Na polskiej fali/XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Okropna to była scena, ą przecie, jak tylko mój Józk pewnego dnia powiedział mi, że pojedziemy zbierać sieci zastawiane na fląderki, ucieszyłem się niewymownie.
Wcześnie załatwiwszy się z węgorzami i żakami na naszej toni i dobrze najadłszy się smażonej słoniny z chlebem, pobiegliśmy na strąd, gdzie już czekało na nas dwóch rybaków z całą piramidą niecek z wędkami z przynętą na haczykach. Władowawszy to wszystko na bat, zepchnęliśmy go na głębszą wodę, przeleźliśmy przez burtę i — jazda!
Jechaliśmy na paczenach, ponieważ dzień był bezwietrzny, a na morzu glada, połączona z mgłą tak gęstą, iż widziało się zaledwie w promieniu kilku metrów. Syreny statków ryczały na dalekim szlaku parowców — według przepisu parowiec musi się podczas mgły przynajmniej raz na minutę ogłosić — ale nie robiło to przykrego wrażenia. Pod pierzyną mgły, zielono-szare morze falowało leniwie, mięko, z ledwo dostrzegalnym, jakby tłustym połyskiem — i wogóle wszystko dokoła nas było miękie, zaciszne.
— Jak wy się w takiej mgle orjentujecie? — zapytałem — Po czem poznajecie, że jędziecie we właściwym kierunku?
— Pomuchli dziś nie będzie wcale, bańtków — mało co więcej jak dwa centnary.
— Można to naprzód wiedzieć?
— Jo.
Zaczął mówić Józk:
— Jak rolnik zna swą rolę, tak rybak zna morze. Na lądzie ziemia jest lepsza lub gorsza — tak też na morzu grunty są różne. Jest grunt lepszy i gorszy. Rybak to wie. Weź nasze tonie wangorzowe. Naprzeciw każdej toni wangorzowej na Mulmjerzu jest toń lososowa na Bałtyku — jedna lepsza, druga gorsza. Dlatego żadna toń nie jest własnością maszoperji, ale wszystkie maszoperje co rok tonie zmieniają, póki znów nie powrócą na dawne miejsce. Tak dobrze rybacy znają swe grunty.
— Ale jak do nich trafiacie? Jedziemy do „kuli“, jo? Jesteśmy od niej daleko czy blisko? W jaki sposób to oznaczysz?
— Po farwie wody — naprzykład. Choćby tylko to jedno. Rybak ma czas, godzinami wpatruje się w wodę i takie ma oko, że się na sążeń nie pomyli... Zna każdy fałd w gruncie jak policjant każdą dziurę na swej ulicy... Takich znaków i sposobów jest dużo... Nic trudnego!
— Tylko trzeba umieć! — mruknął Anton.
— Jak wszystko! — dodał Eryk — Ale douka dziś fajn! Nawet słoneczka nie widać!
Tak rozmawiając, pracowaliśmy paczenami równo, miarowo, póki z mgły nie wynurzyła się samotna, melancholijna preka z łachmanem, udającym chorągiewkę. Przypomniała mi żywo naszego pociesznego stracha na wróble w pustem polu. W chwilę później runęła na dno łodzi i zaczęło się „zbieranie sieci“, praca ciężka i wymagająca wielkiej siły.
Wykonał ją niski, ale barczysty Eryk.
Stojąc na przodzie łodzi, wyciągnął z wody sznur i zwijał go, podczas gdy Kąkole pomału wzdłuż linki wiosłowali. Gdy się jaka fląderka ukazała, Eryk uderzał nią o kant i w ten sposób „ścidał“ (skidał — zrzucał) ją z haczyka. Jedna po drugiej ryba padała na dno łodzi i zaczynała się na niem rzucać. W miarę jak przybywało ryb, krwią i wodą ociekających, mlaskanie trzepocących się ciał stawało się coraz głośniejsze, a mocne ogony bańtek chlapały w burej posoce. Gdy wędka wynurzyła się z morza, złapane na nią ryby, miotając się, wypływały na powierzchnię a ja patrzyłem, oczu nie mogąc oderwać od tej toni szaro-zielonej, tak bogatej w żywe i przerozmaite stworzenia. Były fląderki zwykłe, były „gladizy“ funtowe a rozmącę się od chropowatych fląderek skórą zupełnie gładką i bez żółtych centków, ale o ciele bardziej wiórkiem i wodnistem, były kury morskie, trafiło się kilka lekkomyślnych węgorzy i jakby na przekór Erykowi, kilka ciemno-popielatych pomuchli o wielkich, żarłocznych gębach.
Zwijaną wędkę Eryk układał na podstawionej niecce a kiedy wreszcie na sznurze ukazał się kamień, oznaczający koniec jednej niecki, podstawiono mu drugą i Eryk zbierał sieć dalej. Łódź huśtała się leciutko, morze szemrało cichutko, zacisznie było w mgle, słyszało się tylko charakterystyczne „ciup!” o twardy kant, w powietrzu błysk, potem „chlap!”, plusk w burej jusze — a ostra, przenikliwa woń dna morskiego coraz wyraźniej wszystkich owiewała.
Coraz wolniej Eryk zbiera sieć. Na policzki wystąpiły mu żywe rumieńce.
— E, ty tak powoli ścidasz! — zniecierpliwił się Anton — Na pólnie (południe — obiad) nie zdążymy. Rębaj! Rębaj!
— Rębaj sam! — odpowiedział zdyszany Eryk podając mu sieć.
Zmienili się.
— To bardzo ciężka praca! — tłumaczył mi Józk — Na to trzeba wielkiej siły. Ale był kiedyś w Jastarni taki siłacz, co sieć zwijał, siedząc sobie na ławeczce tak spokojnie, jak białka (kobieta) klębuszek przędzona!
— Jo! — potwierdził Eryk — Kustosz Michał! Le to był straszny chłop! Mój tatk, widział, jak sam do góry wysmyczył wóz, którego dwa konie uciągnąć nie mogły. Ani się przy tem nie zmoczył (spocił). Był dobry, bez serca (nie gniewliwy, łagodny), nigdy nikogo nie uderzył. Ale raz, jak jego białka zaczęła szkalować, stracił cierpliwość, chwycił ze złości wielki kaflowy piec i postawił go jej na środku izby. To był chłop! Dziś już takich niema!
Znowu „ciup! — ciup! — ciup!” — chlap, chlap! — cichy szmer wody, daleki ryk syren na „sztimersztrychu“.
— A czy ty wiesz Janku, dlaczego bańtki mają taki krzywy pysk, razem z oczami na jedną stronę przekrzywiony?
— Skądże mam wiedzieć?
— To było tak. Kiedy Pan Bóg świat stworzył, zwołał wszystkie ryby i zapytał je, którą rybę chcą sobie obrać za króla. Ryby, widzisz, nie są głupie!
— Ale doch, człowiek je łapie! — wtrąciłem.
— Jakby były takie mądre jak człowiek, to by nie były rybami! — odpowiedział zupełnie słusznie Józk. — Zaczęły radzić: Która ryba najpotrzebniejsza, najużyteczniejsza? Śledź! To każdy wie. Więc powiedziały — niech śledź będzie królem. Tedy — Bóg zrobił królem ryb śledzia. Jak to bańtka usłyszała — obraziła się. — Co? Nikczemny śledź? — I pogardliwie wykrzywiła gębę. Zobaczył to Pan Bóg i powiada: — Ty się krzywisz na moją wolę i przykazanie? Dobrze! Do końca świata będziesz miała taką paskudną, krzywą gębę. — I ma!
Uśmiechnąłem się.
Skończywszy, zawróciliśmy ku brzegowi.
Teraz już nie mówiliśmy nic. Tylko paczeny chlustały miarowo, energicznie, mocno. Jak się wkrótce pokazało, jechaliśmy mimo mgły prosto ku brzegowi, który też po półgodzinnem wiosłowaniu nagle z mgieł się wynurzył w odległości jakich 15 sążni.
— Wiesz, jak ziemia po hiszpańsku? — zapytał mnie znienacka Eryk.
Zmieszany niespodziewanem zapytaniem, nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
— Ja służyłem na hiszpańskim żaglowcu! — mówił dalej. — Ile razy Hiszpanie zobaczyli ląd, tak się cieszyli i wołali —
Zerwał z głowy czapkę i wywijając nią, wołał:
— La tierra! La tierra!
U brzegów półwyspu Helskiego zabrzmiał ten sam okrzyk, co na karawelli Kolumba na widok brzegów Nowego Świata.
Śmieszny zbieg okoliczności.
Na strądzie ujrzałem kilkunastu rybaków. Byli niespokojni o łodzie, pozostałe jeszcze na morzu. Wołali, dęli w rogi, jeden strzelił parokrotnie w powietrze z rewolweru.
Wśród tych ludzi jest solidarność!