<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na ludzkim targu
Rozdział XI. Pierwszy dzień wśród swoich
Wydawca Księgarnia St. Sadowskiego
Data wyd. 1911
Druk Ksawery Trębiński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.
Pierwszy dzień wśród swoich.

Było znowu pod wieczór, gdy Romiński po kilkakrotnem przesiadywaniu do „kary”, wypytywaniu, błądzeniu, dotarł wreszcie do rogu ulic Milwaukee i Noble w Chicago.
Już w śródmieściu zauważył jakiś osobliwy ruch i poważny nastrój, za zbliżeniem się zaś do polskiej dzielnicy, miał pewność że chicagowianie a zwłaszcza Polacy, obchodzą niezwykłą uroczystość. — Gdzie rzucił okiem wszędzie falujące sztandary, polskie barwy, biały orzeł, elektryczne łuki, tryumfalne bramy, a na nich polskie: Witaj — nam witaj!
Na stęsknionym Romińskim, który w życiu swem nie widział takiej bogatej dekoracji miasta polskimi kolory, zrobiło to odurzające wrażenie. — Nie pytając dla kogo lub po co, patrzał na to zjawisko narodowe, jak wryty. To, co wzbierało w głębi piersi przez czas osamotnienia, teraz, dotknięte narodowych uczuć prądem, zerwało wszystkie tamy, i okiem, sercem, duszą, płynęło za falą polskich barw, za falą polskich uczuć.
Zwilżonemi oczyma, z zapartym oddechem wchłaniał w siebie nowy polski świat na obcej ziemi....
Na ulicy Noble zaczęli się ludzie gromadkami skupiać, ale Romiński nie zwrócił na to uwagi, jemu starczyło — że oglądał...
Oglądał polskie sztandary, białego orła, polskie napisy, słyszał polską mowę...
Bezdomny tułacz, po kilku latach tęsknoty, oglądał „Polskę w zmniejszeniu“ i w prostocie ducha powtarzał słowa Symeona: — Teraz puść Panie sługę Twego w pokoju.
Odetchnął. Zdawało mu się, że doszedł swej mety.
I gdy tak tonął duszą w narodowem niebie, — jakby dla spotęgowania wezbranych uczuć, zdala dochodziły coraz wyraźniej tony znanego marsza.
Każde polskie serce żywiej bije na dźwięk naszego ukochanego marsza, a w Romińskim zadygotało tak silnie, że bezwiednie oparł się o narożny słup. Z silniejszem biciem serca łza zakręciła się w oku, i, zbierając ją spostrzegł dopiero ogromny napływ ludzi na ulicy, a nawet i na siebie skierowane spojrzenia. Zauważył też, że wszyscy stają przy brzegu chodnika, z czego łatwo się domyślił, że oczekują na jakiś pochód. Postanowił wmieszać się w tłum i aby być świadomszym znaczenia uroczystego objawu — zapytał przechodzącego młodego człowieka:
— Panie, jestem tu obcy, zechciej mnie objaśnić jaką to uroczystość obchodzą tu dziś Polacy?
Młody człowiek popatrzał na niego uważnie, poczem trochę drwiąco rzuci: — Uroczystość świętego darmozjada — i spiesznie go wyminął.
Niemile dotknęły Romińskiego rzucone mu ironicznie pierwsze polskie słowa w Chicago. Ale jakby na zatarcie niemiłego wrażenia, podszedł doń poczciwego wyglądu człeczyna i dobrodusznie objaśnił:
— To oni darmozjady — te „czerwone juchy”, bo wszystkiego innym zazdroszczą. My panie przyjmujemy dzisiaj pierwszego polskiego w Ameryce biskupa — naszego katolickiego ojca. — Rano był wyświęcany, czy jak się tam nazywa, w katedrze na mieście, a teraz my, Polacy urządzamy mu paradę. Niech no pan tu stanie nad brzegiem przy ulicy, to zobaczysz jak my się to pokazali przed obcymi. Oczy ci panie, ze zdziwienia na wierzch wyjdą.
Był też już największy czas zabezpieczyć sobie miejsce, bo tłum formalnie tłoczył się a i pochód już nadciągał.
Na czele, na pysznym rumaku ukazał się marszałek, konni adjutanci, konna policja z sztandarami polskim i amerykańskim. Dalej, pierwsza muzyka a za nią oddziały Związku Wojsk Polskich, sokoli, kawalerja, bractwa, cywilne towarzystwa i powozy z duchowieństwem i delegatami z prowincji. W pochodzie brało udział 20,000 osób.
Pochód był podzielony na sześć dywizji. Każda dywizja postępowała z muzyką na czele.
Gdy do rogu Milwaukee ave, nadciągli krakusy, stojąca obok Romińskiego kobieta zapytała drugą: — A wasz też jest w paradzie.
— Hale w paradzie! — odrzekła z goryczą pytana. Nie było czem palić, tak poszedł onegdaj na trekę na węgle, a że i na trece nie było ściągnął trochę z wagonu; ale go dopatrzyli stróże i zaprowadzili na policję — ta i siedzi teraz w paradzie...
— Mój też już ośm miesięcy nie robi — ozwała się na to inna kobiecina. Jagusia chorowała, trzeba było na mleko, więc sprzedałam uniform za połowę co kosztował mężowi mojej ciotecznej, bo mu akurat pasował, a wpisał się też do krakusów; do nich bieda jeszcze nie zajrzała, on robi i domostwo mają swoje.
— Ktoby się tam tak zaraz z biedą wydawał — wyrwał się jakiś inny rezolutny głos: — Jak trzeba to trzeba! Ja zastawiłam ślubną suknię a kazałam Marcinowi do parady się dołożyć i pospólnie z Towarzystwem maszerować.
— Głupi narodzie, ozwała się na to inna białogłowa: Po co te parady? — Czyż to nie grzech? Kapuścińska zastawiła suknie, żeby jej mąż szedł pieszo, a pasibrzuchy za jej pieniądze żeby w powozach paradowali.
— A wy taka mądra, a przyleźliście się paradzie przypatrzeć? — odcięła się Kapuścińska.
— Przyszłam zobaczyć, ile też jeszcze głupich jest na świecie.
— Toż Polacy jesteśmy, powinniśmy się przy takiej uroczystości pokazać, jak na Polaków przystoi — zagaiła mizerna kobietka aż z trzeciego rzędu stojących, — ale co prawda w tych czasach, to aż grzech wydawać na takie zbytki kiedy naród głoduje. Mój też sześć miesięcy już nie robi i Bóg wie kiedy zacznie. Dali by te pieniądze na biednych, to by im większą chwałę przyniosło.
— Milczeć baby! huknął silny męski głos. To nie wasza rzecz mądrować, jakby lepiej było.
— A nasza! nasza! ozwało się naraz kilka głosów, i może, aby się tylko sprzeciwić, dowodziły: Skoro chłopi nie umią rządzić, to my baby musimy.
— Głupieście wszystkie! Że do Związku Polek należą, to myślą, że już im o wszystkiem wolno rozumować...
— A bo też tak! Możecie wiedzieć że Związek Polek mądrzejszy od waszych organizacji — zaczęły kobiety bardzo poważnie.
Sprzeczkę tę niebawem zagłuszył nadciągający nowy oddział muzyki, więc też i przez dłuższy czas nikt się nie odezwał.
Romińskiemu duszno zaczęło się robić wśród takiej atmosfery, to też nie namyślając się, spostrzegłszy wolne miejsce przy grupie młodych ludzi — skierował się tam.
W tym czasie nadciągnęła piąta dywizja, która zwróciła na siebie większą uwagę allegorycznie przybranym wozem. Na tronie bogatym widniała postać, przedstawiająca Polskę, a w około niej klęczeli ugrupowani anieli. Zaprzężonych do wozu sześć koni prowadziło tyleż chłopców przybranych w starokrajskie siermięgi. Około wozu palono ognie bengalskie, które całości dodawały uroku.
Naraz jedna z panienek stojąca tuż obok Romińskiego, zapatrzona w wóz jak w niebo, zawołała do towarzyszki:
— Mary! jabym też chciała być takim aniołem na wozie...
— Ażeby cię tak zawiózł do domostwa Tomka — dorzucił stojący przy nich młody chłopiec.
— Kiejdy! wyrwała się druga — czy ty myślisz że w niebie tak jest, jak na tym wozie?
— Nie! odpowiedział znów ten sam chłopiec, bo w prawdziwem niebie są chłopcy i dziewczęta, a tu na wozie jest jeno kilka dziewcząt.
— Widzisz go! jak to sobie robi miejsce w niebie... zawołało razem kilka dziewcząt.
— Za Stellą — szepnął inny chłopak.
Nie zdążył się odciąć pobity, bo jedna z dziewcząt zapytała: — Mary? pójdziesz ze mną na „fajf sents szou“ (5c. show).
— Jes! pódę! — fajne pono mają pikciory w tym tygodniu...
— Girls! I go with you also — zaskrzeczała któraś po angielsku.
— And I! — and I! — and I! — wtórowali chłopcy.
Romińskiemu i tu duszno się zrobiło...
Wycofał się z kółeczka polsko-amerykańskiej młodzieży, i oparłszy się o kamienicę, przypatrywał się zdala defiladzie. Nie tonął już w niej tak całą duszą jak na początku, bo co dopiero usłyszana wiadomość bezrobocia — zaniepokoiła go; zraziła też bezcelowa gawędka młodych ludzi, a może... Kto wie?... Dziwne jest czasem przeczucie...
Nie zajęły go już tak żywo nadciągające teraz powozy, udekorowane jeden piękniej od drugiego. — Przypatrywał im się coraz obojętniej: a gdy spostrzegł że powozy te, wiozą duchowieństwo, żywy jeszcze przed chwilą wzrok Romińskiego, stał się martwo szklistym. Gdy rzucił okiem na powagi w sutannach, oblał go od głów do stóp zimny pot. — Cały zapał patrjotyczny opuścił go odrazu.
Spuścił powieki na oczy, i z ciężkiem westchnieniem zamknął się na chwilę w sobie...
Och! więc i tu nawet! Gdy dusza porwana świętem uczuciem — odmładzała się niemal — stanęło to ohydne widmo przeszłości? — Czyż wiecznie prześladować go będzie?
Obawiając się wśród sutanowych postaci spotkać tego, który całunem grobowym okrył jego życie, odwrócił się i ociężałym krokiem powlókł się Milwaukee ulicą.
Jedna chwila starczyła aby odnowić gojącą się ranę. Nie oglądając się za siebie, szedł naprzód na wpół przytomny. Tego tylko był pewny, że wśród czarnych postaci spotkał by uwodziciela i — że niechybnie rzucił by się nań. — Walczył z sobą! Raz po raz potarł ręką czoło, to znów kierował błędny wzrok na obiecujące tak wiele przed chwilą narodowe barwy, zdobiące wszystkie okna i drzwi.
I znów nowe bolesne wspomnienie...
Wszakże i ten wieczór, w którym po raz pierwszy ujrzał Reginę, także był pełen polskich barw i uczucia...
Zabobonny lęk go ogarnął...
Bo i czemuż świadomie lub nieświadomie wchodzi zawsze na nową drogę — w wieczornej godzinie?...
Desperacko, jakby bronić się chciał tłoczącym go przeczuciom, wpił się wzrokiem w białego orła, na powiewającym sztandarze jakiegoś okazałego domu.
Wszakże dla tego orła, by wyzwolić go z pętów niewoli, by pracować z drugimi nad oswobodzeniem go — tutaj przyjechał...
Musiała przy tej myśli jakaś otucha w niego wstąpić, bo złagodniała skrzywiona bólem twarz, a rozejrzawszy się następnie już nie z entuzjazmem, ale z ciekawością po kamienicach i spostrzegłszy opodal polsko brzmiącą nazwę restauracji, wszedł do niej śmiało.

∗             ∗

Tak! Tak! — biedny niewolniku idei... Przybyłeś jak ten niewolny orzeł z za morza na targowisko patrjotycznych przekonań!... Strzeż się licytacji...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.