Na tułactwie/Tom pierwszy/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na tułactwie |
Wydawca | Gebethner i Wollf |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Druk „WIEKU“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy można się widzieć z panem Naczelnikiem?
Pytanie to głosem śmiałym a razem uprzejmym, uchylając nieco kapelusza, zadał mężczyzna średnich lat, przyzwoicie ubrany, służącemu, stojącemu przed drewnianym dworkiem w miasteczku, z zapalonym papierosem w ręku. Lokaj, gdyż na takiego wyglądał mocno zarumieniony, tęgiego wzrostu chłopak, w letniem odzieniu — popatrzył z uwagą na pytającego, jakby chciał zbadać z kim ma do czynienia, odjął nieco papieros od ust i namyślał się nad odpowiedzią, gdy przybywający dobył z kieszonki tajemniczy jaki przedmiot i zręcznie wsunął go w rękę, która się ku niemu wyciągnęła. W tej samej chwili fizyognomia i postawa fagasa przybrały nader uprzejmy wyraz — papieros poleciał na ziemię, a chłopak wbiegł żywo do dworku wołając:
— Zaraz zobaczę.
Gość stał tymczasem oczyma roztargnianemi rzucając po podwórku i niekiedy zadumany wlepiając je w ziemię. Znać na nim było jakieś opanowanie myślami i coś ciążącego na głowie.
Średnich lat, słuszny, przystojny, wyprostowany, tak jakby to trzymanie się żołnierskie winien był dawniejszej służbie. Przybyły, mimo dość regularnych rysów, twarz miał niemiłego wyrazu. Wejrzenie było kose, zuchwałe, niespokojne, w ustach coś fałszywego pokrywał uśmieszek. Ubiór, ruchy — choć go klasyfikowały do lepszego towarzystwa — przy ściślejszym rozbiorze, dawały się dorozumieć, że może do niego niedawno był przypuszczony i nauczył się do wymagań zastosowywać.
Jedną nogą stojąc na schodku prowadzącym do dworku, drugą na ziemi, gość czekał na powrót chłopca, trochę się krzywiąc, gdy ten nadbiegł pospiesznie i wprowadził go do wnętrza.
W lewo była kancelarya pana Naczelnika, w której on zwykle obojętnych interesantów przyjmował, wprost to, co się zwało salonem. Dowodem szczególnej łaski było, że wchodzący wpuszczony został do niego. Salon kawalerski nie odznaczał się nadzwyczajną elegancyą, był w nieładzie, pomimo to pełno w nim było rzeczy dowodzących zamożności gospodarza. Wprost drzwi wchodowych znajdowały się dwa okna na ogródek i drzwi szklanne, na prawo i lewo sofy zarzucone różnemi przedmiotami, — przy jednej z nich w prawo stał duży stół okryty serwetą, a na nim, oprócz czapki mundurowej i rękawiczek, widać było na srebrnej tacce butelkę wody sodowej, cukier i rum. Papier stęplowy leżał kupkami w rzędzie, na ziemi kilka kopert podartych. Parę numerów dziennika walały się na sofce. Na półkach w kątach widać było fotografie w różnych oprawach, porcelanowe i srebrne fraszki; najróżnorodniejsze wyroby sztuki i sztuczki — i bardzo cenne i najmniejszej nie mające wartości.
Na jednej z sof, bez surduta, w porozpinanem letniem ubraniu spoczywał mężczyzna tegoż wieku prawie, co przybyły, lub mało co starszy od niego, dobrze zbudowany, otyły, z twarzą zupełnie wygoloną, rysów mało znaczących, które się opisać nie dają. Zobaczywszy wchodzącego podniósł się nieco, witając go ruchem ręki.
Gość pospieszył uścisnąć tę dłoń, nisko się kłaniając, i zawołał z wielką troskliwością i nadskakiwaniem:
— Na miłość Boga, niechże pan Naczelnik się nie rusza, niech ja nie przerywam spoczynku.
— Wściekłe bo gorąco, — nieco ochrypłym głosem począł spoczywający na kanapie, który palił zwolna cygaro i gościowi tak się przyglądał, jak przed chwilą jego sługa.
— Byle po niem burzy i gradu nie było — mówił gość, siadając na przeciwko Naczelnika — jeszcześmy z pól nie pozbierali.
Od tej zwykłej meteorologicznej przedmowy rozpoczęła się rozmowa — lecz po wstępie — urwała się nagle. Naczelnik czekał, bo wiedział że ów przybyły nie fatygował by się pewnie nadaremnie i musiał mieć interes jakiś, gość namyślał się może od czego począć, i trudno mu było.
Grzeczny dosyć gospodarz, choć nie z wielką natarczywością, zaproponował wodę sodowę, za którą podziękowano mu, chciał się zdobyć na cygaro, — ale przybyły oświadczył, że się do dobrych przyzwyczajać nie chce i prosił o pozwolenie zapalenia własnego.
Przeciwko temu nie było opozycyi.
Zapalając cygaro, które w istocie płonąć nie chciało, gość począł niezmiernie się uskarżać na ciężkie czasy.
— He! he! — posłuchawszy go nieco, odpowiedział lekceważąco Naczelnik. — Skarżycie się wszyscy, a no, dla tego u was jednych i u żydów grosz jest.
Powiedział to z uśmiechem, przybyły ruszył ramionami.
— Chyba nie u mnie — rzekł. — Ja w dorobku... dzieci kilkoro.
— Przecież szwagra macie bogatego i żona wasza musiała wziąść posag dobry — przerwał śmiejąc się i jedno oko przymrużając Naczelnik, jakby chciał mu dać poznać, że dobrze jest o wszystkiem uwiadomiony.
Gość westchnął i ruszył ramionami, twarz jego sposępniała.
— Ja przed panem Naczelnikiem — rzekł — jak przed ojcem rodzonym nie chcę mieć żadnych tajemnic. Brat mojej żony... nie mówię na niego nic — zapewne — miał po sobie prawo, ale, Bogiem a prawdą, — zostałem przez niego pokrzywdzony.
Tu westchnął i spuścił oczy. Naczelnik palił cygaro i słuchał z wielką uwagą.
— Powinniśmy byli pójść do równego działu — mówił przybyły — był niby to dział, spłacono mnie — ale...
Tu ręką zamachnął.
— Bóg z nim.
— Wasz szwagier pan Florek — odezwał się leżący na sofie — coś na mnie niełaskaw. Siedzi na wsi, a do miasteczka nawet przez grzeczność nie zajrzy.
Gość słuchając zrobił minę dziwną, jakby chciał mówić i wahał się.
— Ja wam też powiem po szczerości, bo wiem że jesteście uczciwym człowiekiem — kończył Naczelnik. — Wasz szwagier, pan Florek to ptaszek, na którego zbliska patrzeć potrzeba.
Szwagier wcale temu nie zaprzeczył, poruszył się na krześle niecierpliwie, niby pohamował, niby namyślał i dodał cicho:
— Niech mnie Bóg uchowa, abym ja jemu chciał szkodzić — ale co prawda to prawda — głowa przewrócona.
— Ja to wiem — podchwycił leżący na kanapie. — U niego różni ludzie bywają, o różnych rzeczach rozprawiają.
Szwagier powtórnie poruszonym się okazał, otworzył usta i zamknął je.
— Mówcie przedemną śmiało — odezwał się Naczelnik — ja nie mam przeciwko niemu złej woli, owszem radbym tylko zapobiegł, aby sam sobie nie szkodził i nie gubił się. Wy panie Zygmuncie, powinniście być mi w tem pomocą.
Pan Zygmunt więcej ruchami niż słowy zdawał się dziękować za życzliwość tę.
— Panu Naczelnikowi wszyscyśmy winni wdzięczność — rzekł — i nikt lepiej tego nie czuje nademnie. Pana Floryana w istocie pilnować trzeba jak dziecko. Głowa przewrócona... marzyciel... z tych co to, jak nasz genialny powiedział: wiecznie się czegoś spodziewają.
Naczelnik chrząknął na znak, że zrozumiał.
— My ich znamy — odparł z półuśmiechem — a ja też na waszego Florka pilną zwracam uwagę.
W tem miejscu rozmowy, jakby rozrzewniony i przejęty pan Zygmunt przysunął się nagle z krzesłem do gospodarza, pochylił nad nim i coś mu do ucha szeptać zaczął pospiesznie, towarzysząc sobie ruchami wyrazistemi.
Opowiadania tego, porzuciwszy cygaro słuchał Naczelnik z niezmiernie wytężoną uwagą, a na twarzy jego malowały się różne uczucia niem wywołane. Zmarszczył się w końcu i zadumał.
Pan Zygmunt jakby przykrego dopełnił obowiązku odsunął się z krzesłem, westchnął i zamilkł. Cygaro złe, zapalone z trudnością, zagasło mu w czasie opowiadania, jął się zapalać je na nowo.
Tymczasem leżący na kanapie Naczelnik patrzał nań zdala, i można było posądzić go, że z pewną pogardą — i wstrętem przyglądał się gościowi.
P. Zygmunt usiadł, — przebąknął coś małoznaczącego i zakończył tem, że bez żadnego interesu przybył mu tylko złożyć swe uszanowanie, a wiedząc jak na przednowku trudno teraz o owies dla koni, ośmiela się prosić, aby parę furek, które nadejdą z obrokiem dla koni — łaskawie przyjęto. Dodał, że i żona tam coś miała przysłać do spiżarni.
Naczelnik podał mu rękę mrucząc podziękowanie.
Jakby miał jeszcze coś na sumieniu, p. Zygmunt przysunął się i począł usilnie prosić aby to co poufnie się mówiło o szwagrze — żadnych za sobą następstw nie pociągnęło.
P. Naczelnik ręką obojętnie zamachnął.
— Zmiłuj się — rzekł — jużciż nie sądzisz żebyśmy się my go obawiali. Sobie tylko piwa nawarzyć może.
I na tem wszystko się skończyło.
Dalej mowa była o koniach, bo urzędnik miał jednego brudno-kasztanowatego, do którego pary dobrać nie mógł. P. Zygmunt wskazał mu pocichu miejsce, w którem zupełnie, kropla w kroplę drugi był podobny — z czego radość była wielka.
Na tym podobnych informacyach, które bardzo się przydać mogły, zeszła blisko godzina, gość się pożegnał czule i uniżenie, i prosił Naczelnika jak o łaskę, aby dla niego z sofy nie wstawał.
W czasie tych odwiedzin pan Zygmunt miał ciągle wyraz twarzy frasobliwy, smutny, a postawę pełną poszanowania i uniżoności — lecz zaledwie wyszedł za podwórko, stał się innym człowiekiem.
Zdawało się że wyrosł, głowę dumniej podniósł, usta skrzywiły się wcale odmiennie; chód nawet był pewniejszy i zuchowatszy.
O tej godzinie dnia, chociaż u nas siesty odbywać po obiedzie nie ma zwyczaju, upał wielki opustoszył był miasteczko, w którem się to działo. Niewielu wytrzymalszych a pilnemi sprawami zmuszonych do tego, przesuwało się po ulicach, w których panowało milczenie, zaledwie przerywane głosem kozy żydowskiej, zamkniętej gdzieś w szopie, lub turkotem wózka podskakującego na dylach, któremi uliczki wymoszczone były. Tu i owdzie nawet okiennice od skwaru słonecznego pozamykane zostały. U kościoła siedzący zwykle żebracy w cieniu murów usypiali.
Słońce paliło bez miłosierdzia, tak jak ono w tych krajach umie dopiekać, gdzie przez pół roku blade jego promienie ziemi do życia obudzić nie mogą.
P. Zygmunt wolnym krokiem, z wytrzymałością, która o silnym jego organizmie dobrze świadczyła — szedł z przedmieścia, na którem dworek się znajdował, do wnętrza mieściny, na rodzaju wysepki dokoła wodą oblanej rozsiadłej. Rzeka która na wiosnę rozlewała się szeroko, teraz płynęła wązkiem korytem, a na moczarach zielonością niedawno okrytych, pożółkłe szuwary i trzciny pusto i smutno zalegały.
Obraz tego jakby wymarłego miasteczka, okolicy obnażonej z drzew szeroko — pustki i ruin, gdyż wiele murów noszących na sobie ślady pożarów, stały ponad drogą — musiał oddziałać na humor przechodnia, który butno ale zasępiony i zachmurzony wpadł w końcu do jednego z domów zajezdnych w małym rynku, jak całe miasto dylami drewnianemi wyłożonym.
Zajazd ten żydowski, choć do najporządniejszych należał, nie odznaczał się ani wytwornością, ani czystością nawet. Przez wjazdową sień szeroką, oświeconą tylko bramą, która do niej wpuszczała — wchodziło się do izb gościnnych.
Jednej z nich, położonej od ulicy, której okna były okiennicami zasłonięte — otworzył drzwi pan Zygmunt i wszedł do niej, starając się nie stuknąć i jak najmniej zrobić hałasu. W mroku nic z początku widać nie było, oprócz porozrzucanego podróżnego pakunku. Dwa łóżka z dosyć bezładną pościelą stały przy ścianach. Przy jednem z nich tłomok, z którego podobywano rzeczy, leżał otworem. P. Zygmunt się obejrzał uważnie, szukając kogoś oczyma, i w tejże chwili z westchnieniem, dźwignęła się żywo z łóżka pod ścianą kobieta.
Przybyły sen jej przerwał.
Przebudzona, która ziewając i poprawiając włosy na łóżku usiadła — była w tym wieku krytycznym, który już młodością nie jest, a starością się jeszcze nie nazywa.
Jestto ta pora życia dla wielu niewiast, która na humor ich i usposobienie wywiera wpływ najniekorzystniej odbijający się w ich obejściu z ludźmi.
Prędzej chuda niż zażywna, kobieta, z twarzą bladą, zapewne nigdy piękną nie była, ale żywe jeszcze bardzo oczy czarne mówiły, że musiała mieć fizyognomię i wyrazu wiele. Zachowała też resztkę jakiegoś wdzięku i pewności siebie. Na pierwszy rzut oka widać było iż w domu ona musiała odgrywać rolę pani. Ubiór nieelegancki, trochę zaniedbany — miał cechę wiejską — lecz krój staranny i umiejętnie zastosowany do figury. Nie chciała ani się wydawać zbyt troskliwą, ani opuszczoną. Na widok zbliżającego się na palcach p. Zygmnnta poprawiła suknię, przygładziła włosy, oczyma poszukała zwierciadła i poziewając raz jeszcze wstała.
— Czym cię obudził, Natalko? — odezwał się przybyły.
— Drzemałam trochę, gorąco straszne — odparła kobieta tym głosem wprawnym, który miewają osoby lubiące mówić dużo. Spodziewam się, że wszystkie swoje pokończyłeś interesa w miasteczku, ja porobiłam już moje sprawunki i — moglibyśmy jechać do domu.
Spojrzała nań bacznie, p. Zygmunt stał zadumany.
— Jeszczebyśmy dziś mogli być, niezbyt późno w Żarach — dodała spoglądając na niego.
— Hm — odezwał się p. Zygmunt — a gdyby nam wypadło zamiast do Żarów, zawrócić do Lasocina do pana brata.
— Po co? — przerwała zaczynając się przechadzać po niewielkiej przestrzeni wolnej, która w środku izby pozostawała i poprawiając ciągle ubranie. — Choć kocham Florka, ale nudzę się u niego, a do domu mi pilno.
P. Zygmunt pomyślał nieco.
— Jest bo tego potrzeba — odezwał się — jest obowiązek, mógłbym powiedzieć.
Tu głos zniżył.
— Nie przestraszaj się tylko. Byłem u Naczelnika (skrzywił się), potrzeba przestrzedz Florka, coś mają przeciwko niemu.
Pani Natalia bystro spojrzała mężowi w oczy.
— Ten człowiek się zgubi — odparła żywo, ruszając ramionami.
Zaczęli szeptać między sobą pocichu, a po chwili donośnym głosem, otworzywszy drzwi do sieni, krzyknął p. Zygmunt na służbę, aby konie zaprzęgała i wynosiła tłumoki.
Wbiegli zarazem pokojówka pani i służący pana, z pośpiechem biorąc się do pakowania pościeli, do składania rzeczy rozrzuconych. Sam pan wyszedł obejrzeć konie i powóz, otworzono okiennicę i pani naprędce zmieniła swe ubranie, niewiele rozmyślając nad niem, lecz umiejąc prędko i zręcznie przystroić się po swej myśli.
I było jej z tem dosyć ładnie.