Na rozdrożu (Kasprowicz, 1912)
I.
NA ROZDROŻU.
Jesienny
Wiatr, bezlitosny, jak serc ludzkich sędzie,
W posępnym deptał obłędzie
Życia ostatki:
»Hej! hej! gdzie jesteś, ty wdzięku promienny,
Którym majowe szczyciły się kwiatki?
Gdzie jesteś, kraso? Gdzie, płaszczu wiosenny
Wierzb i topoli?
Hej!...«
Tak wicher szydził z tej ziemi, z tej matki,
Co próżno słońca o litość błagała:
»O słońce, lej
Żary gorętsze po roli,
Nim umrze cała!« —
A ona
Stała...
Sierocą
Tuli dziecinę do młodego łona,
Na którem wisi czerwona
Chustka persowa;
Łzy jeszcze w oczach nie zaschłe migocą,
Na piersi ciężka przechyla się głowa,
A z pod zawitki włos, spływając nocą,
Twarz jej owija
W cień —
Twarz, z której znikła gra kolorów zdrowa,
Którymi róża, ta dziewicza, pała
Śród rannych tchnień:
Dziś tu złamana lilija,
Jak na śmierć biała,
Samotnie
Stała.
A oto,
Jak ono ziele, nim je wicher potnie,
Wznosi znów głowę, nad wrotnie
Cięższe powieki:
Spojrzy w tę stronę, gdzie nadbrzeżne błoto,
Znacząc się śladem jakiejś czarnej rzeki,
Czołgać się zdaje ze żółwia ochotą
Ku zasępionej
Wsi.
I znów, patrzajcie! jak rosiste ścieki
Zlewają kwiaty, tak jej lice zlała
Ach! fala łzy
I aż na ręce spryszczonej
Srebrem zadrżała,
Gdy w burzy
Stała...
Zapewne,
Niźli to niebo, co się całe chmurzy
I świat, jak rozpacz, tak duży,
Gniecie ołowiem —
Niż zwiędłe trawy, niż szkielety drzewne,
Co nad jesiennem żółknieją pustkowiem,
Roniąc łzy czyste, ludzkim łzom pokrewne,
Dziś jej smutniejszy
Los...
Zapewne jeszcze ten, co serca zdrowiem
Igra, jak liśćmi ta wiatru nawała,
Szyderczy głos,
Ponad to błoto wstrętniejszy,
Wieś jej rzucała,
Choć za nią
Stała.
»Dziewczysko!
Hej, chciało jej się tysiączną być panią!«
Tak te języki ją ranią
Ostrzem trującem.
»Co dziś ją czeka? W chlewku legowisko
I kij i torba, boć, prawda! pod słońcem,
Pod bożem słońcem, gdzież równe jej psisko?
Tłuk! tłuk! nic więcej!
Tłuk!...
Dobrze ją sprawił! W swem chciwstwie piekącem
Każda w dostatki opływać-by chciała!...«
W duszy, jak huk,
Jak zawiść wichrów tysięcy,
Ta czerń jej grzmiała,
Gdy blada
Stała.
Jedyny
Syn bogatego nad wszystkich sąsiada
Co dzień nadchodzi i gada,
Tuląc do siebie:
»Cicho, różyczko! o cicho! zdawiny.
Wnet wyprawimy, jak gwiazdy na niebie,
Jak ten miesiączek nad nami, ten siny«.
Wraz i do ojczula:
»Stary wnet myśli wypocząć na chlebie,
Wnet w moje ręce przejdzie huba cała,
Żenić się czas!«
I ojciec z zięciem już hula...
Wszystko widziała!...
Dziś — łzawa
Stała.
O Boże!
O miłosierny! Co za dola krwawa!
Toć się sam wiatr naigrawa
Z żalu dziewczęcia:
On innej ślubne przygotował łoże,
A ojciec w gniewy: »Nie dostanę zięcia!
Na wstyd ty w domu! Niech czart ci pomoże!
Biegaj ty sobie
W świat!«
Ach! lepiej było doczekać się ścięcia!
Czemuż jej matka nędzne życie dała!?
Nim doszła lat,
Czemuż nie legła ach! w grobie!?
Tak rozpaczała
I drżąca
Stała...
We świecie
Sama-ć się przepcha śród syków tysiąca —
O tak! jak brzytwy tonąca,
Schwyci się życia.
Ale cóż pocznie to niewinne dziecię?...
Spojrzy... Za wioską, śród trzciny spowicia
I śród sitowia, co wieńcem się plecie,
Staw przebłyskuje,
Staw!
Nakształt szarugi rozdartego wycia,
Burza w jej wnętrzu starganem zawrzała:
O Chryste! zbaw
Duszę, co sił już nie czuje!
Zmartwiała
Z tą prośbą
Stała...
A słota,
Coraz ostrzejszą poświstując groźbą,
Ostatnim liściom swą kośbą
Życie odbiera
I na jej lice dżdżysty oddech miota,
Szarpie niebieską spódnicą i zdziera
Chustkę z jej ramion, śród których sierota —
Dziecko, zapadło
W sen...
Oto się budzi, oczęta otwiera
I kwilić pocznie ta gołąbka mała,
A ona, hen!
Ku wodzie mając twarz zbladłą,
Jak skamieniała,
Nieszczęsna
Stała...