a jesienią marsz za Alpy! Wrócisz zdrów jak ryba. Ale, wiesz co, to wstyd, aby człowiek zamożny tak sobie zdrowie zniszczył. Myślałby kto, że jesteś obarczony rodziną kancelistą nadetatowym. Poco się tobie zamęczać, miljonerze! To chyba manja.
— Nie zamęczam się chyba! Tak ci się zdaje. Zresztą miljonerem nie jestem. Służę u Maltasa w młynie. Wiesz, że funduszu własnego nie mam.
— Dziwactwo! Zapowiadam ci zupełnie serjo: że jeśli nie dasz sobie długiego wypoczynku, będzie z tobą źle!
— Cóż? Umrę? — odparł Reni pogardliwie i lekceważąco.
— Nie. Będziesz gratem do niczego, na łasce innych.
Józef się wzdrygnął.
— To gorsze od śmierci. Pisz receptę! — rzucił żywo.
Michał usiadł przy biurku i począł gryzmolić.
Reni przechadzał się po gabinecie, i widząc, że już skończył rzekł:
— Miałem onegdaj wieść o Łukaszu... pamiętasz, niegdyś moim mistrzu muzyki.
— Pamiętam; no, cóż pisze ten oryginał?
— Nie on już pisze, ale ksiądz ze szpitala, gdzie on umarł. Mistrz Łukasz tam skończył z ran i potłuczeń. Ratował dzieci jakieś w pożarze. Zapamiętał mnie. Adres podyktował i prosił, by mi odesłano jego skrzypce: wszystko, co posiadał. Niegdyś stanął między nami zakład o tego Stradivariusa właśnie, i oto otrzymałem go. Ale na dowód, żem zakład przegrał, już na skrzypcach tych zagrać nie potrafiłem.
Zaśmiał się.
— Dobre, stare dzieje studenckie. I pomyśleć, że oto za lat kilka syn mój już pójdzie do gimnazjum! — rzekł Michał. — Kiedy odwiedzam matkę w jej dworku i patrzę na dziatwę po zmarłym moim najstarszym bracie, którą ona tam hoduje, zda mi się, że siebie widzę malcem, udręczonym naukami. Ale, słyszałeś, Iwo dogorywa w San Remo!
— Ten się prędko urządził z życiem — odparł Józef obojętnie. — Parę lat zaledwie starszy ode mnie.
— Ach, niedawno też przypomniałem sobie twoje zapały! Widziałem Pepi w stolicy.
— Tak? Cóż ona?
— A no, szczęśliwa! Wyszła zamąż za starego bankiera, do którego właśnie byłem wzywany na konsyljum. Stary niedługo ma żyć, a ona zawsze świetna, wielka dama teraz. Przypomniała mnie sobie i wspominała ciebie, polecając życzliwie pozdrowić. Zdaje mi się, że ta jest zupełnie z losu zadowolona. Kręci się tam wkoło niej rój elegantów, ale za krótko byłem, aby wynaleźć w tem gronie domniemanego następcę bankiera.
Śmiał się Michał i Józef mu zawtórował z zupełną swobodą.
— Podobno targujecie drugi młyn u Szweda? — zagadnął po chwali doktór.
— Tak, Maltas już Szweda po swojemu oplątał. Za rok nie będzie miał konkurenta.
— Co za głowa kapitalna! Maricowie, żeby z grobu powstali, nauczyliby się jeszcze czegoś od niego. Pieniądze rosną w jego ręku z szybkością bakteryj. Żona też twoja ich nie zmarnuje.
— Nie, oboje mają talent zbierania. Kochają to.
— No i ciebie też! — zaśmiał się Michał.
Józef milcząco głową skinął. Miał wstręt wrodzony do mówienia o sobie.
Zgarnął recepty i przepisy z biurka.
— Muszę wracać tymczasem! — rzekł. — Żonę twoją widziałem jadącą na spacer z dziećmi. Oświadcz jej moje uszanowanie i do widzenia!
— Pamiętajże o mojej radzie! Przerwij zajęcia i pracę, odpocznij należycie! Najlepiej wyjedź gdzie na czas jakiś, a na zimę stanowczo do Włoch.
— Dobrze, dziękuję ci, pomyślę o tem.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie i Reni znalazł się na ulicy, ożywionej tłumem ludzi.
Właśnie kończyły się wykłady w uniwersytecie i fala młodzi gwarnej, swawolnej, wylała się przez portyk na plac.
Szumiało tam, jak w ulu — śmiechy, nawoływania koncepty, zapytania i odpowiedzi, urywki piosenek i zdań poważnych. Roiło się od twarzy młodych, niefrasobliwych, zuchwałych.
Reni stanął i chwilę się przyglądał.
— Tak, tym się jeszcze zdaje, że świat do nich należy! — zamruczał, odchodząc.
Teraz mijał farę, i uchylając kapelusz, spojrzał w górę. Wokoło wieży, gdzie w otworach czerniały wielkie dzwony, pławiły się w słońcu chmurki białych i siwych gołębi.
To coś przypomniało przechodzącemu.
Znów się zatrzymał i zaczął szukać czegoś po dachach: facjatki Łukasza.
Cień mu po twarzy przemknął i pozostał długo.
Zegar ratusza wybił godzinę. Józef kroku przyspieszył i zaczął schodzić nad rzekę.
Jeszcze raz po drodze oczy podniósł, mijając uliczkę i domek narożny, na którym zamiast numeru snop malowany na blasze się kołysał.
W domku tym była teraz restauracja, bilard i kręgielnia w ogródku. W altance stukały kufle, rozlegały się grube śmiechy.
Prędko odwrócił oczy Reni i żwawiej zaczął iść, ale rychło się zadyszał, zakaszlał i zwolnił.
Znalazł się na ożywionej, nadbrzeżnej ulicy, i co krok witał znajomych, klientów, musiał odpowiadać na przyjazne powitanie i odezwy.
Gdy się z tłumu wydostał na groblę, wiodącą do młyna, twarz jego straciła maskę uprzejmości, zadrgała ironicznym uśmiechem.
— Ci życzliwi dotąd wyobrażają sobie, że przeze mnie trafią do kieszeni Maltasa! — zamruczał.
Rzeka pełna była łodzi i statków. Równolegle z Józefem płynęło czółno z jakiemś młodem towarzystwem, wracającem z wycieczki.
Uśmiechnął się dziwnie — śpiewali bowiem chórem piosenkę, którą on niegdyś ułożył dla Pepi. Zapewne dziewczyna dała ją Gustawowi, a od niego w świat poszła, bezimienna, popularna.
Długi czas goniła go ta melodja, wiatrem niesiona, ale on już jej nawet półgłosem nie zawtórował. Szedł z głową spuszczoną, myśląc i przypominając, czy załatwił wszystkie dzisiejsze interesy. Jeśli co zapomniał, jutro znowu iść będzie musiał, a chodzenie męczyło go nieznośnie.
Gdy stanął na podwórzu młyna, potem był oblany, bez tchu, w oczach latały ciemne płatki. Usiadł na ganku i ciężko dyszał.
Jakiś strach wielki budził się w duszy wobec rosnącej niemocy. Czy już przyszła kolej na zdrowie, na siły? Czy nie dość już stracił? Ha, żeby teraz pieniądze! Lato u wód, zima we Włoszech, rozrywka, spokój, swoboda.
Żeby pieniądze, odżyłby!
Drzwi domu się otwarły — wyjrzała Liza, jak zawsze czarna, chuda, w odzieży zaniedbanej.
— A, wróciłeś wreszcie! Tracisz tyle czasu, jakby on do ciebie należał! A tu tymczasem dziadek za ciebie musi pracować! Cóż, załatwiłeś wszystko?
— Tak! — odparł słabo.
— Co ci? Znowu niedobrze! Jezus, Marja! Poco mnie karzecie tym jeszcze kłopotem? Jak ja dam rady, znajdę czas! Byłeś u doktora? Cóż powiedział?
— Nic ważnego. Przejdzie. Kazał odpocząć.
— Odpocząć! Po czem? Cóżeś parobek, czy cieśla? Także gadanie! Myślałby kto, że jesteś umęczony pracą. My robimy za siebie i za drugich z dziadkiem. A reszta... at! Dostałeś receptę? Wziąłeś lekarstwo?
— Jeszcze nie wziąłem. Później.
— Później, jak się obłożnie rozchorujesz i trzeba będzie z tobą się cackać. Ty to chyba na złość mi robisz!
— Jak zachoruję obłożnie, odeślij mnie do szpitala i basta. Nie napieram się w domu leżeć. Poco się o to troskasz? Nie zrobię ci kłopotu. Na szpital mi wystarczy.
Wstał i ruszył do kantoru.
— Ach, żeby pieniądze! — myślał z goryczą.
W kantorze Maltas wpadł nań z wymówką:
— Poco dałeś ulgę w wypłacie tej starej z targu na starem mieście?
— Ano, niewielka to suma, a u niej dzieci i mąż leżą chorzy. Nie może dać rady!
— Niema biednych dla kupca. Jest kupujący, musi płacić. Co ty masz memi pieniędzmi świadczyć dobrodziejstwa?
— Przepraszam pana. Proszę tę sumę potrącić mi z pensji! — odparł głucho Józef.
— Pewnie, że to uczynię, bo nie znoszę nieścisłych rachunków. Cóż zrobiłeś w mieście? Byłeś u składnika drzewa? Zamówiłeś dyle?
— Ach, właśnie tego zapomniałem! — desperacko rzucił Józef.
— Właśnie najgwałtowniejsze! Żebyś choć czasem pomyślał o swoich obowiązkach!
Zadzwonił.
— Założyć konie! — rzucił chłopcu służebnemu.
Milczenie zaległo kantor. Józef usiadł za biurkiem i machinalnie wziął się do pisania listów.
Maltas, stękając, chodził po pokoju.
Suchy, krótki kaszel Reniego przerywał tylko ciszę.
Na widok nadjeżdżającego powozu nadbiegła Liza.
— Cóż to? Dziadek jedzie? Mój Boże, taki niezdrów! Niechby Józef wyręczył.
— Józef! Właśnie! On do interesów! Niechno mnie nie stanie, urządzi on je ślicznie! A prędko to nastąpi, bo za trzech pracuję i niedługo już pociągnę.
— Mój Boże! Ja nieszczęśliwa! — zaczęła biadać Liza, wyprowadzając starego do powozu.
— Żeby pieniądze! — pomyślał Józef z żądzą nigdy dotąd nieznaną.
Za wszystko, co stracił, zniósł i przeżył, żeby teraz pieniądze, pieniądze, pieniądze!...
Przestał pisać i, podparłszy głowę rękoma, myślał, wpatrzony w próżnię.
Już nic mu się więcej nie chciało, tylko tak bezczynnie trwać i zamrzeć.
Teraz szpital go nęcił. Tamby miał ciszę, mógłby milczeć, o nic się nie troskać, nie słyszeć żadnego znajomego głosu.
Po godzinie rozmyślań uczuł się jednak tak słabym, że i myślenie go męczyło; żadnego rachunku zrobić nie był zdolny.
Wstał i powoli wrócił do domu.
O tej porze Liza była w ogrodzie. Obiad swój znalazł ostygły; skosztował i odłożył łyżkę.
Poszedł do sypialni — spojrzał na ścianę.
Tam onegdaj powiesił skrzypce Łukasza. Nie było ich już. Zaczął szukać, szperać po kątach, zaglądać do szaf. Napróżno!
Przeszedł całe mieszkanie i nareszcie w drzwiach do ogrodu spotkał Lizę.
— Czyś sprzątnęła skrzypce z nad mojego posłania? — spytał.
— Sprzątnęłam, naturalnie. Przecież nie będą wisiały na ścianie ku wygodzie kurzu i pająków. A mam nadzieję, że grać nie będziesz!
— Gdzieżeś je schowała?
— Kazałam wymieść na strych, do rupieci!
— Czyś oszalała? Toć to Stradivarius!
— A mnie co to może obchodzić, czy ten twój muzykant nazywa się Stradivarius, czy inaczej? Gratów w mieszkaniu trzymać nie myślę!
— Może to się wzruszy, że za te skrzypce można wziąć masę pieniędzy?
— Doprawdy? Czemuś nie powiedział pierwej? To pójdźże po nie. Zamknę je do szafy lustrzanej! Pójdźże, a jak tam będziesz na poddaszu, obejrzyj ten komin z jadalni. Na wiosnę dymił haniebnie. Ja po tych belkach chodzić nie umiem! Oto masz klucz!
Józef poszedł do sieni i stamtąd na górę, po zaniedbanych schodkach.
Przez tyle lat nikt nie porządkował strychu. Pozostał z tradycji Mariców składem zupełnie bezużytecznych rupieci. Jak dawniej, gnieździły się tu sowy i nietoperze, hulały szczury, zbierały się masy kurzu i pleśni.
Józef otwrorzył wszystkie okiennice. Snopy słonecznych blasków zalały poddasze i oślepiły go na chwilę. Potem rozejrzał się uważnie, szukając skrzypiec. Leżały w pyle na belce, a przy nich, jakby na straży, siedziała sowa, patrząc szklanemi oczami, przerażona światłem.
Gdy Reni sięgnął po instrument, zerwała się z wielkim łopotem rudo-szarych skrzydeł i wyleciała na świat bez celu, naoślep. Machinalnie i on przystąpił do okna, którem nocny ptak umknął.
Widok z tego okna był śliczny. Wdali góry, z których w doliny ściekały jakoby pasma ciemnej zieleni lasów i łąk; bliżej wielka plama lip na cmentarzu, z pośród których bielały pomniki i krzyże: tuż rzeka, w którą słońce wplatało złote i srebrne smugi. Nad wszystkiem panowało niebo szafirowe, pogodne, i wielka cisza letniego popołudnia.
Długi czas wpatrywał się Józef i piersią całą pił ciepło wonne, orzeźwione wody sąsiedztwem, potem odwrócił się i z westchnieniem odszedł. Chciał wracać, gdy sobie polecenie żony przypomniał i spojrzał na komin.
Potężnej budowy, tkwił w czarnej głębi belek i nigdzie nie okazywał szczerby.
Reni zajrzał między rupiecie, zakrywające jego spód, i zeskoczył z belki na szmaty jakieś. Uczuł, że ciężarem swoim coś rozgniótł: usunął się — dalej też nogi grzęzły, tłukąc jakieś gliniane naczynie.
Pochylił się, odgarnął szmaty, ręką sięgnął między skorupy i cały się wstrząsnął. Palce jego ugrzęzły w masie przedmiotów gładkich, okrągłych, chłodnych. Podniósł dłoń do światła i okrzyk wydarł mu się z gardła, a z ręki posypał się na powrót pod belki deszcz dukatów.
Sekundę stał jak błędny, potem przypadł znów do tej kryjówki i odkrył całą przestrzeń, oburącz odrzucając szmaty.
I oto ujrzał, jedną przy drugiej, szeregi glinianych skarbonek, które już kurz i pleśń obrosła, a których otwory szczelnie były zalepione woskiem. Gorączkowo jedną po drugiej dobywać zaczął i rozbijać na deskach, tworzących chodnik wzdłuż strychu. Sypały się z nich, lały, ciekły dukaty, na które słońce padało, podnosząc złocisty blask.
Skorupy mieszały się z niemi, stos rósł, zajmował już trzy deski, rozbiegał się z szelestem.
Józef, dyszący, z gorącemi wypiekami na twarzy, ze wzrokiem błędnym, czerpał i czerpał z kryjówki; wyglądał jak pijany.
Potem przypadł na kolana, zgarniał dukaty garściami z tych skarbonek, które nogami był podeptał; grzebał piasek, kurz, nie czując ani osłabienia, ani zmęczenia, czołgając się po śmieciu. I oto znów natrafił na jakiś przedmiot, owinięty w łachman, wsunięty pod rozbite ramy okien. Odrzucił szmatę — odkrył skrzynkę blaszaną, obwiązaną szpagatem; rozerwał go, otworzył.
Pudełko pełne było asygnat i bankowych biletów, z widoczną lubością poskładanych w paczki.
Drżącemi rękoma Józef wytrząsnął zawartość na stos dukatów i usiadł na belce. Pieniądze, pieniądze, pieniądze! Jego własne, których pragnął, pożądał, które mu niosą wyzwolenie, swobodę, wyższość, stanowisko, zabawę, odpoczynek, zdrowie!
Ach, skarb Mariców, skarb, skarb!
W oczach ćmiło mu się od blasku złota, w uszach dźwięczał szelest dukatów i wszystka krew uderzyła w serce, które omal nie rozsadziło piersi.
Odetchnął z głębi piersi raz i drugi, jakby się wydostał z trzęsawiska na drogę, z wody na powietrze, po trudzie wielkim na spoczynek. Począł złotem napełniać skrzynkę, przelewać je przez ręce, bilety owinął w chustkę — i myśl jego, uwolniona od codziennej zmory, od troski, poskoczyła, jak ptak chyża, w wolną przyszłość. Dziś jeszcze uwolni się ze służby Maltasa, jutro wyjedzie na południe, do włoskiego słońca, do skarbów sztuki, do śpiewu, muzyki!
Będzie podróżował wygodnie, bawił długo, niczem do odwrotu nie naglony; osiądzie tam może nastałe, gdzieś nad jeziorem włoskiem, lub na wyspach greckich, kędy go troska nie zgoni.
Na ustach zajaśniał mu uśmiech dawno nieznany; z żywością młodzieńczą wyskoczył na chodnik.
Przystąpił do okna, aby je zamknąć, i stanął znowu zamyślony.
Wesół był i szczęśliwy, terazby mówić chciał, pochwalić się, radością podzielić.
Do kogo pójdzie? Kto się z nim ucieszy?
Z poza lip cmentarza bielał krzyż samobójczy Piotrusia. Jego krwią ociekły te pieniądze i wydały się nagle Józefowi czerwone, płowe od zaschłej posoki.
Piotruś już się nie ucieszy, nie wstanie, ramionami nie oplecie szyi brata w serdecznej, niesamolubnej uciesze, i mogiła nawet jego nie przestanie być dla ludzi przedmiotem ohydy i pogardy.
Niema Piotrusia — niema!
Za żadne skarby nie odkupić go śmierci! Tak — aha — śmierć!
Na cmentarzu kwitną lipy i w grabarza ulu pszczoły się roją, monotonnie szemrząc. Tylko Pepi już niema — i nie będzie — nigdy — nigdy za żadne skarby — nie odkupić jej — nie odzyskać — od śmierci zaciętsza jest natura kobieca, od głazu nielitościwsze jej serce, gdy nie kocha.
Tak — i to pogrzebane — nie wróci. Cóż wróci zatem ze skarbem? Kto, co pójdzie za nim z tej doliny — w świat swobodny?
Usiadł na ramie okna, i nagle, osłabły, zmęczony powracającą dusznością i bólem boku, oparł głowę o futrynę, przymykając oczy, by tych gór, cmentarza, rzeki — więcej nie widzieć.
Ale przecież obraz miał na wieki w duszy i pamięci — owe góry, które niegdyś z Łukaszem schodził pieszo, pławiąc się w słońcu i harmonji.
Teraz już tam nie pójdzie. Sił niema, Łukasza niema — skrzypki oniemiały, ów cmentarz, na którym wszyscy jego już spali; owa rzeka, hucząca w ciasnej otchłani grobli młynowych — młyna, który już do niego nie należy. Stąd jutro pójdzie precz — na swobodę — sam.
Nikt i nic nie zostało.
Nagle drgnął i oczy rozwarł. Zachód barwił czerwono góry, rzeczką, lipy, a od miasteczka uderzył o góry i odbity wpadł do jego uszu dźwięk farnego dzwonu na wieczorny „Anioł Pański.“
Józef słuchał coraz bledszy, coraz poważniejszy i półgłosem szeptać jął:
— Za moich umarłych... za Pepi, za Piotrusia, za Łukasza, za młodość, za siły, za życie, co już nie wróci... za wszystko. Żegnajcie! Nie będę już więcej nigdy... bogatym... aż umrę! Żegnajcie!
U stóp jego leżało złoto i wydawało się teraz, gdy słońce odeszło, plamą ciemną, bezużytecznym ciężarem, złego losu ostatniem szyderstwem.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.