Na polskiej fali/XXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na polskiej fali |
Wydawca | Dom Książki Polskiej, Sp. Akc. |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Burze Wszystkich Świętych minęły, pogoda była znośna, ale rybołóstwa — żadnego.
Ten i ów złapał kilka węgorzy, pan Żebrowski wędził złociste, piękne ale dość rzadkie brzony — zresztą on miał co robić, bo — choć ceny z dnia na dzień rosły — stale kupował węgorze przechowywane w skrzyniach przez rybaków, ale ludzie — przejadali resztki pieniędzy, o ile je kto jeszcze miał.
Wszyscy czekali na szproty czyli na bretlingi.
Nie przychodziły.
Pan Żebrowski klął na czem świat stoi, nazywał rybaków próżniakami, piecuchami, mówił, że im się szukać nie chce.
Ale to nie była prawda.
Szukano uparcie, wytrwale, wszelkiemi sposobami.
Rybacy dzień w dzień wychodzili na „góry” i stercząc na grzbietach wydm, daleko widzącemi oczami badali morze i niebo. Morze mieniło się nieraz wszystkiemi kolorami, na niebie świeciły dwie i trzy nawet kolumny tęczowe razem, dalekim szlakiem parowców szły ładowane statki z rozwianemi, czarnemi pióropuszami, ale dla rybaka wszystkie te piękności i wesele nie znaczyło nic — bo „woda była pusta”, to jest bezrybna i musiała być pusta, skoro wiatr był przeciwny, bezrybny. Kiedy raz, patrząc tak z wału wraz z jednym starym rybakiem, powiedziałem nieopatrznie, że morze jest dziś ładne, spojrzał na mnie zdziwiony i warknął jakby zgniewem:
— Ładnie? Doch tu niema nic do widzenia!
Ba! Żeby tak kilkanaście mew rzucało się na morzu, żeby tak zaczęły falować czarne grzbiety delfinów — to co innego, bo to znaczyłoby, że tam jest ławica śledzi lub bretlingów, ale „farwy“ i tęcze?
— Nei! Tęczą jeszcze nikt nie był najadły!
Że niby nikt się jeszcze tęczą nie najadł.
Jeździli rybacy na Bałtyk i na Mulmjerz czyli na Małe Morze, stawiali na próbę mance. Obserwowano się wzajemnie szpiegowano — bo rybacy są nieufni, skryci, podejrzliwi i przesądni. Wywiadywano się, co która wioska robi. Dzień w dzień rozmawiano telefonicznie Gdańskiem, Gdynią i Helem, nieraz według umówionej szyfry.
Czynnego udziału w tych poszukiwaniach brać nie mogiem. Zbyt mało jeszcze znałem teren i gwarę rybacką. We dnie pracowałem razem z Dawidem, a wieczorem siedziałem w swoim pokoju i czytałem.
Pewnego wieczoru ktoś cicho zapukał i wszedł.
Był to Józk Kąkol, mój przyjaciel, rozpromieniony i tajemniczy zarazem.
— Nie powiesz nikomu? — szepnął, przywitawszy się ze mną.
— A co się stało?
— A nie powiesz?
— Nie.
— Jeden Helan miał dziś szproty w stelgornie!
Stelgarn to rama sietna, powiedzmy, sznurowa listwa sieci.
— Szproty w stelgornie? — spytałem. — No, więc cóż z tego.
Józk spojrzał na mnie z pogardliwą wyższością, potrząsnął głową i rzekł:
— Nie myślałem, Janku, że z ciebie jeszcze taki głupc!
— Głupiec! Dlaczego?
— To ty nie rozumiesz, co znaczy bretling w stelgornie?
— A skądże ja to mam wiedzieć?
— Musisz wiedzieć, że Helanie od jesieni poławiają łososie na haczyki, do czego koniecznie potrzebują na przynętę śledzików i dlatego przez cały rok zastawiają mance śledziowe.
— To wiem.
— Szprot przez oczko mancy przelezie jak nic...
— To wiem.
— Ale u stelgornu, kol listwy mancy, oczka są o połowę mniejsze, tak, że szprot, choć mały, ulnąć (utkwić) w nich może!
— Rozumie się. Inaczej by nie ulnął.
— Teraz to ci już jest klur (klar — jasno)?
— Klur. Od samego początku było „klur”.
— Ty jeszcze wciąż nic nie rozumiesz!
— A co tu jest do zrozumienia?
— Że szproty są!
— Jakby ich nie było, toby nie mogły ulnąć!
— Ty nic nie wiesz, nic nie wiesz, nigdy rybakiem nie będziesz!
Zaczął mi tłumaczyć:
Zbite w pośrodku „karno” albo ławica śledzi lub szprotów ku bokom rozszerza się zwolna tak, że wreszcie flankują ją już tylko szproty idące luzem czyli „dzikie”. Te szproty, choć „dzikie”, idą jednak w dalszym ciągu w tym samym kierunku co ławica, której się do pewnego stopnia trzymają. Jeśli tedy jeden-drugi „dziki” szprot ulnie w listwie mancy śledziowej, to może znaczyć, iż ławica idzie.
— Jo, idzie! — wykrzyknąłem. — Ale dokąd!
— W tą stronę, w którą zwrócona jest głowa ulnionego szprota! — zawołał Józk — Przecież ogonem bretling w manc nie wejdzie! Rozumiesz teraz?
Byłem zachwycony.
— Chytrzy z was ludzie, niema co mówić! — rzekłem, zdumiony tą przebiegłością, darem obserwacyjnym i umiejętnością wysnuwania wniosków. Więc wiadomo, w którą stronę bretlingi poszły, czy też idą. Ale jak je złapiecie?
— Chcesz zobaczyć? To najedz się teraz dobrze, przygotuj wszystko, co potrzeba do wyjazdu, tak, żebyś się czemprędzej mógł ubrać i kładź się spać.
— O której mam wstać?
— Ja tu sam przyjdę po ciebie. Ty tylko nikomu nic nie mów i idź zaraz spać... Jo! Masz termos! Zrób herbaty i weź ze sobą. I fresztek (śniadanie) dobry musisz wziąć, bo może wrócimy późno! A ubierz się ciepło!