<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Na polskiej fali
Wydawca Dom Książki Polskiej, Sp. Akc.
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIX.
Święta Bożego Narodzenia nad morzem. Znowu paczka. Jestem bogaczem.

Przedświąteczny czas szybko minął po połowach, które nazwałbym przypadkowemi, bo odbywały się tylko od czasu do czasu nie tyle z powodu burz, ile skutkiem dziwnie nieszczęśliwego następstwa źle kombinujących się wiatrów. Ja tego nie odczuwałem, Dawid też się tem zbyt nie trapił, bo oddawna już przestał być poddanym Jego Królewskiej Mości Wiatru, ale rybacy chodzili jak struci, a pan Żebrowski szalał.
— Grałeś kiedy w ruletę? — zapytał mnie raz — Nie, skądże, oczywiście. Ale wiesz, co to jest? Wiesz. Wyobraź sobie, że widzisz, jak gałka toczy się powoli na twój numer, zatrzymuje się, waha... Co? Emocja! Ale — wóz albo przewóz! Bęc — i po wszystkiemu! A tu emocja trwa przez całe dni, tygodnie, tymczasem pieniądze uciekają, a jak pieniądz raz ucieknie, nigdy go już nie dogonisz! Ja już adwent przegrałem!
Nie brałem sobie tego zbytnio do serca, choć — i ja odczuwałem powszechne przygnębienie. Zwłaszcza smutno się robiło, gdy ciemności już zapadły, a światła elektrycznego jeszcze nie było. Gdy na kościele odezwały się dzwony wzywające na różaniec, kto tylko miał czas, śpieszył do kościoła, aby przykre chwile przedwieczornego zmierzchu nabożnie prześpiewać. Potem przez chwilę słyszało się w całej wiosce dźwięczne kłapanie drewnianych korków po przykościelnych kamieniach lub zmarzniętym piasku i — cisza, pustka, wicher i szum bezlistnych kasztanów, bijących na placu przed kościołem niskie pokłony. Było bardzo smutno.
Jakoś na tydzień przed Bożem Narodzeniem przyszła do mnie znowu paczka — nie paczka, ale ogromna paka, wielki, wyładowany kosz tak ciężki, że i tym razem nie obeszło się bez krowy Dawida i bez wozu. Było co wieźć i dźwigać, ale — opłaciło się setnie. Naturalnie — znowu od państwa Zielińskich! Wywindowaliśmy z Dawidem kosz do mnie na górę, gdzie mogłem spokojnie rozpakować i rozejrzeć się w darach.
Więc przedewszystkiem — dwa listy, które odłożyłem na potem, bo — nie wstydzę się powiedzieć — tęskno mi było do lądowych dostatków. To co? Sam zapach mówi — jabłka! Przepraszam bardzo, ale przedewszystkiem jedno — zjem. Dalibóg „szmaka“ lepsza nawet od — solonego węgorza! Dalej: gruszki, orzechy włoskie, laskowe, śliwki suszone — dużo! Oho, figi! Dawno nie widziałem, któż tu o figach myśli! A to? Również sam zapach doskonały mówi: wędliny! Zwoje kiełbasy, mój ulubiony salceson, wędzonka — na śniadanie znacznie lepsza od słoniny — znowu kiełbasa siekana, kiszka — mnóstwo, mnóstwo znakomitych rzeczy! I — słonina, potężny połeć!
Zacząłem wędrówkę na dół, do Dawidowej. Słoniną jej niezbyt zaimponowałem, bo sami niedawno zabili tucznego wieprza, ale ucieszyła się. Wędliny zaimponowały jej trochę więcej. Worek z jabłkami, których część sobie odsypałem, zmiażdżył babinę, gruszki także, a figi oczarowały Klemensa.
Dumny byłem z siebie tego wieczoru.
A zgadnijcie dlaczego, moi mili czytelnicy?
Czy dlatego, iż mogłem zaimponować biednym rybakom? Dlatego, że miałem tak zamożnych a dobrych przyjaciół? Dlatego, że mnie, a nie komu innemu przysłano tyle dobrych rzeczy?
Nie, nie i nie!
Dumny byłem z tego, że ten daleki a ukochany mój d jest taki bogaty, że tam rodzą się takie śliczne, wonne i soczyste jabłka, takie złote bery, takie słodkie, mięsiste śliwki. Dumny byłem z tego, że ten mój ląd tak potrafi sypnąć tem całem bogactwem, że on może być szczodry bez trudu, bo on wszystko ma, wspaniały, błogosławiony, królewski! I w tej chwili strasznie tęskniłem i strasznie chciało mi się kogoś uściskać.
Ludzie lądowi, pamiętajcie, że nikt nie kocha lądu tak gorąco, jak marynarz!
Listy były bardzo serdeczne, poczciwe i pomyślne. Zdziś donosił mi, że mój zbiór znaczków pocztowych ma dość dużą wartość, i że ma kupca, który za część mego zbioru daje czterysta złotych. Jeśli chcę, żebym —
Chcę! Jeszczebym nie chciał! Czterysta złotych! Zaraz każę sobie uszyć marynarskie ubranie i krawateczkę czarną i kupię muckę i fajn szykowne trzewiki, jo!
Uradowany zleciałem ze schodów do Dawida i powiedziałem mu, że teraz już mogę sobie sprawić „modre ubranie świątalne!“
Stary długo mi się przyglądał, jakby mnie swemi szaremi, błyszczącemi oczami całował, a potem przyznał:
— To ja pochwalo! To każdy musi pochwalić! Ja sam nieraz myślałem: Co ten bojs obuje na siebie w święto, żeby wyglądał jak człowiek!
A potem zaraz zaczął mi opowiadać, jaką to on miał swego czasu „okrutnie śliczną westę okrętnicką z żółtej skóry angielskiej z niebiańskiem futrem“ (podszewką).
Nie, żółtej okrętnickiej westy z niebiańskim futrem nie pragnąłem, ale ubranie marynarskie — to co innego!
Święta Bożego Narodzenia były naogół smętne. Rybacy są zbyt biedni, aby się bawić w jakieś uczty. W wigilję jedzą na obiad zupę węgorzową i smażonego węgorza z soli, wieczorem myśmy mieli szprotki smażone i kuch — trochę tych owoców, orzechów, fig. Dawid kupił dla Klemensa jakieś podarunki, ja też postarałem się o parę drobiazgów i po wieczerzy Dawid udawał „gwiazdkę“. Przebranie polega głównie na zawinięciu się w białe prześcieradło. Tak też „przebrał się“ i Dawid, ale mu się sztuka nie udała, bo jak tylko wysunął z prześcieradła swą żylastą, kosmatą rękę z wytatuowaną kotwicą i płomienistem sercem, Klemens zaraz poznał tatka i na tem się przebranie skończyło.
Po wieczerzy przyszło kilku chłopców przebranych za djabły, króla Heroda i „gwiazdkę”. Djabły biły Heroda karkulcami  t. j. pałkami do zabijania łososi.
„Pasterki“ tu w zwyczaju niema.
Drugi dzień nie różnił się niczem od zwykłej niedzieli. Przed południem dwie msze, popołudniu nieszpory, na tem koniec.
W drugi dzień świąt znowu wybuchła burza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.